Własność – a co to takiego?

 

Nie tak dawno był tu opublikowany tekst Pacuka Własność prywatna – wróg czy sojusznik. Tekst z tych, co to wsadzają kij w mrowisko, próbujący podważyć obowiązujące dogmaty. Wszak nie wiedząc czemu na skrajność neoliberalnej „prywatności” i manii prywatyzowania wszystkiego upatruje się lekarstwo (albo też precyzyjniej mówiąc – miejsce, w którym mieszka prawda) coś symetrycznie skrajnego, to jest komunistyczną wspólność wszystkiego przez wszystkich. Autor odwołuje się do praktycznych doświadczeń Machnowszczyzny jak i niektórych nurtów anarchistycznej rewolucji w Hiszpanii.

Warto przy okazji dodać, że wśród postulatów powstańców z Kronsztadu były :

(…)

11. Oddanie chłopom całkowitej władzy nad ich ziemią i prawa trzymania własnego bydła, pod warunkiem, iż utrzymują się z własnych środków, tzn. bez zatrudniania opłacanej siły roboczej.

15. Dopuścić do wykonywania indywidualnego rzemiosła, jeżeli nie polega ono na wyzysku sił roboczych.

(…)

          (za  http://alter.most.org.pl/fa/krakow/KRONSZTD.HTM)

Warto jednak uzmysłowić sobie, że problem własności jest kluczowy dla wielu ruchów społecznych i religijnych, poczynając od pierwszych chrześcijan (jeśli nie wcześniej) czy to średniowiecznych ruchów religijnych.  Nie jest więc tak, iż to nowożytnym socjalistom zachciało się zamachnąć na przymiot życia, naturalny jak prawo ciążenia. Moim jednak zdaniem, „własność” to źle zdefiniowane pojęcie i akurat nie przez autora artykułu, do którego staram się odnieść, a przez naszą kulturę.

Pojęcie to jest zakorzenione w rzymskim prawie imperialnym i kulturze łacińskiej. Świat Rzymian był niczym innym jak miejscem podboju. Jest to pojęcie fałszywe, nieadekwatne do istoty problemu, jaki pod tym wszystkim się kryje. Bowiem, o ile pojęcie własności jest znane w większości kultur, to nigdzie ono nie przybiera ono tak jednoznacznie jednostronnego charakteru. Prawie wszędzie w kulturach pierwotnych posiadanie wiązało się z poważnymi ograniczeniami i zobowiązaniami społecznymi (np. jeśli do płodów z ogrodu miał prawo jego twórca, to np. z owoców w tym ogrodzie mogli do woli korzystać wszyscy krewni żony.) A ilość „udziałowców” rosła szybciej niż możliwość akumulacji.

Własność zaś tak, jak ją tu rozumiemy, to coś, czym możemy dowolnie dysponować. O ile jest to dość oczywiste w wypadku spodni i butów, to nie jest już w przypadku ziem, bo choć nikt nie lubi wścibskich sąsiadów, to nie chce też mieć w sąsiedztwie toksycznego śmietnika, zatruwającego wody podziemne czy powietrze, czyli wartości nie będące (na szczęście) jeszcze niczyją własnością.

Rozumie to większość ustawodawców (rozumieli to już Rzymianie) narzucając np. w prawie budowlanym ograniczenia na własność. Niestety ograniczenia te traktowano i traktuje się incydentalnie, nie wyciągając wystarczających teoretycznych wniosków. (Kto zresztą wie, czy gdybyśmy mieli należycie zdefiniowane niektóre pojęcia – agresywność i ekspansja zachodnioeuropejskiej kultury była by tak zdumiewająca. I czy owa przyrodzona nierównoważność podstawowych wartości nie jest równoważona przez… podbój). Nie trzeba też przypominać, jak z własnością poczyna sobie każda wojna. Mamy więc do czynienia z czysto schizofreniczną sytuacją, gdy jedno z głównych pojęć, na których oparty jest ład społeczny, jest sakralizowane i z przyczyn będących tego ładu nieodłącznym składnikiem – jednocześnie… profanowane.

Krótkie spojrzenie na spec-ustawy, pisane na potrzeby budowy autostrad czy też obecnie pod wydobycie gazu łupkowego wystarczy, by zauważyć, że system lekce sobie waży prawa własności małych właścicieli. Z własnością jest tedy jak z regułami gry, narzuconymi przez jej najsilniejszych uczestników i dowolnie przez nich interpretowanymi. Mimo to własność pozostaje świętym i centralnym punktem ideologicznym systemu. Twierdzę więc, iż taka własność – jaką zwykło nam się sugerować – po prostu nie istnieje. Jest z nią po trochu tak jak z władzą robotniczą w ustroju socjalistycznym, władzą będącą jedynie ideologiczną figurą systemu, niosącą z sobą – co prawda -praktyczne ograniczenia, ale dającą zarazem główne ideologiczne uzasadnienie trwania. Uzasadnienie wciąż skuteczne i kuszące, jak doczesne zbawienie. Przecież miliony ludzi za swe prawo do iluzji własności gotowe są nie tylko zabijać – ale i umierać.

Za samochód, mieszkanie, domek z ogródkiem lub bez, za swe 4 czy 14 ha czy choćby nowy wszystko-mający i wszech-mogący telefon komórkowy (czy jak to się obecnie nazywa). Jednak podatek katastralny, do którego rządy w Polsce od dłuższego czasu się przymierzają – może w bardzo w krótkim czasie wywłaszczyć owych „właścicieli”. I jeśli będzie wprowadzony, to nie z przyczyn fiskalnych, a w celu przyspieszenia akumulacji kapitału, wzrostu uprzemysłowienia i efektywności w rolnictwie – czyli całkowicie zgodnie z logiką obecnego systemu: służąc akumulacji własności.

Pozostaje jednak pytanie – skąd w nas takie przywiązanie do własności? Wydaje się, że na samym początku był to prosty sposób na zabezpieczenie efektów własnej pracy. Jest to potrzeba dość powszechna i zrozumiała. Choć jeśli już chodzi o akumulację kapitału i ciągłą potrzebę pomnażania stanu posiadania – już nie tak powszechna (niektórzy uzasadniali to protestancką etyką pracy), o czym raporty międzynarodowych organizacji handlu wspominają, wymieniając niechęć do takich zachowań jako główną kulturową przyczynę niemożności wprowadzania neoliberalnych porządków w wielu krajach trzeciego świata. Jednak tak jak w wielu częściach świata jest to pojęcie niezrozumiałe,  tak na Starym Kontynencie mocno zakorzenione w ludzkiej psychice i kulturze.

Co zrobić więc z tym pojęciem, coraz mniej adekwatnym i realnym we współczesnym świecie, będącym jedynie iluzją małych a ciężkim mieczem wielkich? Czy ktoś dziś chce wywłaszczać wielkie korporacje tak, jak wywłaszcza się małego rolnika – a przecież przemawia za tym interes społeczny! Czy z nie tego przede wszystkim powodu UE oburza się na prawicowy rząd Węgier, że opodatkował wielki kapitał i czyni wiele z tego, czego należało by się spodziewać po lewicy…

I czy to nie z tego powodu działania Orbana są dla „europejskiej lewicy” (!!!) większym skandalem niż Austriacka Partia Wolności, która wszak nie majstruje przy neoliberalnym modelu gospodarki.

Czy warto obstawać przy własności lub równie uparcie je negować i wbrew oczywistym (z punktu widzenia ludzkiej psychiki) faktom mu zaprzeczać? Czy nie lepiej stwierdzić, iż prawo do użytkowania wynika z pracy a prawo do decydowania przybiera raczej formę kolejnych kręgów społecznych, podobnych do tych – jakie wytwarza kamień, wrzucony w wodę?

Fakt iluzoryczności pojęcia „własności” nie sprawia, bym tego samego nie dostrzegał w jego komunistycznej formie. Szczerze mówiąc oba te pojęcia: własność prywatna i komunistyczna – wydają mi się sztuczne i wyabstrahowane – lustrzanie podobne w swej przeciwstawności.

Marks w swych wizjach przewidywał, że świat zamieni się z grubsza w jedną wielką fabrykę, z mocą produkcyjną zaspakajającą wszelkie możliwe potrzeby ludzkości (rolnictwo było w tej wizji częścią przemysłu). Ludzkości, czyli klasie robotniczej, gdyż akumulacja, wyzysk i uprzemysłowienie podzieliły by ludzkość na dwie przeciwstawne grupy i nie zostawało nic innego,  niż pozbycie się tych kilku pasożytów. Wówczas w świecie, który nie będzie potrzebował już rozwoju (a więc i akumulacji) – do woli, czyli według potrzeb, można będzie korzystać z dobrodziejstw przemysłu.

Na tę wizję z grubsza zgadzali się i anarcho-komuniści, różniąc się przede wszystkim drogą dojścia do owego stanu. Dziś wiemy, że rolnictwo uprzemysłowione to klęski ekologiczne, kiepska żywność, energochłonność… (Marks, jako typowy mieszczuch, nie miał zrozumienia dla istoty życia wiejskiego, pisząc np. o idiotyzmie życia na wsi). Ideałem zaś ze względów ekologicznych jawią się małe rodzinne gospodarstwa rolne, bardziej pracochłonne niż energochłonne. Także przemysł nie będzie mógł produkować według potrzeb (choć moce produkcyjne są wystarczająco wielkie), bowiem główną wyłaniającą się zasadą jest dziś: Według możliwości ekologicznych planety.

Wielu będzie więc miało mniej – niżby chciało (choć oczywiście było by lepiej, gdyby wielu chciało mniej). Toteż komunistyczne zaspokojenie przejść musi do nierealizowalnych ideałów ludzkości.

W dodatku spora część (jeśli nie większość) populacji staje się zbędna w produkcji przemysłowej. Kluczowym było by tedy równomierne rozłożenie obowiązków i przywilejów, czy też powrót do bardziej pracochłonnych – ale mniej energochłonnych – metod wytwarzania. Jeśli dziś społeczeństwa świata stają przed dylematem 99% (bliźniaczo podobnym do przedrewolucyjnego dualizmu Marksa), gdzie 1% ludzi zakumulował całą społeczną własność i tę dysproporcję wykorzystuje do utwierdzania swej władzy politycznej i ekonomicznej – zwiększania wyzysku, eksploatacji, ograniczania praw socjalnych – to jednak nie jest to jedyny (choć z pewnością główny) problem współczesności. Równie palące są choćby dysproporcje między południem i północą planety. Także mentalność społeczna nie jest ukształtowana przez warunki produkcji i kulturę robotniczą (ta bowiem wydaje się w zaniku), lecz przez presję rynku i to, co nazywamy kulturą konsumpcyjną. W jej ramach rynek wytwarza produkty, ale też wzorce osobowości konsumentów. Trudno więc oczekiwać, iż dominanta konsumpcji ulegnie rewolucyjnej przemianie i ludzie, którzy dziś gonią za posiadaniem i temu podporządkowują swoje życie, jutro wyrzekną się tych iluzji. Łatwiej bowiem o rewolucję w sferze społecznej niż mentalnej – choć i na tym polu zmiany muszą nastąpić. Społeczeństwo bowiem – jak to wielokrotnie bywało – znajduje się w kolejnym przełomowym momencie historii (choć nigdy nie dotyczyło to w skali planety tak wielkiej ilości ludzi). Organizm, gatunek przystosowany zbytnio do dawnej formy zmieniającego się ekosystemu ginie – a społecznym ekosystemem jest przecież gospodarka. W Polsce „własność” jest z pewnością głęboko ugruntowana od czasu, gdy szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie – z prawem pierwszej nocy i chłopskiego karku przy wsiadaniu na konia (wszak chłop też był przedmiotem własności) – a może jeszcze bardziej w chłopskiej mentalności, wyrosłej z przysłowiowych zatargów o miedzę, nieraz krwawych i toczonych przez pokolenia. Jest też powszechnie owa „własność” symbolem zawiści. Już zresztą kiedyś strach przed podniesieniem ręki na własność magnaterii uniemożliwił rozprawienie się z klientyzmem i korupcją, które przeżarły instytucje I RP. W tym samym czasie francuscy jakobini nie mieli problemu z konfiskatą dóbr arystokracji i kościoła.

Ulegają zmianie materialne podstawy egzystencji. System ekonomiczny – jeśli nie znajdzie nowych przestrzeni ekspansji – skieruje swą agresję do wewnątrz. Jeśli uda się powstrzymać lub obalić panujący porządek, to po to, byśmy nie wrócili z powrotem do tej samej rzeki – zmianie muszą ulec nie tylko system polityczny i ekonomiczny, ale też kultura i system wartości. Tak samo, jak wiele pierwotnych społeczności po zderzeniu z Europejczykami musiało zginąć, jeśli nie dostosowało swej kultury do nowych warunków (nieraz fizycznie, niekiedy tylko kulturowo) – tak samo dziś stary świat jest już niemożliwy.

Musimy sobie stworzyć nowy, jeśli nie chcemy obrócić się w niewolników albo zginąć. Wydaje się też, że racji szukać powinniśmy nie w księgach wieczystych i prywatnej własności czy całkowitej komunii ludzkości. Bardziej chyba w swojskich pomysłach – na przykład Lelewelowskiego gminowładztwa czy też w nowoczesnych projektach partycypacji (nie chciałbym jednak opowiadać się za gospodarką, gdzie wolna wymiana zostanie zastąpiona całkowicie przez deliberacyjne i partycypacyjne planowanie). Ta przestrzeń może być bowiem jak pierwszy krąg na wodzie, uzasadniając i utwierdzając jego prawa do władania nad częścią ziemi czy warsztatem pracy, nie zaprzeczając jednocześnie, iż świat w całości czy w części nie jest niczyją prywatną czy kolektywną własnością. Własność albo zostanie poważnie przedefiniowana – albo będzie trzeba odejść od dotychczasowego jej pojmowania, zadowalając się posiadaniem czy użytkowaniem.

PS:

Kilka słów o ACTA:

Dziś trwają protesty przeciwko narzuconemu przez USA porozumieniu ACTA i jak widzimy, także w przestrzeni wirtualnej wielka własność zachowuje się jak w przestrzeni realnej. Korporacje, mimo że ich interesy sprzeczne są z dobrem publicznym, jakim są niewątpliwie wolność słowa i nieograniczona wymiana informacji, narzucają własne prawo i same tego prawa stają się strażnikami – ograniczając, dzieląc na działki i grodząc przestrzeń, jaka dotąd nie była niczyją własnością, wyrzucając z niej też tych, których pozbyć się uznają za stosowne. W moim odbiorze świata Internet nie różni się od świata rzeczywistego, z tym tylko, iż w świecie rzeczywistym grodzenie i dzielenie przeprowadzono dawno temu.

Kultura usankcjonowała pewne zachowania w Internecie. Proces ten nabiera świeżości a nasze oburzenie jest czyste i nie ograniczone przez próbujący nas kontrolować korporacjonizm. Ukazuje się więc ponownie przyrodzona natura własności – dominacja silnych i wielkich nad małymi i słabymi.

 

Artur Kielasiak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*