Mój Kraków (wspomnienie i esej) (2)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2. Miejsca

Koledzy żyli w mieszkaniach, mieszkania znajdowały się w domach, największą zaletą lub wadą budynku było więc zazwyczaj to, kto w nim mieszkał. Podobnie było z innymi miejscami – ulicami, parkami, kinami. Liczyło się to, czy było tam to coś/ten ktoś, czego/kogo akurat poszukiwałem, a że człowiekowi różne rzeczy są potrzebne, mapa ważnych punktów się zmieniała, zwłaszcza w zależności od okresów mojego życia. Na przykład był taki czas, gdy interesowały mnie głównie ślimaki i różnorodne kamienie – wtedy najważniejszą okolicą Krakowa były Skałki Twardowskiego, na których terenie tych dóbr było pod dostatkiem, a na dodatek dwie spore jaskinie, alejki do jeżdżenia na rowerze, jednostka wojskowa, której życie można było podglądać.


Po kilku latach Skałki straciły swój urok, a nawet – ze względu na temperament chłopaków z okolicznych osiedli – a były tam dwa: przedwojennej, robotniczej spółdzielni i gierkowskie blokowisko – stały się strefą wojny, jak zresztą prawie całe miasto. Krakowski nastolatek przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zwłaszcza taki o bardziej inteligenckim wyglądzie, musiał uważać.

Na Kazimierzu nie było co się pokazywać, to nie była dzisiejsza dzielnica kawiarni, pubów, pożydowskich zabytków, hoteli i hosteli. Tam królowały półrozwalone rudery, pijackie meliny i ich klienci, bary-mordownie z dwoma salami: pierwszą, gdzie piło się piwo i setę (do tego dodawano przechodni koreczek żółtego sera lub tygodniową kanapkę, których nie należało w żadnym wypadku próbować) i drugą, gdzie – ryzykując ciężką sraczkę – można było ewentualnie zjeść obiad. Po Nowej Hucie też trudno było spacerować – tam czyhali junacy OHP, od których można było oberwać rowerowym łańcuchem i Cyganie (raczej nożem). W okolicach Bronowic królowali bracia L., a było ich bodaj siedmiu, w okolicach placu Sikorskiego lepiej było znać niejakiego Żorża.

W Śródmieściu niebezpieczeństwo rozkładało się raczej dość równo – a zresztą dla jednych było to niebezpieczeństwo, dla innych forma zabawy: sporo było amatorów taniego wina pitego po bramach, szybkich, ostrych bójek na ulicy, solówek odbywanych na podwórkach – nie należałem do nich, ale jeśli zamknąć oczy i natężyć pamięć, przypływają obrazy – siedzę na ławce z dziewczyną, podbiega osiłek, gwałtownie uderza – blokuję i jego pięść uderza w drewniane oparcie… w przejściu podziemnym kolega po ciosie w szczękę opiera się o ścianę, na posadzce rozbija się butelka szampana… stoję z długą dechą w rękach, zbliża się trzech przeciwników, na szczęście zmieniają zdanie… w szkolnej ubikacji ktoś wali się na podłogę, okulary lądują w pisuarze…No właśnie… w tej epoce, to znaczy w pierwszej połowie siedemdziesiątych moją mapę miasta wyznaczały głównie licea. Podstawówki i zawodówki były dokładnie takie same, technika dzielono wedle specjalności. Naprawdę różniły się tylko licea. Do jednego chodziłem ja, do innych – koledzy, a jeszcze w innych urządzano dyskoteki; najlepsze były w dziesiątce, gdzie klasa francuska zarabiała w ten sposób na wycieczkę do Francji. Różniły się jeszcze stopniem tolerancyjności. Najbardziej zamordystyczna była jedynka. Wymagała szkolnych strojów (granatowy garniturek, tarcza), ostrzyżonej głowy, a niewiele proponowała. Nieźle uczyli niemieckiego i przedmiotów wymaganych na medycynę, polski był fatalny. Bardziej tolerancyjna była piątka, miała dobrą klasę humanistyczną. Siódemka nie wymagała szkolnego stroju, była najbardziej tolerancyjna, ale uczyła kiepsko. A jeśli ktoś już ze wszystkich liceów wyleciał, znajdował przytulisko u ojców pijarów.

Szkoły i miejsca wagarów królowały przed południem, po południu – miejsca rozrywki. Dużo ich nie było, Kraków nie był – jak dzisiaj – turystycznym miastem, pełnym pubów, restauracji, kawiarenek. Na przykład funkcjonowało w nim tylko 5 międzynarodowych hoteli. Był taki przy dworcu PKP (przez lata świecił na nim neon „Korzystaj z usług kolei radzieckich”, zupełnie abstrakcyjny, bo wtedy nie wybierało się przewoźnika), istniał hotel Francuski i jeszcze trzy kurwidołki: Cracovia, Kongresowy i Holiday Inn – były w nich nocne lokale, ale nie dla nas. Tak samo jak Feniks w Rynku.

Koncentrowało się tam nocne życie i dolarowe prostytutki. One nie były dla nas (korzystali zwłaszcza Włosi oraz Arabowie i inni goście z sojuszniczych krajów afrykańskich), nie były dla nas i zwykłe, złotówkowe, które okupowały dworzec i plac Biskupi, ale to dlatego, bośmy ich nie chcieli. Nie było dla nas nocnych lokali, restauracji i oferowanych w nich usług, bo nie mieliśmy pieniędzy. Nie było dla nas studenckich klubów – do Jaszczurów i Rotundy nie wpuszczali bramkarze, którzy też chcieli pieniędzy, robiąc ewentualnie wyjątek dla co ładniejszych dziewcząt.

Dla nas było pięć, sześć kawiarń na naszą kieszeń, winiarnia Baryłeczka, parę piwnych ogródków (ech, widziała „Płachta” jak wygrałem zakład, pijąc 10 butelkowych piw!) i dyskoteka w podziemiach kościoła dominikanów, jeśli komuś odpowiadała trzeźwość i tamtejsze towarzystwo. Nic więc dziwnego, że bawiliśmy się po domach, na tzw. prywatkach (dzisiaj mówi się: domówki), obficie żłopiąc bułgarskie rieslingi.

Paradoksalnie – dla mnie epoka rozrywki skończyła się po maturze. Gdy w 1976 roku rozpocząłem studia zmieniła się i moja mapa miasta, zaczęła się składać głównie z Instytutu Filologii Polskiej przy Gołębiej, Biblioteki Jagiellońskiej, Biblioteki Miejskiej (wówczas przy Franciszkańskiej), Biblioteki Pedagogicznej przy Kochanowskiego, a wkrótce i akademika Piast, bo tam mieszkała moja dziewczyna. A wkrótce w ogóle minął czas, gdy moje życie realizowało się w miejskiej przestrzeni. Generalnie bardziej zainteresowała mnie – i dotąd interesuje – abstrakcyjna przestrzeń idei, problemów, umysłowych i życiowych zadań; nie szukam ich rozwiązań w miejscach, które można wyznaczyć na mapie czy planie.

Ale nadal lubię moje miasto, wspominam z sentymentem pewne jego okolice i obserwuję jak się zmieniają. (cdn.)

Wojciech Kajtoch

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*