Shameless McQueen

To dopiero drugi film Steve’a McQueena, a już został on na stałe wpisany na listę najciekawszych reżyserów XXI wieku. Jego rewelacyjny debiut – Głód – nie tylko zapełnił półki McQueena nagrodami, ale wypromował też na dobre Michaela Fassbendera, zapewniając mu tony nowych propozycji i miejsce w czołówce najlepszych. Po Głodzie wszyscy zastanawiali się, jaki będzie nowy film. Czy oszczędne zdjęcia, monstrualnie długie ujęcia i szokujący naturalizm – to styl McQueena, czy tylko sposób na opowiedzenie kontrowersyjnej historii Bobby Sandsa. Czy McQueen w ogóle jest dobrym reżyserem – czy było to tylko szczęście początkującego, o którym ludzie szybko zapomną. W związku z tymi wszystkimi pytaniami Wstyd był jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku, a po jego seansie śmiało można powiedzieć, że mamy do czynienia z wybitnym reżyserem, a jego niezwykły niepodrabialny styl jest tym, czego współczesnemu kinu potrzeba.

 

Wstyd to historia Brandona, człowieka z dobrą pracą, ładnym mieszkaniem i niezwykle uporządkowanym, wręcz pedantycznym życiem. Istnieje tylko jeden problem. Brandon nie potrafi wytrzymać dnia bez seksu, filmów porno i wielokrotnej masturbacji – jest seksoholikiem. Wprawdzie nauczył się radzić sobie ze swoim problemem (ma przygotowane numery do agencji i wykupiony abonament na internetowe seks-kamerki), ale nie zmienia to faktu, że czuje się nieustannie upodlony i samotny. Sytuacja zaczyna mu się maksymalnie wymykać spod kontroli w momencie, w którym odwiedza go młodsza siostra – Sissy. Więź między rodzeństwem prawie w ogóle nie istnieje, oboje zdają się zmagać ze wspólnym problemem z przeszłości, ale nie potrafią dojść do porozumienia i spróbować powalczyć z tym razem. Zatracają się w samotności. Brandon nie potrafi do siebie nikogo dopuścić, a Sissy nie może zrozumieć, czemu wszyscy opuszczają ją.

Ten film to nie pełnometrażowa wersja Californication, jak próbują sugerować niektóre hasła reklamowe, to stadium ciężkiej choroby i myślę, że nie można się też ograniczać do mówienia tylko o problemie seksoholizmu Brandona. Myślę, iż problemu trzeba szukać gdzieś indziej. Między kadrami i w dialogach poukrywany jest prawdziwy problem tej dwójki, a to, co obserwuje widz to tylko skutki i beznadziejna walka z nimi. Beznadziejna, ponieważ to nie ich zachowania są dysfunkcyjne, a oni sami, to rzeczy, których nie da się zmienić. Brandon i Sissy prawdopodobnie nigdy się do siebie nie zbliżą i nie znajdą też szczęścia nigdzie indziej

Wstyd jest kręcony podobne jak wcześniejszy Głód. Widać, że McQueen ludzi długie ujęcia i powolne tempo. Brak tu wprawdzie takich popisów aktorskich, jak 25-minutowa sekwencja rozmowy z księdzem z jego debiutu, ale we Wstydzie ujęcia też potrafią się ciągnąc po kilka minut. Ten film to bardziej z kamerą wśród ludzi niż normalnie opowiedziana historia. McQueen rezygnuje z jakiekolwiek narracji, jeżeli o nią chodzi, to śmiało można by powiedzieć, że jest to film niemy. Bohaterowie tylko raz na jakiś czas prowadzą rozmowy i zwykle są dialogi bez znaczenia. Cała prawda i wszystkie uczucia ulokowane są w milczeniu. Cudowne są sceny w metrze i ta w biurze, kiedy Marianne pyta Brandona czy lubi cukier. Reżyser stawia przed aktorami niesamowicie trudne zadanie. Nie pozwala im mówić, a każe im czuć i to czuć w taki sposób, żeby i widzowie rozumieli, o co chodzi. McQueen wymaga od nich, żeby się uwodzili i nienawidzili, mają płakać czy cierpieć i muszę przyznać z czystym sumieniem, że nie dostrzegłem we Wstydzie nawet nutki fałszu. Uwagę ponownie przykuwa bezkompromisowy naturalizm. Brandona oglądamy, kiedy uprawia seks, masturbuje się bądź oddaje mocz. McQueen nie wstydzi się niczego.

Historia Brandona i Sissy to przede wszystkim aktorski popis Michaela Fassbendera i Carey Mulligan. Ten pierwszy zagrał tutaj jedną z najlepszych męskich ról ostatnich dziesięciu lat, dlatego ogromnie dziwi mnie brak jakiejkolwiek nominacji do Oscarów. Fassbender spokojnie mógłby powalczyć z Dujardinem, ale widocznie Wstyd okazał się zbyt alternatywny dla typowego amerykańskiego widza. W roli Mulligan najbardziej zachwyciła mnie scena, kiedy Sissy śpiewa New York, New York. To jeden z najlepszych momentów tego filmu.

Jeżeli ktoś widział Głód i nie przypadł mu on do gustu to wybierania się na Wstyd nie polecam. Styl McQueena może być dla niektórych ciężki i męczący, dlatego polecam wypocząć i nastawić się na trudny film, a wtedy nie da się przejść obok Wstydu obojętnie.

 

Ocena: 9+

 Mateusz Nieszporek

 

 Wstyd, reżyseria: Steve McQueen, obsada: Michael Fassbender, Carey Mulligan, James Badge Dale

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*