Pamięć teraźniejszości (2)

Nie bez znaczenia jest też to, iż w czasach mojego dzieciństwa żyło wielu świadków historii. Pan Stasiu, który mieszkał w bloku koło mojej szkoły, miał na ręce obozowy numer z Auschwitz. Siostra mojego dziadka, Stanisława Pańków, rocznik 1914, świeżo upieczona przed wybuchem wojny absolwentka UJ, z dyplomem filologa romańskiego i magistra historii, opowiadała mi o Sonderaktion Krakau. Z jej relacji wynikało jasno, iż niemiecka okupacja oznaczała ciągły strach i terror. Jej narzeczony został wywieziony do Auschwitz i nigdy stamtąd nie wrócił. Wojna przerwała też medyczne studia mojemu dziadkowi, Tadeuszowi Pańków. Zapowiadał się podobno na świetnego patologa, a trafił jako pracownik fizyczny do szpitala dla psychiczne chorych w Kobierzynie pod Krakowem. Był tam świadkiem niemieckiej akcji T4, mającej na celu zgładzić ludzi, nie spełniających według okupanta norm zdrowia psychicznego. Po wojnie dziadek zdecydował się zmienić specjalizację; został psychiatrą, a z czasem dyrektorem Szpitala Specjalistycznego im. dr Józefa Babińskiego w Krakowie, zwanego potocznie „Kobierzynem”. Dopiero w czasie jego pogrzebu, rodzina dowiedziała się, że ryzykował życiem, angażując się w ratowanie pacjentów, objętych akcją T4; programem niemieckich elit, polegającym na „eliminacji życia niewartego życia”(Vernichtung von lebensunwertem Leben), a w praktyce będącym mordowaniem ludzi kalekich, ułomnych, chorych psychicznie czy opóźnionych w rozwoju umysłowym – w tym też dzieci. Szacuje się, że w latach 1939-44, w samej tylko akcji T4 (Aktion T4, E-Aktion) Niemcy zabili ponad 200 tys. ludzi. W szpitalu w Gostyninie 17. marca 1940 roku dr Karol Mikulski odmawia Niemcom sporządzenia listy ludzi „nierokujących wyzdrowienia”, przeznaczonych do eksterminacji. Następnego dnia nad ranem popełnia samobójstwo. W czasie likwidacji szpitala w Świeciu przez specjalne odziały SS, dr Józef Bednarz nie korzysta z możliwości ucieczki, postanawia nie opuszczać do końca swoich małoletnich pacjentów. Zostaje wraz z nimi zamordowany w żwirowni w Mniszku.

Dr Karol Mikulski

Pokolenie Kolumbów to roczniki mojego dziadka Tadeusza, to rocznik Karola Wojtyły. Poznałem osobiście trochę takich ludzi, ale też wielu z nich zostawiło po sobie bogatą spuściznę intelektualną. Czytając Jana Józefa Szczepańskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Tadeusza Różewicza – nie da się oprzeć wrażeniu, iż jest to jakość już prawie dziś niespotykana. Z czasem uświadomiłem sobie, co oznaczał etos przedwojennego inteligenta. Byli to ludzie, dla których wolnomyślicielstwo oraz głęboki instynkt humanistyczny nie stały w sprzeczności z rozumieniem roli tradycji jak i – po prostu! – miłością do ojczyzny, szacunkiem do drugiego człowieka i czymś, czego właściwie ciężko teraz doświadczyć. Odnoszę dziwne wrażenie, iż tamci ludzie byli ulepieni z innej gliny.

 

Nie wolno się śmiać!

Filmy Barei nie oswajały PRL, wręcz przeciwnie, pod maską absurdalnego humoru kryła się mroczna alegoria stłamszonego, zdegenerowanego oraz rozpitego społeczeństwa, zarządzanego przez oportunistów i troglodytów. Bareja mógł jednak mrugać okiem do widza, mógł inteligentnie szydzić z tępoty aparatczyków jak i absurdów samego państwa. Nikt nie wymagał od tego błyskotliwego obserwatora rzeczywistości „realnego socjalizmu” głębokiej analizy przyczyn. To trzeba było sobie „doczytać”. W 1973 roku, tuż przed moimi urodzinami, zostaje ukończony film w reżyserii Jerzego Gruzy „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”, według scenariusza Jana Himilsbacha, z Maklakiewiczem z roli głównej.  Film nie był sensu stricte komedią a raczej formą satyryczną. Trafił jednak od razu na półkę. Władzy nie podobał  się sposób przedstawienia socjalistycznych realiów. Pomimo wszystko obraz ten miał szansę powstać, pozostając  jednym z wielu  świadectw tamtego czasu.

Po roku ‘89, dziwnym trafem, zadbano o to, by ze śmiertelną powagą, bez jakichkolwiek zastrzeżeń, odmalowywać obraz ustrojowej transformacji. Gładko oraz pięknie przedstawiały się wizerunki doradców i ekspertów, otaczających Lecha Wałęsę, serwowane przez post-PRL-owskie media. Sam fakt internowania stawał się niezbitym dowodem na chlubną kartę opozycjonisty, tak, jakby ludzie w miarę inteligentni nie mieli świadomości, iż w języku „służb” funkcjonowało pojęcie „legendowania”. Na łamach gazet nikt nie miał śmiałości pytać o pochodzenie czy kompetencje  pana Wachowskiego, będącego de facto prawą ręką Wałęsy. Z takim samym etosem podchodzono do „planu Balcerowicza” jak i każdego łajdactwa, zgodnego z interesem nowych-starych  elit, które  przestały jednak służyć już tylko Moskwie. Historie fortun „ludzi sukcesu”, wyrosłych na krzywdzie społecznej i zawłaszczaniu majątku narodowego, sprzedawano ciemnemu ludowi jak bajkę o Kopciuszku, z morałem „od zera do milionera”. Wolność słowa nie sprzyjała dyskusji w przestrzeni publicznej o „aferze Żelazo”, matce tak naprawdę wszystkich późniejszych afer, będącej kamieniem węgielnym polskiej odmiany bandyckiego kapitalizmu politycznego; zamiast tego, zabawiano naród płytką komercją w rodzaju „Psów” czy „Młodych wilków”. Publicyści i pisarze unikali jak ognia tematów trudnych czy kontrowersyjnych. Przez następne dwie dekady żadna forma intelektualnej czy artystycznej aktywności nie mogła kontestować rzeczywistości okrągłostołowego układu ani nawet rzucać cienia poważniejszych wątpliwości. Koszty społeczne, w tym rosnący lawinowo bandytyzm, defraudacje, korupcja, samobójstwa o podłożu ekonomicznym, beznadzieja post-pegeerowskiego pejzażu oraz zamieranie całych stref życia społecznego i gospodarczego, miały być naturalną oraz nieuniknioną konsekwencją transformacji ustrojowej. Filmy takie jak „Gry uliczne” czy „Dług” były wyjątkami, próbującymi opisywać realia transformacji. Propaganda początku lat 90. zastąpiła  etos komsomolca mitem biznesmena, Nowego Człowieka, niemal Prometeusza ekonomii,  który dzięki wybitnym zaletom ducha i umysłu poprowadzi otępiały lud przez rozpadliny „prywatyzacji”, by w końcu dotrzeć do krainy mlekiem i miodem płynącej. Jak to się skończyło..? No cóż.

Nie wolno się śmiać…

Stracona generacja

W lutym  1989 roku w Krakowie środowiska studenckie wraz z KPN i Solidarnością Walczącą protestują  przeciwko obradom Okrągłego Stołu i żądają  zarejestrowania NZS-u (Niezależne Zrzeszenie Studentów). Na wiosnę tegoż samego roku wybuchają zamieszki w Krakowie. Studenci skandują: Sowieci do domu! We wrześniu, w murach Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie, spotkałem ludzi, z którymi miałem dzielić rozterki i nadzieje, związane z dojrzewaniem. Pochodziliśmy z różnych domów oraz  środowisk, ale uwierzyliśmy  w przyjaźń jako coś ponadczasowego.  Nie było wtedy  komórek, maili, facebooka,  a  ludzie jechali na drugi koniec Polski na koncert, o którym dowiadywali  się z pantoflowej poczty. Nie pamiętam nazwy zespołu ani miejsca. Wokalista przerwał koncert z pytaniem: Co robi tu człowiek z kamerą? Okazało się, że to ktoś z lokalnej telewizji. Wyproszono go. Rozgłos i parcie na szkło było domeną rockowej popeliny. To był UNDERGROUD.

Szydziliśmy z niegdysiejszych „awangardowców”,  strojących się w piórka  mentorów kultury alternatywnej. Programy telewizyjne typu „Lalamido” były żałosną próbą uczynienia z kontrkultury – produktu. Czuć było powierzchowność, popelinę i irytującą błazenadę. Nie miała nam nic istotnego do zaoferowania generacja „Brulionu”, nie kupowaliśmy pozerstwa Świetlickiego. Jarocin pod szyldem Marlboro się skończył. Muzycy z roczników 60. przechodzili powoli do show biznesu, stając się gwiazdami i celebrytami. Nieufni i zbuntowani – szukaliśmy gdzie indziej.  Powstawały nowe, ciekawe zespoły, niezależne wydawnictwa.  Z zagranicy przyjeżdżali muzycy o siwych głowach, którzy nadal pozostawali wierni zasadzie DIY – do-it-yourself, gardzący blichtrem i medialnym rozgłosem. Byli autentyczni. To nam imponowało. Nie mieliśmy świadomości, że nawet niszowy zespół w Stanach może utrzymać się z grania muzyki. Nie mieliśmy świadomości różnic ekonomicznych i kulturowych pomiędzy Polską a Zachodem. Nie mieliśmy pojęcia o realiach politycznych  w Polsce, jak też   świadomości bardzo wielu rzeczy.

W garażu domu moich rodziców pod koniec pierwszej połowy lat 90. miewały próby trzy zespoły. Estetyka muzyki oscylowała pomiędzy post punkiem i noisem; teksty były o wojnie w Jugosławii, o egzystencjalnych rozterkach. Dość szybko garaż stał się miejscem, budzącym ciekawość mieszkańców osiedla. Moja matka z czasem żałowała swoje decyzji, ale nie zmieniła zdania – można było hałasować. W okolicach 1996 roku powstał zespół „Bezdusza”, najpierw jako eksperymentalny projekt elektroniczny, a z czasem grający w klasycznym składzie. Najcieplej jednak wspominam sam początek – mikrofon, gitara Zygmunta, dziecięce organki, kamera pogłosowa i wieża Sony, imitująca „wieloślad”. W swoim repertuarze mieliśmy kawałek do wiersza Broniewskiego „Czarny krąg”, reszta to były moje teksty, moja poezja. Fascynowaliśmy się  nowofalową „Siekierą”, słuchaliśmy „Suicide”, „Black Flag”, „Joy Division”, „King Crimson”, „The Residents” i tak wielu jeszcze rzeczy… Sanację utożsamialiśmy z faszyzmem i głęboko wierzyliśmy w ideowy socjalizm. Każdy z nas miał swojego konika. Eksperymentowaliśmy z filmem i animacją. Niektórzy rysowali komiksy, ktoś robił kolaże i plakaty na niezależne koncerty. Czytaliśmy Chomsky’ego, Nietzschego i Bukowskiego. Dyskutowaliśmy do białego rana o utopiach i gardziliśmy konsumpcją. Wdawało się, że ten rozwibrowany ideami świat da się przekuć na coś konkretnego. Nie zostało jednak nic poza wspomnieniami i trumną szuflady.

Gdybyśmy się spotkali  teraz, po latach, część z nas będzie zapewne „prawakami”, część „lewakami” a wielu nie będzie miało żadnego zdania – chcąc mieć jedynie święty spokój. Kwestie zawodowe i finansowe stały się osią egzystencji dla większości. Czy jestem rozczarowany? Nie, to raczej kwestia uczucia smutku. Mam świadomość dużego potencjału, wielu z nas było ludźmi naprawdę zdolnymi, twórczymi, błyskotliwymi – ale czegoś jednak zbrakło. Nie wypracowaliśmy połączeń, nie przenieśliśmy konfliktu młodości w dorosłe życie. Nie pielęgnowaliśmy twórczego niepokoju. Nie byliśmy odważni i konsekwentni. Nie zostawiliśmy wyraźnego śladu. Rozpuściliśmy się jak kamfora w pragmatycznej rzeczywistości. Nie czuję się jednak na siłach, by szukać diagnozy, a być może są to kwestie zbyt mi bliskie, zbyt osobiste, abym zdobył się na obiektywizm. Pewne jest tylko to, że nie utrzymujemy bliższych kontaktów, nie rozmawiamy, nie łączy nas już nic istotnego.

Są przedstawiciele roczników 70., którzy zaistnieli, odnieśli sukces. Choć w moim odczuciu jest to mierzone tylko kwestią popularności i finansów, a często efektem podlizywania  się  modom. Ja niestety nie identyfikuję się z twórczością mojego pokolenia, mojej generacji.  Nie znajduję tam niczego, co mógłbym porównać do „Bazy ludzi umarłych” Hłaski czy „Kolumbów” Bratnego. Nie mamy malarzy pokroju Wróblewskiego czy Nowosielskiego, nie mamy Hasiora, Dunikowskiego. Nie mamy Kantora, Szajny, Herberta czy Różewicza. Nie mamy w swoich rocznikach płyty na miarę „Nowej Aleksandrii”, nie mamy Lecha Janerki ani Grzegorza Ciechowskiego. Nie mamy Jerzego Hasa ani Andrzeja Munka. Jedyny film, który mówi coś istotnego o ważnych dla mnie kwestiach to „Erratum” Marka Lechkiego. Nie potrafiliśmy opisać istotnych oraz łączących naszą generację  doświadczeń. Zdarza się, iż ambitny człowiek – z potencjałem, z marzeniami, wpadnie pod samochód, zostając kaleką. Jeden incydent zmienia całe życie. Może się to również przydarzyć generacji pod walcem historii. (Cdn.)

 

Jakub Pańków

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*