Perły z Amsterdamu. Zderzenie światów

 

 

 

 

hansJuż trzeciego dnia mojego pobytu w bardzo dobrze zorganizowanej i uporządkowanej Holandii trafiam do zesquatowanej wioski – Ruigoord. Wioski artystów, wizjonerów, marzycieli, lekkoduchów, hippisów, elfów, jednorożców i magii… Zjawiam się tu dzięki mojemu przyjacielowi, z którym przyjechałam do Holandii. Spędził w tej wiosce 8 lat, gdy jednak dookoła zaczął rozkwitać ciężki przemysł, uciekł do Polski, przeniósł się w Sudety, bo jak twierdzi – to bardzo romantyczny kraina.

 

Ruigoord leży na obrzeżach Amsterdamu, od centrum stolicy to jakieś 12 km. Zbliżamy się do wioski. Obserwuję okolicę przez szyby w aucie – dookoła potężne zbiorniki na paliwo – nigdy tak potężnych nie widziałam. Wychowana na polskiej prowincji, mało co w życiu widziałam, pewnie stąd moje ciągłe zdziwienie. Po drugiej stronie zatoka z równie potężnymi statkami. Jestem zaskoczona. Nie tak to sobie wyobrażałam. Wygląda to przerażająco. Wysiadam z auta. Powoli obracam się wokół własnej osi. Co za widok! A raczej brak widoku! I ten zapach – zapach czekolady – lekko przypalonej – na początku przyjemny, ale juz po kilku minutach nieznośny, mdlący. Jak sie później dowiaduję –w pobliskiej zatoce znajduje się jedna z największych na świecie fabryk kakao. Niestety zapach towarzyszy mi do końca dnia.

 

Wioska. W wiosce znajduje się około 30-ci domostw. Stare, ceglane domy z dziurawymi dachami i pięknymi, folkowymi malunkami na fasadach. Połamane płoty, swobodnie rosnące ogródki, różnej maści artefakty – od pięknych po kiczowate… Cała sterta rupieci, kury, koty, psy, konie i paw! Poza tym przyczepy kamipingowe, jeden dom-piramida i kościół. Pierwsze skojarzenie – Stacja Wolimierz. Cała wioska to raptem dwie ulice, jest tak mała, że mieszkańcy co chwilę na siebie wpadają. Już po 10 minutach poznaję burmistrza wioski (nie odważyłabym się nazwać go sołtysem, ze względu na skojarzenia, jakie to słowo we mnie wywołuje). To wysoki, szczupły, lekko łysiejący, przystojny mężczyzna, w sędziwym wieku. Założył wioskę ponad 40 lat temu. Biegał wtedy nago po trawie z długimi, opadającymi na ramiona włosami, wygłaszając hasła równości i wolności wszystkich ludzi na ziemi. Dziś patrzy ze smutkiem na potężne zbiorniki z paliwem. Wtedy dookoła były tylko dzikie lasy… W centrum wioski – stary kościół – a w kościele – bar. W barze – lane piwo, zamiast ołtarza – scena. Wchodzę i śmieję się w duchu. Co za widok! Ten mi sie akurat podoba. Dookoła kościoła – na schodach i trawie siedzą mieszkańcy wioski. Ich przyjezdni znajomi lub przypadkowi turyści, są zupełnie różni od autochtonów. Kościół to centrum animacji wioski. Tu odbywają się warsztaty, koncerty, festiwale, imprezy. Na skwerze przed kościołem – podczas corocznego festiwalu sztuki, w sierpniu, powstają instalacje, rzeźby i inne dzieła. Niestety – każdego roku, tuż po stworzeniu, zostają spalone. Tego mi zabrakło – galerii, dorobku z przeszło 40-tu lat festiwalu.Zagłębiam się w wioskę – poznaję kolejnych mieszkańców. Półholender-półindonezyjczyk – kucharz freelanser – serwuje nam przepyszną kuchnię azjatycką – kus kus z warzywami i miętą. Jem i wzdycham. Nie mogę się nadziwić, jakie to dobre, jakie zmysłowe… Siedzimy wszyscy przy starym, drewnianym stole w zarośniętym ogrodzie. Pod stopami rozsypane muszle z nad morza. Wino przyjemnie uderza do głowy…

 

Po obiedzie – dowiaduję się kim jestem. Poznaję „pana od I Chingu”. Przez ponad dziesięć lat studiował stare chińskie księgi, by w tym roku opublikować własną – kalendarz ze znakami zodiaku. Zostaję dokładnie wypytana o szczegóły moich urodzin. Zawsze czuję się lekko zaniepokojona, gdy ktoś nagle mówi mi – a teraz powiem ci kim jesteś… Czego tym razem dowiem sie na swój temat? Jestem jednak zupełnie zrelaksowana. Przysłuchuję się uważnie własnemu opisowi. Uśmiech nie znika mi z twarzy… „Pan od I chingu” wydaje się być również bardziej zafrapowany moją osobą po wnikliwym przeanalizowaniu gwiazd towarzyszących moim urodzinom. Zabawne…Wieczór i noc spędzam, wraz z moim polsko-holenderskim przyjacielem u starego znajomego – mieszkańca wioski. To prawdziwy Wiking z rozczochraną czupryną rudych loków. Gdy widzimy się po raz pierwszy – ma na sobie poszarpany, stary sweter i brudne od farby spodnie – właśnie skończył prace renowacyjne na wieży kościoła. Gdy spotykamy się po raz drugi, wieczorem u niego w domu, na końcu wioski – on – tym razem odświętnie. Dom – hm. Nie było czasu na porządki, nasza wizyta jest niezapowiedziana. Gospodarz kompletnie się tym nie przejmuje, my w zasadzie też… Wchodzę i przeciskam się delikatnie. Nie chcę nic strącić. Jest tu tyle wszystkiego, że nie wiadomo na czym zawiesić oko – arcydzieła, perełki zakupione na pchlich targach, stare graty, kości zwierzęce – barania czaszka z ciężkimi rogami jest naprawdę piękna, kamienie, muszelki, brudne skarpetki, zarastający naczyniami zlew. Pokój i kuchnia stanowią jedno duże pomieszczenie – to w zasadzie cały parter plus malutka ubikacja. Pod oknem – długa, półokrągła, skórzana sofa z wizerunkiem słońca na środku – jest bardzo elegancka – mocno kontrastujący akcent w całym tym bałaganie. Czuję się tu bardzo dobrze. Dodatkowo wszędzie pajęczyny, gdzieniegdzie dziury w ścianach, czasem obok stopy przebiegnie włochaty pająk… I tym razem pyszności na stole i czerwone wino… Potem noc. Noc jest intrygująca, jest dziwnie przyjemna, z naciskiem na słowo dziwnie. Budzę się co chwilę, słyszę ptaki za oknem, nie mogę zasnąć. Jestem w jednym łóżku z nieznajomym mężczyzną – Wikingiem (ze względu na ograniczoną liczbę miejsc do spania). Obok na materacu mój holenersko-polski znajomy. Wiking nie śpi – to wiem na pewno. Zaczynamy nasz taniec – kontakt improwizacje. Mój ruch – wywołuje jego ruch, jego ruch powoduje mój. Spędzamy tak prawie całą noc – tańcząc. Nic więcej się nie wydarza. Przewracamy się na boki, zbliżamy się, oddalamy, czuję jego oddech, moja ręka – jego ręka… co za choreografia… W końcu słyszę pianie koguta – jest już prawie widno. Jestem zmęczona, ale taniec był naprawdę przepiękny. Kilka razy w ciągu nocy udało mi się zasnąć – strzępki snów pozostają w mojej głowie – całkiem przyjemne erotyczne wizje. Rano sama już nie wiem – sen czy rzeczywistość… co za noc… Wstaję, wychodzę na podwórze – witam się z pawiem – karmię go czerstwym chlebem. Prawie je mi z reki! Jest piękny. Dumnie kroczy pomiędzy stertą rupieci na podwórku, kury wydają się przy nim takie marne, kogut niestety też, ale gdy tylko słyszę, jak okrutny i nieprzyjemny dźwięk wydaje z siebie to piękne, królewskie stworzenie – zwracam honor kogutowi i jego pianiu!

 

Oglądam księgę artystycznych dokonań mieszkańców Ruigoord – czyli podsumowanie z okazji 40 urodzin wioski. Oglądam i coraz bardziej zagłębiam się w historię tego miejsca. Jestem zauroczona, całkowicie zapominam o przemysłowym otoczeniu, które jeszcze wczoraj powodowało we mnie uczucie niepokoju. Dobrze się tu czuje, i wiem, że to dzięki ludziom. W ciągu tych 40 lat zmieniała się okolica, a przede wszystkim rzeczywistość. A ci ludzie pozostali tacy sami – wciąż z marzeniami, z własnymi wizjami, z własnym stylem życia! No może z odrobiną smutku w oczach i w sercu, że widok z okna już nie ten sam i powietrze inne…Wracam do Ruigoord po prawie miesiącu. Tym razem wybieram się sama, na rowerze. Zajmuje mi to jakieś 50 min – kilka razy skręcam w niewłaściwą ulicę, ale w końcu dojeżdżam. Trasa raczej nieciekawa, drogi ekspresowe, fabryki. Jest podobno lepsza, o której nie wiedziałam, wypróbuję następnym razem… Witam się z mieszkańcami. Jestem zgrzana i spragniona, wiec od razu idę do kościoła i zamawiam lane piwo… Siadam na schodach w słońcu, odpalam papierosa i obserwuje zbliżającą się w moim kierunku postać – małego człowieczka z długimi, siwymi włosami, w kapeluszu. Ciągnie za sobą jakieś gałęzie. Jest coraz bliżej. Widzę coraz wyraźniej jego starą, zapadniętą twarz. Ma na sobie kolorowe, pasiaste spodnie, które wiszą mu na kościstych biodrach, odsłaniając pól tyłka (jak sie później dowiaduję – to piżama, mój przyjazd do wioski to przecież wczesny ranek – ok. 14). – Masz może jointa? – pyta. – Nie, mam tylko papierosy – odpowiadam. Kręci nosem. Chce zioło. – Zaraz do ciebie wrócę – mówi. I znika w kościele. Palę dalej, delektując się ciszą. Wraca po około 5 minutach, siada obok – palimy razem. On – rozgląda się cały czas w poszukiwaniu ofiary z jointem – ale jest za wcześnie – niewiele osób w pobliżu. Zaczyna ze mną rozmawiać. Okazuje się, że jest poetą, który mieszka w wiosce od 17 lat! – Jestem znany w Anglii, ludzie kochają moje wiersze, ale ty nie wiesz kim jestem? – Nie mam pojęcia – odpowiadam. – Więc opowiem ci mój wiersz. Lubisz magię? Baśnie? Posłuchaj! I zaczyna… a ja od razu ulegam nastrojowi – co za głos… Jest naprawdę magicznie. James mówi o baśniach, elfach, magii, jednorożcach, o poszukiwaniu siebie, o marzeniach, o różnych drogach, zakrętach. Opowiada o tym wszystkim za czym najbardziej tęsknimy w życiu dorosłym. Sam wygląda prawie jak leśny stwór… – Kim jesteś dzieciaku? Widzę, że masz w sobie dużo miłości, jesteś pełna miłości, nie zmarnuj tego dzieciaku! Będziesz miała gromada dzieci – słyszę od Jamesa. Co za przepowiednia – śmiać sie czy płakać? Potem przenosimy sie nad zatokę. Przed nami wielkie statki i łabędzie. James recytuje mi kolejny wiersz, a ja śpiewam mu ukraińską pieśń folkową – piękne spotkanie.Spotykam jeszcze jedną osobę – też pomieszkuje w tej wiosce – obecnie już tylko weekendowo. Przed laty spędziła tu kawałek swojego życia – aktorka, tancerka, śpiewaczka. Cudowna kobieta. Poznałam ją w Amsterdamie, zaraz po tym jak przyjechałam, na jednym z vintage marketów. Pomagałam mojemu polsko-holenderskiemu znajomemu rozkładać kram z vintage ceramiką (zakupioną oczywiście w Polsce za grosze, jakże cenna w Holandii dla znawców) i wtedy zjawiła się ona – dosłownie zjawiła się – bo wyglądała zjawiskowo – z wielkimi czerwonymi ustami, odziana w panterki i ciasną, krótką katanę. Wielkie pióra na uszach, kowbojki na stopach, niemiłosiernie kręcąc tyłkiem. Zobaczyła mojego znajomego i podbiegła się przywitać, a w jej ruchach było tyle seksapilu, że nie mogłam oderwać od niej oczu! Rozłożyła się ze swoim kramem (pokaźna kolekcja podrasowanych vintage ciuchów) tuż obok. Dzięki temu mogłam ją poznać trochę lepiej. Już od pierwszego momentu poczułyśmy wzajemne fluidy, a po krótkiej chwili rozmowy było nam bardzo wesoło i obie nie mogłyśmy się nadziwić jak dobrze się ze sobą czujemy. Więc gdy po prawie miesiącu przypadkiem spotykałyśmy się w Ruigoord padłyśmy sobie w ramiona, jakbyśmy się znały od dzieciństwa. Była w tym prawdziwie szczera radość z niespodziewanego spotkania dwóch bliskich, choć z pozoru zupełnie obcych sobie kobiet…

 

Żegnam sie z wioską. Przyjadę znowu za jakiś czas… Wsiadam na rower, by powędrować na północ Amsterdamu. Jest 4 maja – narodowe święto – dzień pamięci ofiar II wojny światowej. Przejeżdżam przez centrum. Dam Square jest całkowicie zablokowane – to czas pamięci – 2 minuty kompletnej ciszy – trafiam na ten moment – stoję z wszystkim, przybyłymi na ta chwile ludźmi. W samiuśkim centrum Amsterdamu – jest absolutna cisza – maszyny wyłączone, tramwaje nie kursują, rodzice uciszają dzieci. Niesamowite doznanie – mam gęsią skórkę… Jeszcze dzień wcześniej na Dam Square stał diabelski młyn i cała karuzela. Słychać było głośną muzykę, piski ludzi – wznoszących się i opadających na kolorowych maszynach – a dziś – słychać bzyczenie muchy… Ekstremum! Przemawia królowa – widzę ją na wielkim telebimie – ale nic nie rozumiem. Wsiadam na rower i wracam oszołomiona do domu…

za

http://fundacjawip.wordpress.com/

Karolina Rosocka

 

Leave a Reply

Your email address will not be published.

*