Pożegnanie zimy, czyli… gdzie ja jestem

 

 

 

 

 

 

 

 

Opóźniająca się wiosna zachęciła mnie do wycieczki, a w zasadzie dokończenia poprzedniej trasy Doliną Ciemięgi. Postanowiłem tym sposobem pożegnać zimę. Wybrałem najbliższą, niedzielę tj. 24. marca.

Wyłączając budzik, przypomniałem sobie, że to jest Niedziela Palmowa. Pomyślałem, iż wychodząc z domu po 9:00 powinienem wrócić do Lublina wczesnym popołudniem i spokojnie zdążę pójść z palmą do kościoła.

Wysiadłem z busa w Ciecierzynie i przechodząc pod mostem kolejowym ruszyłem trasą, opisaną w przewodniku z lat – chyba – siedemdziesiątych. Tuż za mostem dostrzegłem ceglano-tynkowany (pół na pół) budynek stacji kolejowej. Sfotografowałem go od strony ceglanej.

[album id=22]

Ruszyłem dalej szlakiem, rozglądając się za ciekawymi motywami do zdjęć i drewnianą kapliczką, opisaną w przewodniku. Schodząc ze wzniesienia dostrzegłem charakterystyczny daszek. Po kolejnych metrach mina mi mocno zrzedła, kapliczka owszem stała, ale otynkowana jakoś tandetnie. Nawet, jeżeli jest to rekonstrukcja, to należało ją zrobić z drewna i tyle.

Zrobiłem jeszcze kilka ujęć w pobliżu mostku nad Ciemięgą, obok skrzyżowania z drogą w kierunku Łagiewnik.

Ruszyłem zgodnie z mapką w kierunku Baszek. Wprawdzie szlak trochę odbijał w bok, ale i tak wracał do szosy w Pliszczynie, czyli w miejscowości za Baszkami. Postanowiłem trzymać się szosy, gdyż nie miałem za dużo czasu. Doszedłem do następnej miejscowości – Sobianowic. Zrobiło mi się trochę nieswojo, bo nie było jej na żadnej z map, które miałem. Zapewne przez te lata coś tu wybudowano. Napiłem się gorącej herbaty, zjadłem kilka biszkoptów (są lekkie i nie brudzą). Ruszyłem przed siebie, minąłem niebieski znak szlaku (a przynajmniej tak mi się wydawało). Zrobiłem kilka zdjęć pola, lekko przysypanego śniegiem. Poszedłem dalej szosą. Przede mną tablica z nazwą miejscowości „Boduszyn”, no to nie wiem, gdzie jestem, ale idę prosto przed siebie. Zobaczę, dokąd droga prowadzi. Po drodze minęło mnie kilka samochodów, ale żaden się nie zatrzymał, choć dawałem wyraźne znaki. Cóż, Niedziela Palmowa, każdy śpieszy się do kościoła, po co tracić czas, by pomóc bliźniemu w potrzebie?

Droga długa, bez znaków szlaku a nigdzie wcześniej nie zauważyłem znaku, oznaczającego zakręt trasy. Doszedłem do skrzyżowania, po lewej zaczynały się domy i była zielona tablica z nazwą miejscowości. Nareszcie! „Leonów” widniało na tablicy. „Co ja tutaj robię”? – pomyślałem. Wprawdzie nie powinienem tu dojść, ale przynajmniej wiem, gdzie mniej więcej jestem. Kierując się instynktem (turystyką pieszą zajmuję się od najmłodszych lat, mam więc spore doświadczenie i takie przygody to dla mnie żaden powód do paniki), czyli idąc „na czuja”, skręciłem w prawo, zostawiając Leonów za plecami. Postanowiłem, że warto by skonsultować się z kimś, czy na pewno obrałem dobry kierunek. W pierwszej chwili pomyślałem o ojcu, w końcu wszystkiego o turystyce pieszej nauczyłem się od niego i wiele szlaków Ziemi Lubelskiej (i nie tylko) pokonaliśmy razem, ale zapewne był z mamą na zakupach (w soboty ojciec też pracuje). Postanowiłem mu nie przeszkadzać (i mama by się niepotrzebnie denerwowała). Zadzwoniłem więc do mojego serdecznego kolegi, znanego regionalisty i podróżnika Lecha L. Przychodzkiego. Pokrótce zreferowałem mu moją sytuację i powiedziałem, że idę kierując się „nosem” w przeciwnym kierunku niż do Leonowa. Powiedział, żebym trzymał się „nosa”, a niedługo po prawej będę miał Bystrzycę. Dodał, że gdybym się bardziej zgubił, mam ponownie zadzwonić. Dobra nasza, pomyślałem. W ostateczności mogę iść trasą pod prąd Bystrzycy i dojdę do Lublina.

Przede mną kolejne skrzyżowanie i tablice: w lewo – „Swoboda”, w prawo – „Turka”. Skręciłem w prawo. Zadzwoniłem jeszcze raz do Lecha, czy to dobry kierunek, powiedział, że tak, bo w drugą stronę dojdę aż do Charlęża, gdzie na krótko przed śmiercią zamieszkał Darek Wlaźlik, ekolog i twórca – a tym samym nadłożę drogi.

Po drugiej stronie szosy, przy wejściu do kolejnej miejscowości, zauważyłem ruiny. Zdecydowałem bliżej im się przyjrzeć i obfotografować. Jak się okazało, były to ruiny zespołu parkowo-pałacowego w Jakubowicach Murowanych, wystawionego na przełomie XVI i XVII wieku przez Tęczyńskich.

Przeszedłem przez most na Bystrzycy i stanąłem nad stromym brzegiem doliny rzecznej, zastanawiając się jak bezpiecznie zejść nad rzekę. Wtem odezwał się telefon. Tym razem to Lele do mnie zadzwonił, podpowiadając, że jeśli przejdę na drugą stronę szosy i nie przechodząc przez most ruszę z biegiem rzeki to powinienem mieć możliwość zrobienia wielu zdjęć malowniczego krajobrazu.

Tak też zrobiłem. Nowa trasa zapowiadała się wspaniale.

Zacząłem robić zdjęcia nadbrzeżnych drzew, gdy kątem oka dostrzegłem biegnące stado saren. Odezwał się we mnie pierwotny instynkt łowcy i pobiegłem za nimi – oczywiście robić im tylko zdjęcia. Biegłem, potykając się co chwilę i zapadając się w śniegu po kolana. Przystawałem co kilka kroków, robiąc zdjęcia. Niestety, dłuższy teleobiektyw zostawiłem w domu, nie widząc dla niego zastosowania podczas planowanej wycieczki (cóż – lenistwo nie popłaca). W pewnej chwili zostawiłem plecak w rowie, który przekroczyłem. Modląc się, aby nikt tego nie widział, pomknąłem dalej.

3 sarny znikły w lesie, a ja postanowiłem wrócić nad rzekę. Mijając kolejne zakręty Bystrzycy, co chwilę zapadałem się w śniegu powyżej buta, lub czasem prawie po kolana. Ale widoki warte były niewielkiego poświęcenia. W pewnym momencie zapadłem się po pachwiny. To już nie było fajne, ale spokojnie, jakoś się z tego wyjdzie. Pierwsza myśl podpowiedziała, że wystarczy podeprzeć się rękami i jakoś wyciągnąć nogi z zaspy. Następna myśl powiedziała, że to zły pomysł, bo co jeśli ręce też ugrzęzną? Powoli, pomyślałem, najpierw trzeba zdjąć plecak. Potem położyłem się na plecach i pomału kawałek po kawałku wyciągałem na przemian nogi ze śniegu. Udało się!

Założyłem plecak i ruszyłem dalej, wciąż się zapadając się, na szczęście najwyżej po kolana.

Przy pniu ściętego, grubego drzewa postanowiłem zrobić przerwę oraz wypić kolejny kubek gorącej herbaty i zjeść kilka biszkoptów. Zadzwoniłem przy okazji do Lelego, podziękować za podpowiedź ciekawej trasy i opowiedzieć o mojej przygodzie. Na zakończenie rozmowy powiedział, że gdy minę wieś Bystrzyca, powinienem wejść na drogę, dziurawą jak ser (albo polskie drogi). I idąc nią dalej –  dojdę do Łuszczowa. Tam przy cmentarzu jest przystanek autobusowy, z którego „złapię” jakiś bus do Lublina.

Idąc tą właśnie drogą dostrzegłem w oddali skupisko kolorowych, w świetle zachodzącego słońca nawet bardzo kolorowych, obiektów. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że są to maszyny drogowe. Niektóre współczesne, inne dosyć stare. No i wszystko jasne, pomyślałem, dlatego tak długo budujemy autostrady i inne drogi i dlatego tak szybko wymagają późniejszych napraw, skoro używamy takiego złomu. Zostawiłem to „cmentarzysko” i ruszyłem dalej, do Łuszczowa.

We wsi szybko odnalazłem przystanek. Czekając na bus postanowiłem oczyścić buty z błota i nogawki spodni ze śniegu. Śnieg, niestety, zamienił się w lód. Dałem sobie więc z tym spokój i zadecydowałem, że oczyszczę je w domu. Wkrótce ruszyłem w drogę powrotną do Lublina.

Niestety z uwagi na późną porę, konieczność przebrania się i wzięcia prysznica, zrezygnowałem ze święcenia palmy. Trudno. Może ta wycieczka zostanie potraktowana „na górze” jako pielgrzymka…

Do dziś nie wiem, gdzie w trasie popełniłem błąd, w którym miejscu źle skręciłem, albo nie skręciłem. Postanowiłem ponownie ruszyć trasą Dolina Ciemięgi, lecz od jej końca tj. od ul. Trześniowskiej w Lublinie.

W każdym razie, wycieczka – choć czasochłonna – została w pamięci i chętnie wrócę w doliny obu niewielkich rzek.

 

Bogumił Kowalski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*