Kinowe podsumowanie 2011 roku. Część pierwsza: PORAŻKI

 

 

 

 

 

 

Każdy nowy rok w kinie zaczyna się mniej więcej wtedy, gdy zbliża się kolejna edycja festiwalu w Cannes. W tym roku nie dość, że tam można było zobaczyć po raz pierwszy najciekawsze premiery nadchodzącego roku, to jeszcze można było świetnie się zabawić, jeśli trafiło się na konferencję prasową Melancholii. Największy skandal w świecie kina roku 2011 zdecydowanie należał do Larsa von Triera, który chyba po prostu nieudolnie próbował wypromować swój (i tak świetny) film. Niestety publiczne popieranie Hitlera skończyło się dla Duńczyka niczym innym, jak oficjalnym zakazem wstępu na resztę festiwalu.

                                                                                  

                 

Jeśli chodzi o okołofilmowe „robienie wiochy”, to nie można też pominąć naszego własnego podwórka, mam tutaj na myśli wypowiedź rozgoryczonej porażką Agnieszki Holland, która nie tylko nazywa jeden najlepszych filmów tego roku „idiotyczną wydmuszką”, to jeszcze niemalże porównuje się z Martinem Scorsese. Nieładne to było i niesmaczne, no, ale przejdźmy do filmów… Pozwolę sobie rozpocząć podsumowanie od wytykania błędów, czyli porażek i rozczarowań oraz kilka słów o paru takich, co powinni już zacząć myśleć o emeryturze.

Zacznijmy od panów, bo to oni w tym roku po całości dawali ciała. Największym przegranym tego roku jest chyba Steven Spielberg, który powoli zaczyna pokazywać światu, że wcale nie taki dobry z niego reżyser, jak wszyscy myśleli, a zwykły mały konsumpcjonista z kamerką, pieniędzmi i zacięciem do pakowania wszędzie kiloton patosu. Czas wojny to oficjalnie najgorszy film tego roku, a dodatkowej dawki śmiechu dostarcza fakt jego obecności w głównej kategorii Oskarowej. Ale o tym później.

Drugim, który się trochę zapędził, był jeden z moich ulubionych reżyserów, czyli David Cronenberg. Pół świata czekało na jego film o Freudzie i Jungu z zapartym tchem, a Niebezpieczna metoda okazała się kiepskawym dumaniem nad nie-wiadomo-czym. Zmarnowany potencjał ciężko było wybaczyć, ale jeszcze gorzej jest, kiedy zdamy sobie sprawę jak świetnie zagrani są Freud i Otto Gross. Aktorskie perełki, które utonęły w ambicjach i chwilowo opustoszałej głowie reżysera.

Następny na liście będzie rodak. Roman Polański w końcu wolny i reżyseruje legalnie, ale fatalnie. Bóg mordu Yasminy Rezy może i wygląda świetnie na teatralnych deskach, ale Polański cały ten pomysł zabił. Rzeź się nie ogląda, to kiepska historyjka bez pazura, o którą nigdy bym Polańskiego nie posądził.

Rozczarowania dostarczył też Koterski, wypuszczając Baby są jakieś inne. Miało być śmiesznie i z przymrużeniem oka, wyszło ciut śmiesznie, ale przede wszystkim żenująco. Na szczęście dla twórcy – ludzie doszukali się w obrazie podwójnego dna – więc Marek się uratował. Film podobno bardziej podobał się kobietom. Ciekawe.

Fanom kina „laserowego” przykrości też nie zostały oszczędzone, gdyż nowy film wypuścił mistrz kolorowych boxów, czyli Zack Snyder. W tym panu po jego poprzednich dziełach (nawet filmie o sowach) pokładano ogromne nadzieje, a już abstrahując od nadziei – film miał zawierać krótkie spódniczki, roboty, samurajów i nazistów. Pakiet wspaniały, ale Sucker Punch to czas zmarnowany. Warto go zobaczyć tylko dla jeden sceny, inspirowanej von Trierowskim Antychrystem.

Last but not least, czyli gala rozdania Oskarów. Szanowna komisja w tym roku popisała się wyjątkową pomysłowością i przyznała nominacje filmom nie tyle kiepskim, co po prostu najwyższego odznaczenia niegodnym. Moneyball z Pittem znalazł się w zestawieniu prawdopodobnie tylko ze względu na głównego aktora i nazwisko scenarzysty, wspomniany wyżej Czas wojny nominowany był chyba wyłącznie ze względu na przyzwyczajenie jurorów – bo skoro reżyseruje Spielberg, to podobno nominację trzeba dać. Jednak największą żenadą tegorocznej gali był brak w zestawieniu obrazu Drive. Komisja jednogłośnie zdecydowała, że najlepszy film roku powinien zostać pominięty. Decyzja komisji, owszem. Ale myślę, że niektórzy długo tego jurorom nie zapomną. Ja na pewno.

Ostatnia okołooskarowa „kaszana” miała miejsce już na naszej ziemi. Jakim cudem jako polski kandydat do Oskara wystawione zostało W ciemności, kiedy pod nosem komisja miała Różę? Jak zwykle ponad promocją najlepszych filmów górowała nasza rodzima i ukochana martyrologia, bo przecież jeśli film nakręcono o umierających Żydach, to Amerykanie nagrodę dadzą, nie?

 

 

Więcej grzechów kina z 2011 roku na razie nie pamiętam. Na pewno w ciemno można do tego wora wrzucić wszystkie polskie komedie, które debiutowały w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy, ale po co, skoro to już wiadomo od kilku lat… (cdn.)

 

Mateusz Nieszporek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*