Co to była sztuka totalna? (2)

19_2392 A kopiaPrzyczyny głębokie

   Piętno wojny. Urodziliśmy się, mówię o sobie i kolegach, z którymi współtworzyłem Totart, kilkanaście, niespełna 20 lat po II wojnie światowej. Nasi rodzice, dziadkowie, ludzie, wśród których wzrastaliśmy, wychowywaliśmy się, byli naznaczeni piętnem minionej wojny. Nosili w sobie te przeżycia, wytrawione bliznami w duszach, wypisane na ciałach.

   W Gdańsku, na Pomorzu, bywało to jeszcze trudniejsze – gdy sięgam dziś pamięcią, mogę opowiedzieć o czterech mężczyznach – Polakach, Kaszubach, którzy zostali wcieleni przymusowo do Wehrmachtu.

   Pierwszy, malarz pokojowy, którego moi rodzice najmowali do malowania mieszkania. Był na froncie wschodnim. Opowiadał nam, jak obsługiwał karabin maszynowy, ryglując z bunkra bród przez rzekę. Sowieci szli falami. Fala za falą, a oni te fale ścinali seriami. Mówił – lufy się rozgrzewały do czerwoności, a oni szli i szli. Aż wreszcie zwłoki wypełniły rzekę i któryś z kolei szturm po tych zwłokach przeszedł. Nasz malarz siedział tak, jadł drugie śniadanie, popijał herbatę i opowiadał. Mówił, że śni mu się to po nocach…

   Drugi – kolega mojej mamy, z pracy. Wcielony do Wehrmachtu, stracił na froncie nogę. Jego opowieści nie znam.

   Słowo: wcielony, brzmi jakoś tak lekko, łatwo. Chciałoby się tych ludzi osądzić, ocenić: a gdzie ich bohaterstwo, jak mogli tak służyć u wroga – u takiego wroga! Ale kiedyś nadszedł moment, gdy te oceny we mnie zamarły.

   Ojciec Pawła Konnaka był dyrektorem w jednym z pomorskich PGR-ów. I w ramach bratniej socjalistycznej wymiany polsko-NRD-owskiej pracownicy owego PGR-u jeździli do fabryki lamp w Lengefeld, w okolicy ówczesnego Karl-Marx-Stadt (Chemnitz), na miesięczne turnusy – do pracy. Towary kupione za w ten sposób zarobione pieniądze, mogli przewieźć do Polski w dowolnej ilości bez cła – było to więc korzystne. Kupowali bawełnianą bieliznę, młynki do kawy, różne drobiazgi…

  Dwukrotnie wzięliśmy z Pawłem udział w takim wyjeździe. W naszej grupie było dwóch braci, jeden z nich pełnił funkcję urzędowego tłumacza. Pochodzili z kaszubskiej wioski, jak się okazało – obaj byli w Wehrmachcie. Starszy, nasz Dolmetscher, był w jednym z oddziałów okupujących Grecję (wiedzieliście Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, że w czasie II wojny światowej Kaszubi okupowali Grecję?). Drugi gdzie był, nie wiem, ale z wojny wrócił inwalidą, utykał na nogę.

   Po pracy często pił. Któregoś razu opowiedział nam, jak to było, jak to Niemcy wjechali pewnego razu do ich wioski, zebrali młodych mężczyzn i zarządzili pobór do Wehrmachtu. Ci sprzeciwili się, powiedzieli, że nie wstąpią. Na to Niemcy wzięli pierwszego, rozciągnęli na stole i na oczach wszystkich przecięli piłą na pół. Reszta wstąpiła do Wehrmachtu.

   I oto czterdzieści lat po wojnie, podczas socjalistycznej wymiany w NRD, po dniu pracy w fabryce siedział, pił i płakał, że stracił zdrowie, walcząc za Hitlera.

   Dworowaliśmy nieco, że w końcu nie taka wielka znów różnica walczyć: na, czy: pod – Monte Cassino. W końcu to tylko kwestia spójnika. Nie przesadzajmy z gramatyką…

   Ale te dramaty nabierały jeszcze innej jakości i barwy, gdy dzieci czy wnuki takich ludzi, chcąc wyrwać się z tej komuny, z tej sowieckiej niewoli, sięgały po niemieckie papiery swoich ojców, dziadków.

   Opowieści wojenne, których słuchaliśmy, były żywe. Ludzie po wojennych przejściach mieli w sobie to przeżycie, ten duchowy ślad, jakby rezonans i niewątpliwie miało to na nas – następne pokolenie – wpływ. Całkiem niedawno – rok temu – uświadomiłem to sobie, gdy mój tata powiedział, że do dziś czuje pod łopatką lufę karabinu, którą popychał go niemiecki żandarm, szukający ukrywającego się – mojego dziadka. Było to tuż po Powstaniu Warszawskim – pomyślmy, ile to lat! A jednak trwa, wciąż jest żywe.

   Wielu też naszych bliskich przeszło przez doświadczenia prześladowań sowieckich, zsyłek na Sybir. Na przykład – ojciec Andrzeja Awsieja.

   Pamiętam niewymowny smutek piosenek, nuconych czasem przez moją babcię. Nie był jakoś specjalnie wyakcentowany, te piosenki nie były jakoś mocne, były czasem nawet pozornie wesołe, ale jaki był w nich przejmujący, kąśliwy smutek. To były piosenki tamtego pokolenia i ten w nich smutek, który nie wybrzmiał, nie wypalił się, bo naszło następne zło i nawet nie o wszystkim można było mówić, nie wszystko wyznać, opowiedzieć. A jeśli – to szeptem. I te rany zasychały z wolna, ale czy goiły się?

   Ale także inny wpływ tej wojny był mocny: Polacy zostali uznani za naród – genetyczny odpad, do użycia i wyniszczenia. I tak też na początku wojny – i tak na jej końcu – zdradzeni przez swych „aliantów”, także przez nich zostali użyci i rzuceni jak ochłap na zapchanie mordy bestii.

   Uczucia, które mieliśmy, to zarazem gorycz, poczucie głębokiej niesprawiedliwości – w pewnym sensie poczucie wyższości ale i poniżenia, pognębienia. Pognębienia także i tym, że w narodzie – okazało się – tylu jest zdrajców. Esbeków, partyjnych, różnych zomowców, ormowców… To było straszne – bolesne i w jakimś sensie też – porażające. Niezrozumiałe.

   Więc naród gorszy, naród niewolnik, naród złamany, ale i jeszcze: naród pośmiewisko – te słynne polish jokes, których echa do nas docierały, te gadżety: polski kubek – z uchem w środku. Jakże i to było bolesne – tak tandetnie nas zdradzili – Anglicy, Amerykanie – a teraz wyszydzali nas jako wioskowych głupków.

   Brytyjczycy pielęgnują majestat swej korony, ale odmówili nawet prostego uszanowania tym, którzy za nich kładli swoje życie, odmówili Polakom udziału w defiladzie zwycięstwa – żeby nie narazić się na grymas nieszczęsnego zbrodniarza.

   Polacy byli „języczkiem u wagi” tamtej wojny – co by się stało, gdyby w Bitwie o Anglię latali na Messerschmittach, nie na Spitfire’ach i Hurricane’ach? Co by się stało, gdyby milion czy więcej polskich żołnierzy poszło z Niemcami na Rosję? Ale oczywiście postąpili inaczej, a ani jedni, ani drudzy „alianci” – i ci zachodni i ci ze wschodu –  choć tak niezwykle dużo tej decyzji, tej postawie ówczesnych Polaków zawdzięczali, to jednak nie zdobyli się na elementarne ich uszanowanie.

   Polacy poważyli się powiedzieć: nie – obu totalitaryzmom, na co nikt inny się nie poważył, ani wtedy, ani później. I za to: polski kubek – z uchem w środku. Jakże to bolało!

   Ale też historia – rozbiory, nasuwały jednak myśl, że coś z nami jest nie tak. To pchało w ponure pogrążenia, choć i z drugiej strony otwierało na bluźniercze szaleństwa romantyków, o szczególności Polski i jej posłaniu.

   Ale, oczywiście, ta II wojna światowa to przede wszystkim – porażenie. Koncentracja jakiegoś zupełnie niewyobrażalnego zła, całkowitego odczłowieczenia (jak by się wtedy chciało powiedzieć) i zarazem pozbawienia człowieka jakiejkolwiek wartości, sprowadzenie człowieka do poziomu surowca przemysłowego, bio-materiału.

     Rządzący Trzecią Rzeszą oferowali lekarzom coś niesłychanie kuszącego, coś, co do tamtej pory nie istniało: zamiast świnek morskich, szczurów, królików mogli do swych doświadczeń wykorzystywać ludzi, masowo. Medycyna w czasach narodowego socjalizmu: ludzie–obiekty doświadczalne uznawani są za nisko wartościowych pod względem rasowym, socjalnym czy ekonomicznym, „używanie” ich do badań naukowych – za pożyteczne dla zdrowia przyszłych generacji, a przez to usprawiedliwione. 

     (…) Sposób, w jaki Instytut Higieny prowadzi swoje hodowle bakterii, przeraża nawet SS-Oberscharführera Ericha Mussfelda, a ten z pewnością nie jest delikatny; Mussfeld kierował w Majdanku paleniem zwłok, w Auschwitz dozoruje sonderkommanda przy krematoriach II i III („W tych krematoriach do każdej komory spalania wkładano po troje zwłok dorosłych. Zwłoki dzieci służyły jako dodatek”). W lipcu 1944 Mussfeld jest świadkiem, jak SS-Hauptscharführer Otto Moll rozstrzeliwuje około dwudziestu Żydów: „Na miejscu masakry byli SDG Zabel i lekarz–więzień z samochodem ciężarowym. Ów lekarz wycinał z ud trupów części mięśni, po uprzednim oskórowaniu miejsc, które miał zamiar usunąć. Ludzkie mięso zostało załadowane do wiader, a następnie Zabel i lekarz odjechali do Rajska.” Kapo wyjaśnia zdziwionemu Mussfeldowi, że części ciała zostały pobrane do hodowli bakterii w Instytucie Higieny. Więzień Filip Müller twierdzi, że lekarze SS – „najczęściej Hauptsturmführer Kitt i Obersturmführer Weber” przed uśmierceniem więźniów w krematorium przeprowadzali swego rodzaju oględziny mięsa: „Przed uśmierceniem obydwaj lekarze niczym handlarze bydłem obmacywali uda i łydki żyjących jeszcze mężczyzn i kobiet, by wybrać „najlepsze sztuki”. Po rozstrzelaniu ofiary kładziono na stole. Następnie lekarze wycinali kawałki ciepłego jeszcze mięsa z ud i łydek i wrzucali je do stojącego nieopodal pojemnika. Mięśnie dopiero co zastrzelonych poruszały się jeszcze, drgały i trzęsły się w wiadrach, wprawiając je w ruch.” Zamordowanym kobietom wycina się często mięso z ud i brzucha i gotuje z nich w kuchni pożywkę dla bakterii – skoncentrowany rosół (na szklanych naczyniach umieszczono napis „Menschenboulion” [rosół z człowieka]). Po ochłodzeniu rosół służy jako pożywka dla bakterii w laboratorium bakteriologicznym. 

     Lekarz-więzień w Dachau, dr Blaha, zostaje w roku 1942 karnie przeniesiony do pracy w kostnicy. (…) Bardzo dokładnie (…) opisuje produkcję i zastosowanie prezentów ze skóry więźniów: „Każdego dnia przed kostnicą, jak suszące się na sznurku pranie, wisiały ludzkie skóry. Skóry zdejmowano ze zmarłych od klatki piersiowej do pleców. Następnie starannie je preparowano i ręcznie robiono z nich bardzo delikatne przedmioty skórzane. Wszyscy członkowie SS, w tym ordynator, główny lekarz dr Rascher i dr Kahr, a także pewna liczba cywilnych gości, dostarczali wzory, według których robiono siodła, spodnie do jazdy konnej, rękawiczki, torby, aktówki, pantofle, oprawy na książki. Oczywiście do tych celów używano tylko skóry nieuszkodzonej, bez blizn, wrzodów czy ropowicy, które były w obozie na porządku dziennym. Dlatego tak niebezpieczne było pokazywanie pięknej, zdrowej skóry czy tatuaży”. Także w Mauthausen i obozie filialnym Gusen zabijani są więźniowie z tatuażami, a ich skóry przerabiane na torebki, abażury i okładki książek.

 

                                                        Ernest Klee, Auschwitz. Medycyna III Rzeszy i jej ofiary 

(cdn.)

Zbigniew Sajnóg

fotoGRAFIKA: Paweł D. Znamierowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*