Oni nas nie reprezentują, ale bojkot to zbyt mało

Chwała rządowi, chwała dzielnym politykom…

Wybory – święto demokracji. Kandydaci prezentują swe programy, prowadzą debaty, spierają się z troską – jak przeprowadzić kraj przez nadciągające burze. Najlepsi spośród nas odważnie sięgają po brzemię odpowiedzialności, gotowi poświecić czas, życie i zdrowie w służbie publicznej.

Nie trzeba żadnych cudzysłowów, by poczuć fałsz i groteskowość powyższego opisu.

Śmierć mitu – albo życie po śmierci

Nawet większość z tych, którzy głosują, nie wierzy już w żaden pozytywny mit demokracji. W zamian usłyszymy pewnie tezy o mniejszym złu, zwalczaniu Ciemnogrodu lub dla odmiany o rosyjskich i niemieckich agentach. Ostateczny krach (?) systemu reprezentacji i przedstawicielstwa jest powszechnie odczuwalny i żadne zganianie winy na ordynację proporcjonalną a nie większościową, jak to ma miejsce w mainstreamowych mediach, tego nie przysłoni. Mimo iż kraj nasz jest tzw. młodą demokracją – rozczarowanie nią nie przebiega stopniowo – szybko osiągnęło stan obecny, utrzymując z lekkimi wahaniami jeden z najwyższych poziomów absencji wyborczej w Europie. Ludzie nie głosują na prawicę i lewicę czy ich skrajne wersje nie dlatego, że nie mają poglądów. Nie mają poglądów i nie głosują dlatego, iż ani głosowanie ani poglądy nie przekładają się na ich życie, posiadanie zaś „pupili” politycznych czy spójnego światopoglądu nie przynosi żadnego pożytku – w pewnym więc sensie ludzie ci są jak dzieci. I tak się też czują… To tak, jak z umiejętnością chodzenia i biegania – zupełnie nieprzydatną dla kogoś, kto rzucony na płaszczyznę został pozbawiony istnienia trzech wymiarów.

Nie tylko Dziki Wschód

Rozczarowanie systemem demokratycznym obejmuje także starsze od RP demokracje. Ruch Oburzonych i jego lokalne mutacje przeprowadzą tydzień po polskich wyborach protest – od Chile w Ameryce Południowej poprzez Afrykę po Francję Niemcy i Hiszpanię. Problem jednak w tym, że establishment przyzwyczaił się już żyć z niechęcią ulicy. Od lat politycy nad Wisłą ignorują niereprezentatywność wyborów, dzięki którym doszli do władzy, choć nie trudno dostrzec, iż starają się te przykre statystyki poprawić – stąd obecne kampanie, skierowane na niepełnosprawnych i kobiety („Kobiety na wybory”). Martwiąc się o dostępność do urn, dając możliwość głosowania korespondencyjnego, spierając się o parytety – maskują zupełną niereprezentatywność całości systemu. Na Zachodzie politycy zaś od lat bez skrępowania ignorują strajki powszechne, masowe demonstracje i ruchy kontestacyjne, jak choćby ponadnarodowy Ruch Oburzonych, socjologiczny fenomen ostatniego roku.

Politycy sobie samym

Coraz wyraźniej politycy obchodzą się bez akceptacji społecznej, czy choćby obywatelskiego przyzwolenia. Głównym więc z powstających pytań jest to: w jaki sposób powinny postępować społeczeństwa, by odwrócić obecne tendencje i zmusić władzę do ustępstw. Wbrew pozorom, główny problem leży po naszej stronie barykady. Przeświadczenie, że jakoś to będzie, życie się ułoży, logika głosząca, iż w związku z tym, że jako przegrany nie jestem niczego warty powoduje skutki namacalne. Skoro jestem niczego nie wart – nie mogę upominać się o swoje prawa!!! Dominująca wciąż kultura konsumpcyjna w miarę sprawnie paraliżuje ducha buntu, ukazując jedynie coraz częściej wewnętrzne  sprzeczności systemu, jak w Londynie, gdy konsumpcyjne pragnienia eskalowały w orgie wywłaszczeń i zawłaszczeń. Toteż podstawowym zadaniem jest uświadomienie społeczeństwu (a przynajmniej jego najaktywniejszym grupom), iż tutaj nie ma już niczego do stracenia, że każdy kolejny dzień będzie bardziej niepewny i uboższy.

Widać także, iż strategia bojkotu – jako metoda nacisku – osiągnęła swe możliwości. Z drugiej strony brak na razie chęci na uczynienie następnego kroku, jaki powinien nastąpić przy tak wysokim poziomie absencji – okupacji punktów wyborczych, organizowania demonstracji w dniu wyborów czy ich realne a nie symboliczne sabotowanie. Dotyczy to wszelkich tzw. radykalnych ugrupowań – bardzo możliwe, że apatia pogrążająca społeczeństwo obejmuje także „radykałów”. Niewątpliwie jednak ci, którzy pierwsi z owej apatii się otrząsną, uzyskają wpływ na społeczeństwo. Wcześniej czy później uświadomi sobie ono, iż bez wyjścia na ulice niczego nie da się osiągnąć. Wewnątrz tych ruchów, które same siebie uważają za radykalne, wciąż poświęca się niestety czas i energię na szukanie wrogów wewnętrznych, prowadzenie sporów wokół wydumanych problemów i abstrakcyjnych dylematów. Zamiast wyznaczać rzeczywiste linie podziału, próbuje się polaryzować społeczeństwo wokół polityki historycznej, choćby wykopując z mogiły Dmowskiego. Wszystko to – niezależnie od intencji, jakie się za tymi działaniami kryją, sabotuje odkrywanie prawdziwych sprzeczności, w konsekwencji odsuwając w czasie nadejście buntu społecznego.

 

Artur Kielasiak

Leave a Reply

Your email address will not be published.

*