Nordkapp 2011, czyli tam i z powrotem

Nasza od dawna planowana wyprawa samochodowa na Nordkapp i z powrotem odbyła się na przełomie lipca i sierpnia tego roku. Odbyła się, chociaż ekipa, która jeszcze w styczniu z zapałem zapowiadała wyjazd, wykruszyła się do dosyć niebezpiecznego minimum: czterech osób i jednego samochodu. W 13 dni zrobiliśmy 6 tysięcy kilometrów, przejechaliśmy przez 5 krajów (nie licząc Litwy), zobaczyliśmy wieloryby, renifery, przepiękne widoki, dziką, surową naturę i wszędzie spotykaliśmy życzliwych, choć nie wylewnych ludzi.Siedzimy w Tallinie na nadmorskiej promenadzie i patrzymy na przepiękny zachód Słońca nad morzem. Właśnie wróciliśmy z wycieczki po mieście, posiadającym chyba jedną z najpiękniejszych (i jednocześnie najmniejszych) starówek w Europie Wschodniej i Północnej. Pijemy browar o wdzięcznej nazwie „Punk Olu” czyli dosłownie „Punkowe piwo” (na etykietce widnieje nawet literka „a” w kółku – międzynarodowy znak anarchistów). Otrzymujemy sms-a od znajomego kierowcy TIR-a: „W Oslo atak terrorystyczny. Dużo zabitych. Uważajcie – na granicy „trzęsą””. Odizolowani od rzeczywistości, w podróży praktycznie do minimum ograniczamy korzystanie z Internetu, więc tak właśnie dowiedzieliśmy się o zbrodni, dokonanej przez ultraprawicowego szaleńca Andersa Behringa Breivika. Zaczynamy zastanawiać się nad tym, co w naszym bagażu może zaciekawić norweskich pograniczników. Alkohol? Raczej nie, wieziemy go nie więcej niż można. Problem jednak może być z olejem napędowym, którego wieziemy dodatkowo 15 litrów w… butelkach po wodzie mineralnej (mieliśmy nadzieję, że pozwoli nam zaoszczędzić kilka koron w cholernie drogiej Norwegii). Na campingu w Oulu decydujemy się przelać paliwo do baku. Operację przeprowadzamy bez lejka, ale na oczach i ku uciesze licznie zgromadzonych Finów, którzy właśnie przed swoimi namiotami spożywali kolację. Następnie umorusani w śmierdzącej cieczy idziemy do toalety by myć ręce… płynem do zmywania naczyń (tylko on skutecznie zabijał wstrętny zapach „solarki”). Aż dziw, że nikt nie zadzwonił po policję…

Po kilku dniach przekraczając granicę fińsko-norweską nie zauważyliśmy żadnej histerii po drugiej stronie. Nikt nie przeszukiwał naszego samochódu, ani potrzebował dokumentów. Po całej Norwegii (mówiąc ściślej północnej jej części, bo tam właśnie byliśmy) w campingach było pełno odpoczywających Norwegów. O tragedii mówiły tylko opuszczone do połowy flagsztoku flagi państwowe prawie przy każdym domu…

Skandynawski lekki szok

Celem naszej podróży był legendarny Nordkapp, czyli najdalej na północ wysunięty skrawek Europy; w sensie geograficznym może to i nie do końca prawdziwe, ale tak już się przyjęło wśród braci turystycznej. Zanim jednak tam dotarliśmy, musieliśmy pokonać naszym już nieco potrzepanym przez los i awarie „Peugeotem” trzy kraje. Łotwę przejechaliśmy praktycznie bez przystanków (nie licząc wszechobecnych korków, powstałych w wyniku remontu dróg, które skutecznie zahamowały naszą i podróż; do Tallina przybyliśmy spóźnieni o trzy godziny w porównaniu z planem, na szczęście był to chyba jedyny raz, gdy rzeczywista nasza szybkość była dużo mniejsza od planowanej – zazwyczaj na miejsce przebywaliśmy na długo przed wyznaczoną godziną). Pierwszy nocleg mieliśmy na campingu w Tallinie i był to chyba najgorszy i najdroższy camping na całej trasie (za to w bezpośredniej bliskości od tallińskiej Starówki). Na szczęście powolny (jak w anegdotach) Estończyk przeoczył, że mamy nie tylko samochód, ale i namiot – toteż skasował z nas o połowę mniejszą kwotę. Zrekompensowało to nam brak kuchni na campingu. Estońska stolica – to prawdziwy „przedsionek Skandynawii”. Cenowo, nie patrząc na wprowadzone niedawno euro, jeszcze bliska Litwie, ale mentalność Estończyków (nawet tych rosyjsko-języcznych) jest już raczej północna – profesjonalna obsługa w kawiarniach czy sklepach mówiąca po angielsku, czego u nas ze świecą szukać…

Skandynawskie ceny u nieprzygotowanego turysty mogą wywołać lekki szok. Przykładowo liter oleju napędowego (diesel), przeliczając na lity, w Finlandii kosztuje ok. 4.90, w Szwecji około 5.30, a w Norwegii prawie 6 litewskich litów. Ceny paliwa są odwrotnością do jakości dróg. Najlepsze drogi są w Finlandii: równe, gładkie, na autostradach i drogach ekspresowych maksymalna szybkość 110 km na godzinę, jeśli są prowadzone prace drogowe to tak, aby nie przeszkadzały ruchowi. Szwedzkie drogi są ciut gorsze, ale maksymalna dozwolona szybkość na autostradach sięga nawet 120 km. Natomiast norweskie są bardzo podobne do naszych: koleiny, dziury oraz – czego u nas na całe szczęście kierowców nie ma – fiordy i góry, co w znaczny sposób ogranicza szybkość i przyjemność jazdy. Zresztą maksymalna prędkość tu to „ledwo” 90 km na godzinę. I dobrze, bo więcej na górskich serpentynach, w dodatku bardzo często pokrytych gęstą mgłą, nie da się wycisnąć bez narażania zdrowia i życia.

Dla turysty innym problemem natury psychologicznej mogą być ceny, podawane w szwedzkich i norweskich koronach. Do dwóch euro za bochenek chleba w Finlandii da się dosyć łatwo przyzwyczaić, natomiast kiedy płacisz za puszkę piwa 25 koron norweskich – można dostać lekkiego zawrotu głowy, chociaż tak na dobrą sprawę to tylko „jakieś” 3 euro. Z alkoholem wiąże się inna ciekawostka – w całej Skandynawii sprzedaż mocnego alkoholu jest ograniczona do specjalnych sklepów, w zwykłych spożywczych czy supermarketach można kupić jedynie piwo i cider. A w szwedzkich odpowiednikach „Maximy” czy „Iki” (akurat sklepów z tych znanych na Litwie sieci tam nie ma, ale jest „swojskie” „Rimi”) sprzedawane napoje alkoholowe mogą mieć nie więcej niż 3,5 proc. alkoholu. Piliśmy nawet piwo o wdzięcznej nazwie „Bla” o mocy 2,8 proc. Litwini, którzy zobaczyli nas niosących zgrzewkę „Bla” zaciekawieni pytają:

– Hej, chłopaki, skąd to macie?

– Kupiliśmy. W supermarkecie za rogiem…

Po kilkunastu minutach ci sami Litwini wracają ze sklepu z kilkoma zgrzewkami:

– Bądźcie ostrożni, chłopaki. Podobno tym „czymś” Szwedzi się upijają do utraty przytomności! – żartują.

Nie ma natomiast w żadnym ze skandynawskich państw czegoś takiego jak u nas, kiedy stróże porządku łapią ludzi pijących piwo na ulicy i wypisują im mandaty. W Helsinkach na głównym stołecznym bulwarze Esplanadi (a propos na początku XX w., gdy stosunki pomiędzy lokalnymi Szwedami i Finami były napięte mniej więcej tak jak dzisiaj pomiędzy Polakami i Litwinami na Litwie, północną stroną tej szerokiej promenady chodzili wyłącznie Finowie, zaś południową – Szwedzi) ludzie spokojnie siedzą, pijąc piwo i inne alkohole na trawniku, organizują weekendowe pikniki lub wieczory panieńskie. W Szwecji i Norwegii też nie zauważyliśmy policjantów ścigających „degustatorów”.

Przez całą Finlandię

Finlandię warto zwiedzać dla przyrody. Miasta aczkolwiek ładne i schludne, to raczej mało atrakcyjne, porównując chociażby ze szwedzkim Sztokholmem. Najpiękniejsza jest oczywiście stolica – Helsinki, taki miniaturowy Sankt Petersburg (podobno w czasach „zimnej wojny” to właśnie tutaj zachodni reżyserowie kręcili drugą stolicę Rosji), skupiliśmy się po prostu na najważniejszych zabytkach: główny plac z pomnikiem Aleksandra i katedrą, Sobór Uspieński, Nabrzeże, twierdza Sveaborg (Suomenlinna)… Przez cały XIX wiek Finlandia, odebrana Szwecji, która władała nią przez kilkaset lat, była prowincją Cesarstwa Rosyjskiego, chociaż miała szeroką autonomię (Wielkie Księstwo Finlandzkie, powstałe w 1809 r. – po wygranej przez Rosję wojnie ze Szwecją). Właśnie za tę autonomię Finowie uwielbiali Rosję (Finowie wzięli walny udział np. w tłumieniu Powstania Listopadowego, za co doczekali się od naszego Wieszcza narodowego niepochlebnej oceny: „urodzeni jako niewolnicy, kochający swe jarzmo i ślepo wypełniający rozkazy”) i do dnia dzisiejszego ją lubią (mimo zimowej kampanii 1939 r.). Nadal w stolicy kraju stoją pomniki: zwieńczony dwugłowym orłem carów Aleksandra I i Mikołaja I (przez tubylców zwany „Wykałaczką”) i Aleksandra II. Pozostałością po czasach rosyjskich są też podwójne nazwy ulic – po fińsku i szwedzku (za czasów carskich były potrójne – także w języku rosyjskim). Szwedzki aż do początku XX w. na terenach Finlandii był czymś w rodzaju polskiego na terenach Litwy. Językiem warstw wykształconych i uprzywilejowanych. Podobno nawet sam marszałek Carl Gustaf Emil Mannerheim (twórca niepodległej Finlandii) lepiej mówił po szwedzku i rosyjsku niż po fińsku (o sobie podobno zwykł był mawiać: „Jestem Rosjaninem ze szwedzkojęzycznej rodziny”). Wybijając się na niepodległość Finlandia wybrała kompromis ze swoją mniejszością szwedzką i Szwedzi stali się składową częścią niepodległej Finlandii, nie tracąc zarazem swojej tożsamości narodowej. Szwedzki do dnia dzisiejszego jest drugim językiem państwowym, zaś Wyspy Alandzkie (zamieszkałe prawie wyłącznie przez Szwedów) posiadają szeroką autonomię.

Pozostałe fińskie miasta też raczej zwiedza się nie z punktu widzenia architektonicznego, a socjologiczno-rozrywkowego. Turku, pierwsza stolica Finlandii, jest uważana za stolicę miejscowych Szwedów (tu m.in. do dnia dzisiejszego działa jedyny szwedzki uniwersytet w tym kraju) oraz religijną stolicę kraju (w miejscowej katedrze – najstarszej w Finlandii – znajduje się siedziba arcybiskupa). Tampere – przemysłowe centrum Finlandii trochę przypomina Łódź i słynie z tego, że jest ojczyzną Muminków, bohaterów powieści fińskiej pisarki (piszącej po szwedzku) Tove Jansson. Właśnie tutaj po raz pierwszy w Skandynawii zapalono w 1882 r. żarówkę elektryczną. Rovanemi – stolica fińskich Lapończyków czy Sami (bo wyraz „Lapończyk” jest przez nich odbierany jako obraźliwy), najstarszego ludu Skandynawii, którzy dotychczas w znacznym stopniu zajmują się tradycyjnymi zawodami jak rybołówstwo czy hodowla reniferów. Od 2003 r., język lapoński jest używany jako język oficjalny w fińskich gminach Enontekiö, Inari, Sodankylä i Utsjoki.

Dla najmłodszych jest wioska Świętego Mikołaja, leżąca na samym kręgu polarnym. Dla siedzącego tam Świętego Mikołaja Litwa już nie jest krajem egzotycznym: „Skąd jesteście” – pyta. „Lithuania”. „Wilno czy Kowno?” – pyta zmęczony, nietypowym dla tej szerokości geograficznej upałem (+28C) i życiem, staruszek ze sztuczną brodą. „Wilno”. Tylko nie wolno na własną rękę fotografować Mikołaja, jest jednak możliwość zakupu swoich zdjęć z nim zrobionych przez jego „elfy”. 20 euro. Rezygnujemy…

Renifer, a nie człowiek, jest prawdziwym gospodarzem na północy Europy. Dzikich reniferów praktycznie już nie ma, ale domowe pasą się po lasach, polach i górach całkowicie samodzielnie. Już podjeżdżając do Rovanemi spotykamy pierwszego. Chebra krzyczy do kierowcy: „Stój, musimy zrobić zdjęcie!”. „Nie warto. Spotkamy ich jeszcze dużo na swej drodze. Będziecie ich jeszcze przeklinać”. Chebra nie dowierzając kiwa głowami, jednak już następnego dnia wszyscy się przekonujemy, że renifer na drodze, tamujący ruch samochodów, jest czymś na tyle zwyczajnym, iż po kilku dniach przestajesz na nie reagować. Dlatego jadąc przez tundrę trzeba uważać, aby nie zbić tego pięknego stworzenia. Stado reniferów z północną flegmatycznością może przez dłuższy czas stać na drodze, zastanawiając się, w którą stronę się udać (zazwyczaj po jednej stronie mają strome urwisko, po drugiej zaś… morze). Całe szczęście fińscy czy norwescy kierowcy też są flegmatyczni i ze stoickim wyrazem na twarzy czekają na „pozwolenie” do dalszej drogi, z ironicznym uśmiechem patrząc na turystów, wybiegających z autokarów i samochodów, by zrobić zdjęcie. Do Nordkappu dotarliśmy po kilku dniach podróży przez tundrę, w międzyczasie nocując nad „świętym” dla każdego Sami jeziorem Inari i zwiedzając miejscowe muzeum Samów (Siida) wraz ze skansenem. Wejściówka kosztuje co prawda 9 euro, ale naprawdę warto, szczególnie dla skansenu (bardzo bogaty wybór pułapek na zwierzęta). Po wykupieniu kilku wejściówek i zwiedzeniu Siidy zauważyliśmy, że tak naprawdę nikt tych biletów nie sprawdza, trzeba jeno mieć naczepioną na ubraniu nalepkę ze słowem „Siida”. Oddajemy więc ją koledze, który zwiedza Siidę za free.

Nordkapp leży od Inari w odległości jakichś 350 kilometrów. Warto pamiętać, aby zawczasu zatankować samochód. Bo od Inari do przejścia granicznego nie zbudowano już ani jednej stacji paliwowej. Natomiast ta na samym przejściu – nie działała. Dlatego musieliśmy tankować po norweskiej stronie. Podobna sytuacja spotkała nas na trasie Narvik – Skelleftea. Pierwszą stację po wyjeździe z Narviku spotkaliśmy po 150 kilometrach, już po szwedzkiej stronie. I jak na złość paliwo prawie skończyło się nam dużo wcześniej. Na szczęście po przekroczeniu norwesko-szwedzkiej granicy cały czas mieliśmy z górki (i to dosyć stromej) i większą część trasy przebyliśmy po prostu… z wyłączonym silnikiem. Paliwo drogie jak cholera, tankujemy tyle, by starczyło na następnych 130 kilometrów, do stacji paliwowej „Shell”. Na „Shellu” cena już niższa, ale musieliśmy odczekać pół godziny w kolejce, bo za kasą stała jedna osoba, która pobierała opłaty i przyjmowała zamówienia, w międzyczasie robiąc hamburgery. Typowy szwedzki „socjalizm”.

Przylądek Północny i jeszcze trochę dalej

Nordkapp, North Cape czyli dosłownie „Przylądek Północny” (71°10′21″N, 25°47′40″E), jak głosi norweska „turystyczna propaganda”, jest najbardziej północną częścią kontynentalnej Europy. Co nie do końca jest prawdą, Nordkapp bowiem leży na wyspie Mageroya, połączonej z lądem tunelem od 1956 r. (wjazd płatny, w jedną stronę – 280 norweskich koron za samochód i czterech pasażerów), zatem za najdalej na północ wysunięty skrawek lądu stałego Europy należy uznać Nordkinn (Kinnarodden) – przylądek, który leży o 2 minuty i 19 sekund szerokości geograficznej na południe (tj. o ok. 4,7 km dalej od bieguna niż Nordkapp) i około 68 km na wschód od Nordkapp. A najdalej na północ wysunięty punkt Europy (wraz z wyspami) to przylądek Fligely na Wyspie Rudolfa (Ziemia Franciszka Józefa) 81°54′ N. Nazwę nadał Przylądkowi Północnemu w roku 1553 angielski odkrywca Richard Chancellor, który przepłynął obok niego podczas poszukiwań tzw. Przejścia Północno-Wschodniego – morskiej drogi do Azji. Z trzech statków, które wyruszyły w drogę – przetrwał i wrócił tylko jeden. Pierwszy „turysta” na Przylądku Północnym pojawił się około 100 lat później, był to włoski ksiądz Francesco Negri, któremu dotarcie do celu zajęło aż dwa lata. Od tamtego czasu tych turystów „trochę” przybyło i obecnie co roku Nordkapp odwiedza ich ponad 200 tysięcy (wśród nich nawet osoby koronowane: król Norwegii i król… Syjamu). Zresztą to nie jest koniec kontrowersji, bo niektórzy twierdzą, że dalej niż Nordkapp na tej samej wyspie leży przylądek Knivskjellodden. Całkiem możliwie, że tak twierdzą ci, którzy nie chcą słono płacić za wjazd na Nordkapp (jeszcze kilkaset koron; dokładnej ceny z tego roku nie znamy, bo… nie skorzystaliśmy, stwierdzając, że wolimy widok na Nordkapp od jego samego). Na Knivskjellodden droga jest bezpłatna, ale trzeba przejść około 10 kilometrów przez góry i błota. Jeśli pogoda dopisuje to widoki są bardzo piękne. Najczęściej jednak pada deszcz i jest gęsta mgła. Wtedy bardzo łatwo zgubić się w górach; Norwegowie nawet radzą wyruszającym w drogę na Knivskjellodden zostawić w samochodzie wiadomość o tym dokąd i kiedy się udało. A pogoda na Nordkappie zmienia się często…

Tego dnia jednak świeciło słońce, ani chmurki na niebie. Ruszamy wiec czym prędzej w stronę tajemniczego Knivskjellodden. Droga prowadzi raz w górę, raz z góry. Co i rusz przecinają ją górskie strumyki, zamieniające się w okolicach niedużych lodowatych jeziorek w prawdziwe bagna. Po godzinie forsownego marszu po prawej na horyzoncie zaczyna rysować się urwisty brzeg Nordkappu. Knivskjellodden jest dużo od niego niższy, ale jego skalisty, nierówny brzeg sprawia, że dobranie się do jego końca zajmuje nam kolejną godzinę ślizgania się po skałach. Ale jednak jesteśmy! Cel osiągnięty! Robimy pamiątkowe zdjęcie przy betonowym kopcu z… różnokolorowymi balonikami (sic!) i wypijamy na tę cześć butelkę „Malūninkų”. Tylko wtedy decydujemy się, ku uciesze grupki Holendrów, na kąpiel w lodowatych wodach Oceanu Arktycznego (jeden z nas, zanurzywszy w ten sposób nogi w Morzu Barentsa, zalicza wszystkie cztery światowe oceany). Po chwili (potrzebnej na zrobienie pamiątkowych zdjęć) wyłazimy z wody i dopijamy nalewkę. Natychmiast robi się wesoło i ciepło (zresztą tu, przy samej wodzie, pod osłoną skał jest naprawdę gorąco i przez kilkanaście minut opalamy się w błogim nastroju), ale trzeba wracać na camping. Droga powrotna jest już nieciekawa, znana i mecząca. Na szczęście pogoda nadal nam dopisuje. Zdobywać Knivskjellodden w deszcz byłoby cholernie trudno.

Wieloryby na Lofotach

Powiodło nam się w trasie wyjątkowo. Przez całe 2 tygodnie podróży świeciło słońce. Co raczej na północy jest wyjątkiem niż zasadą. – Was to może zdziwić, ale dla nas to jest prawdziwe święto, kiedy drugi dzień z kolei możemy chodzić w koszulkach – powiedziała Ksenija, nasza przewodniczka na morskim safari w Andenes. Morskie safari – to zresztą jeszcze jedna norweska turystyczna atrakcja. Do wyboru jest oglądanie wielorybów albo kolonii morskich ptaków. Wybraliśmy wieloryby. Najpierw zwiedzamy muzeum, gdzie zaprezentowano wielki szkielet wieloryba. Ksenija opowiada o zwyczajach wielorybów (cała grupa została podzielona na trzy podrgrupki: jedną w języku niemieckim, drugą – najliczniejszą – norweskim i trzecia – naszą – po angielsku; w naszej grupie znalazło się kilku Duńczyków i Szwedów, gdy Ksenija zaproponowała im dołączenie do grupy norweskiej (ostatecznie języki są bardzo podobne), zdecydowanie odmówili, ot – taka skandynawska miłość między narodami ). Potem jedziemy do portu i pakujemy się na M/S „Reine”, nieduży statek, którym popłyniemy na oglądanie wielorybów. Sfotografowanie ogona jest najważniejszym momentem atrakcji. Po godzinie rejsu jesteśmy wystarczająco daleko od brzegu. Zaczynamy kluczyć po wodzie w poszukiwaniu wielorybów. Po kilku następnych minutach widzimy fontannę wody. Jest! Pierwszy wieloryb wynurzył się kilkaset metrów od łodzi. Zbliżamy się czym prędzej do niego i dryfujemy w kompletnej ciszy. Na morzu panuje sztil i daje się zobaczyć wielorybi grzbiet, wyrzucane przez niego fontanny i … Nagle wieloryb zwija się w „krewetkę”, nad wodą zawisa olbrzymi ogon i nasz wieloryb nurkuje. Kilkudziesięcioosobowa, na niedużym stateczku, rzucanym przez fale jak łupina orzecha, międzynarodowa ekipa „strzela” ze swych aparatów w wieloryba, próbując uchwycić moment, który trwa kilkanaście sekund. Widzimy w sumie 4 wieloryby. Każde spotkanie zostało zakończone spektakularnym nurkowaniem. Po 5 godzinach wracamy do Andenes. Były cudowne. Podobno, kto zobaczy żywe wieloryby, będzie szczęśliwym człowiekiem…

Andenes leży na Lofotach, skalistym archipelagu z mnóstwem malowniczych zatok i wysepek, bardzo często połączonych długimi, wygiętymi łukami mostów. W Norwegii i Szwecji obowiązuje prastare prawo Allemansretten, które w najwyższym skrócie sprowadza się do tego, że namiot rozbijać można praktycznie wszędzie, byle było to z dala od ludzkich siedzib. Decydujemy się skorzystać z niego na Lofotach. Chyba to nie najlepszy pomysł. Wszystkie lepsze miejsca już były zajęte, decydujemy się więc na rozbicie obozu niemal na jakimś boisku w jednej ze wsi. W nagrodę dostajemy atak komarów, twarde posłanie, piekielnie zimną noc i… przepiękny zachód Słońca. Zresztą nie był to, mówiąc ściśle zachód, gdyż latem Słońce w północnej Skandynawii właściwie nie zachodzi…

Obok Lofotów leży też najbardziej „polskie” miasto Norwegii – Narvik. Tu w 1940 r. odbyła się słynna bitwa, podczas której aliantom udało się ewakuować norweskie siły zbrojne, rozbite przez hitlerowców. Wśród alianckich żołnierzy walczyły również polskie oddziały. Na wojskowym cmentarzu w Narviku swą kwaterę mają polegli polscy żołnierze, o kilka kilometrów od cmentarza, nad brzegiem morza, stoi pomnik, poświęcony polskim marynarzom z ORP „Grom”, do którego doprowadziła nas spotkana przypadkowo autentyczna Polka z Warszawy, od roku mieszkająca na socjalu w Norwegii. Po drodze, przy pomocy często używanych słów na „k”, „ch” i „p“, opowiedziała o swym życiu i wyższości kulturalnej Norwegii nad Polską. O tym jak emigranci (nie tylko z Polski, ale całej Europy Wschodniej) zbierają grzyby wokół pomnika oraz łapią ryby, czego nie robią „mośki” (takiego określenia nasza rozmówczyni używała na określenie rdzennych mieszkańców tej krainy) i „asfalty” (czyli Murzyni i cała reszta posiadaczy karnacji skóry ciut ciemniejszej niż nasza rozmówczyni); o tym jak jeździ się do Szwecji po alkohol i papierosy; o kulturalnej policji, która nawet kompletnie pijaną osobę odstawi do domu. – Tu jest większa kultura. U nas 70-80-letnie babcie to tylko czekają na śmierć. A tutaj tankują ostro każdego dnia i imprezują – podsumowała swój „wykład” pani z Warszawy.

Przez Szwecję do domu

O ile w Norwegii i Finlandii przede wszystkim podziwialiliśmy przyrodę (w Norwegii zaliczyliśmy jeno Muzeum Rytów Naskalnych w Alcie – zajęło nam to kilka godzin w upalnym dniu i pięknym słońcu – warte polecenia, nie zważając na cenę), to w Szwecji najbardziej wbiły się w pamięć miasta. Przyroda też jest wspaniała, na każdym kroku piękne jeziora, rzeki, duże wrażenie robi też wpisany w 2000 r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Höga kusten (tzw. Wysoki Brzeg, fenomen polodowcowy), jednak po surowej, skalistej Norwegii szwedzka natura zbytnio przypominała nasz litewski krajobraz.

Uppsala czyli centrum nauki i wiary Szwecji. W dniu dzisiejszym pojęcie „wiara” w Szwecji, a i w całej Skandynawii, jest nieco odmienne niż u nas. Na przykład w kościele świętego Jakuba w Sztokholmie były rozdawane gejowskie ulotki, a wewnątrz kościoła wisiały flagi w kolorach tęczy z okazji odbywającego się właśnie w mieście światowego zjazdu gejów i lesbijek. Tym niemniej w oddalonej o 100 kilometrów od stolicy Uppsali znajduje się główna katedra Szwecji, a w weekend trudno zwiedzać miejsca sakralne, bo masowo odbywają się śluby (na czas ślubu kościół jest zamykany dla turystów). Poza swą katedrą i uniwersytetem Uppsala słynie z największej biblioteki oraz domem babci znanego szwedzkiego reżysera Ingmara Bergmana, który często tutaj mieszkał w dzieciństwie. W przewodnikach może być napisane, że kolor domu jest czerwony, to nie prawda. Dom jest zielony.

Starówka Sztokholmu, czyli Gamla Stan faktycznie jest perełką Północy. Być może daleko jej do Paryża, Rzymu czy Pragi, ale na tle innych północnych miast wygląda imponująco. Pałac Królewski (a propos część Pałacu jest udostępniona do zwiedzania – warto za wejściówkę zapłacić 100 koron i popatrzeć na zaiste królewski przepych), katedra, budynek parlamentu, teatr narodowy robią piorunujące wrażenie. Warto odwiedzić Vasamuseet, gdzie znajduje się XVII wieczna „duma” szwedzkiej floty okręt „Vasa”. Wybudowany specjalnie na wojnę z Polską zatonął po przepłynięciu kilkuset metrów (według jednej z wersji nie bez polskiej „pomocy”). Taki szwedzki „Titanic”, podniesiony i zrekonstruowany przez Szwedów u schyłku XX w.

Zmęczeni zwiedzaniem siadamy w parku w samym centrum Sztokholmu, by napić się piwa, ciut mocniejszego od tego serwowanego w supermarketach, a zakupionego oczywiście w specjalnym sklepie. Jeden z nas odkłada przy tym zakupioną przed chwilą płytę CD na ławkę i… zapomina. Po godzinie wracamy na to samo miejsce bez nadziei na odnalezienie zguby. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy podchodzi do nas młody Szwed i pyta:

– Czy czegoś przypadkiem nie zgubiliście?

– Tak, zgubiliśmy…

– CD?

– Tak!

– Proszę bardzo – mówi Szwed i oddaje nam płytę za (bagatela!) 159 koron.

Gdy się wybiera do Skandynawii samochodem, lokalnym transportem czy autostopem najlepiej zatrzymywać się na campingach. Z naszych obserwacji wynikało, że campingi są najulubieńszym miejscem odpoczynku także rdzennych mieszkańców. Na każdym postoju spotykaliśmy mnóstwo rodzin z dziećmi, nawet jeśli dookoła nie ma ani jeziora czy morza. Warto nabyć, jeśli się wybiera się w dłuższą podróż, Scandinavia camping card, która daje zniżki na nocleg na campingu nie tylko w Skandynawii. Kosztuje 9 euro, ale ten wydatek bardzo szybko się okupi.

Jadąc przez całą faktycznie Skandynawię nigdzie nie spotkaliśmy na drodze policji. Pierwszy sprawdzian dokumentów (oraz test na alkohol) zdarzył się nam na drodze powrotnej, gdy zjeżdżaliśmy z promu w Rydze. Prom był pełen wracających z „saksów” Litwinów, którzy przez całą noc balangowali. Dlatego nad ranem za kierownicami ich aut zazwyczaj zasiadły żony i koleżanki. Nie patrząc na brak policji – jazda w Szwecji czy Norwegii jest jedną z najbardziej kulturalnych w Europie. Mentalność skandynawska działa również na turystów i emigrantów. Na jakimś campingu spotkaliśmy mieszkających w Helsinkach Rosjan, łapiących w Norwegii ryby. Okazało się, że łapanie ryb bez pozwolenia jest dozwolone tylko na morzu. Z czystej ciekawości zapytaliśmy: czy wędkarzy nad jeziorem albo rzeką kontroluje jakaś służba? – Nie wiem. Nigdy nie próbowaliśmy – odparł Siergiej, ex-wojskowy sowieckiej i rosyjskiej armii.

Antoni Radczenko,

Aleksander Radczenko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*