Dwie drogi, dwa listy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kilka lat temu wymieniliśmy między sobą niezbyt długie listy. Dotyczyły wyboru dróg – pisać, by próbować odnaleźć człowieka-w-człowieku, czy też milczeć. Z przerwami – piszemy nadal. A nasze motywacje owych przerw i okresów aktywności – próbujemy poprzez ową korespondencję przedstawić.

 A.B.-B. & L. L. P.

 

Decyzja mianem Abschied, t. j.: pożegnanie

 

Poniższe słowa może nie we wszystkim piękne, imponujące, poszanowania godne są; ale za to szczere.

Pan miłujesz Człowieka, Panie Przychodzki. Ja – nie. Pan podziałów nie czynisz, Go tkliwie „ludzieńkiem” zowiesz – mnie nie sposób na taką względem Niego czułość.Nie, nie twierdzę, iż kiedykolwiek próbowałem Go kochać – ale się do Niego zbliżyć, do Niego uciec, u Niego ciepło, zrozumienie i bezpieczeństwo znaleźć – próbowałem. Odkopywał mnie. Dziwi mnie to, bo tylu innych znalazło u Bliźniego te właśnie błogosławieństwa. Ja – nie. Więc zacząłem Go nienawidzić – i Mu tę moją nienawiść wygarniać. Jego reakcje na to moje wygarnianie pozwoliły mi zobaczyć Istotę, opanowaną żądzą i owym mi po dziś dzień niewytłumaczalnym trybem podporządkowywania się. Podporządkowywania się najbrzydszym pośród Jego rodzaju:

pozbawionym charakteru kłamliwym słabeuszom – gdyż tylko tacy dążą do władzy (według Martina Walsera, ale także mych własnych doświadczeń).

Aby właśnie owi nasycili Jego żądzę.

Darmowy to trud i takoważ nadzieja.

Przestałem Go nienawidzić – ale nie pokochałem. Bo żywię do Niego pewien wymóg: aby się ocknął, mianowicie. To Jego powinność – a moja względem Niego pretensja. Nie wiem, skąd ona.

Kiedy przed dwoma tysiącami lat próbował Go przebudzić pewien dosyć impertynencki wędrowny kaznodzieja, mianem Jezus – wył On przed trybunałem rzymskiego ciemiężyciela: „Ukrzyżuj go!”.

Oto Człowiek – linczuje owych, którzy pragną Jego dobra.

Powołujący się na Jezusa stali się najpóźniej w roku 313 doskonałymi spadkobiercami Annaszów i Kajfaszów – a tym samym spadkobiercami władzy wszelakich kapłanów, dysponujących ową przed nimi. Dzierżą ją po dziś dzień – a ich Ofiara jest po dziś dzień gotowa wyć: „Ukrzyżuj go!” w stosunku do każdego, kto chce Ją przebudzić.

Od czasów Sumeru wszelakie rewolucje były wywoływane i służyły uwodzicielom Rodzaju Człowieczego – zbrodniarzom, mającym tylko jeden cel: Odebrać władzę innym zbrodniarzom i dalej, nieczęsto w nieporównanie większym stopniu, praktykować zbrodnię. Po dziś dzień mogą owi wilcy – zawsze w barankowym runie – liczyć na pomoc Tego, którego mają zamiar ciemiężyć – bo jest On opanowany żądzą oraz owym niewytłumaczalnym trybem podporządkowywania się. I nie chce się ocknąć – chociaż w głębi duszy wie, iż powinien i że nikt nie potrafi tego uczynić za niego.

Zostawiam Go, ponieważ nie mniemam, iż mnie potrzebuje. Życzę Mu wszystkiego najlepszego.

Panu zaś dziękuję za to, iż dałeś mi możliwość wygarnięcia mym polskim Braciom, gdzie uczynili mi ból. Ale przecież nie jestem w stanie osłabić argumentu: „Co nas tu będzie Szwab szwabskimi sprawami cnoty uczył?!”

Sprawy, które przywołałem, wyjdą Polakom tylko wtedy na dobre, kiedy zostaną w końcu poruszone przez polskie elity duchowe – a te milczą w obliczu szczucia. Bądź szczują wraz.

I tutaj pragnę wyrazić mą wdzięczność względem zmarłego profesora Lesiuka z Uniwersytetu Opolskiego za otwarcie mi oczu na zasady gry; zasady gry – bynajmniej nie tylko polskiej, lecz globalnej.

Byliśmy kontrahentami. On w imieniu świętej sprawy polskiej, ja niemniej świętej sprawy niemieckiej. Pewnego razu w St. Augustin koło Bonn, po słownej potyczce w ramach tzw. „dyskusji” po odczycie podszedłem do niego, bo wydawał mi się sympatyczny a po drugie z zasady, bo nie byłoby fair zostawić niekoniecznie zwycięskiego przeciwnika samego na obcym boisku; po trzecie w końcu z korzyści własnej, boć rozmowa z profesorem na ogół bardziej interesująca i owocna niż stanie w ciżbie jest. No i opłaciła mi się ta wyrachowana szlachetność, jak jeszcze nigdy przedtem bądź potem: „Panie! – rzekł profesor Lesiuk – Panie, to, co my piszemy i mówimy, to dla takich jak Pan czy Pollok. Zarówno ja, jak i wielu innych – my znamy historyczne fakty bardzo dobrze, ale zobacz Pan: ja zdobyłem w polskim społeczeństwie niejaką pozycję. Kosztowało to co nieco trudów i wyrzeczeń. Myśli Pan na serio, że ja zaryzykuję moje stanowisko tym, iż pocznę walkę przeciwko polskim mitom narodowym?”.

Tutaj po raz kolejny w mym życiu spadły mi łuski z oczu.

Nie mam szans, by uratować Bliźniego – tylko On sam to potrafi. Ja spróbuję uratować siebie. Nie omieszkam przy tej okazji rozliczyć się z mymi niemieckimi Braćmi. Próbują tego uniknąć wrzeszcząc: „Co nas będzie (Wasser)Polak cnoty uczył?!” – ale – zapewniam – nie wymkną mi się.

 

 Alfred Bartylla-Blanke

  

Decyzja mianem: droga

  

Nie mnie oceniać, Panie Bartylla-Blanke, jak poniższe słowa przyjmie ktokolwiek. Tak Pańska Osoba Myśląca, jak i ewentualne Osoby Czytelników naszych. Myślenie bowiem jednym służy, innych przyprawia jeno o ból posiadanego niepotrzebnie mózgu.

Człowieka miłuję, Panie Bartylla-Blanke, ale przecie do czynienia mam zazwyczaj jeno z ludźmi. Ludzieńków dostatku specjalnego dostrzec dokoła od lat nie potrafię, a wcześniejsze spostrzeżenia moje na karb typowego błędu poznawczego zapisać dziś wypada. Ot, młodość – durna, chmurna i nadziei oszukańczej pełna.

Jeśli czułość ku Człowiekowi posiadam, to dlatego jeno, iż słabszy ode mnie. Ba, dobrze to zresztą, bo gdyby realną siłą dysponował – kto wie, czy potrafiłbym teraz układać literki, w najlepszym bowiem razie wyrwał by mi paznokcie i wyłupił niebieskie oczęta.

Nie, nie odkopywał mnie ów Człowiek, potrzebny mu byłem. Za to rzemiosło wznoszenia murów i labiryntów przemyślnych wykorzystał na tyle uczciwie, iż odebrał mi przestrzeń, potrzebną, by dostrzec wieże dalekich miasteczek i dym, pozostawiany przez dawno pocięty na złom parowóz. Albo spadające z sosnowej gałęzi piórko sójki. Albo Innego Człowieka.

Także Go wówczas znienawidziłem, Panie Bartylla-Blanke. Tym bardziej, iż nie pojmował konieczności prostych, matematycznych zadań. „Podróżny wyruszył z punktu A do punktu B…”. W świecie, który stanowił realizację Jego marzeń – wszystko zamierało. W wiecznej stop-klatce najprostsze ze słów wypowiadano tysiąclecia, a zakochani umierali, nim zdążyli przesłać sobie pierwsze z czułych spojrzeń.

Obraziłem się na Jego świat, Panie Bartylla-Blanke i trwało to, dopóty nie począłem kreślić planów własnego królestwa. Zaludnianego już wyłącznie wiatrem albo kroplami dżdżu. Czekałem na pierwszego z Ludzi, który odważy się przekroczyć granicę przygotowanego dlań świata. Nie przyszedł. Ani wówczas, ani nigdy później. Zza umocnień, jakie wybudował, nie widać było bowiem drogi, wiodącej ku inności.

Dla takich jak Pan czy ja – do wolności. Dla takich jak On – ku strachowi nieznanego, nieoswojonego, podejrzanego w intencjach i zgubnego w realizacji.

Nie oczekuję, by się ocknął, Panie Bartylla-Blanke. W martwym kadrze jego serca rozsądek na przemian z egzaltacją zastąpić mają uczucie. Najchętniej zresztą virtualne, wyliczone, bezpieczne… Jakże trudno spojrzeć prosto w twarz Człowiekowi, który jest tuż obok. Można wówczas okazać nienawiść, pogardę, rozdarcie wartości. Tym samym jednak – niekiedy zyskać Wroga.

Oto Człowiek – chcąc mieć tylko przyjaciół, wznosi cokół pod pomnik wroga prawdziwego – siebie, bo odkąd zrezygnował z ryzyka – nic i nikt spotkać Go już nie może.

I żądając ofiary – siebie właśnie składa, miast rytualnych kadzideł i jagniąt. Jest zresztą jagnięciem. Samo-prowadzącym-się-na-rzeź, Panie Bartylla-Blanke. Którą wytłumaczy sobie dobrem: idei, kraju, narodu – albo prościej: dzieci, kariery, rodzinnego stadła. Wytłumaczy sobie jednak. I w tym Jego wina, Panie Bartylla-Blanke, powtarzana od stuleci.

Imię tej winy? Samowybaczenie. Jakąż niewyobrażalną siłę dać Człowiekowi potrafi. I jakże Go okaleczyć.

Łuski spadają mi z oczu regularnie co czas jakiś. I chwała wówczas mym pomocnikom – Wrogom, bo posiadam takowych, w postaci – wykluczających moje – wartości. Szczęśliwym w takich chwilach, bo pojmuję, iż jest czego bronić. I chowam głęboko w myśli obraz najbliższych mi Ludzi, by wspierał mnie delikatnie, acz stale. Staję tedy do walki, wygrywam lub przegrywam, wiem jednak, Panie Bartylla-Blanke, jak słone bywają sztormowe fale i słodko-gorzki sok z naciętego brzozowego pnia. Niosę tę wiedzę, nic, że często już tylko w sobie, bo upływ czasu odebrał sens powrotom.

Żaden Bóg niepotrzebny mi do łaski spowiedzi. I nie On udzieli mi rozgrzeszenia, Panie Bartylla-Blanke, jeśli taka jego wola. Póki Bliźni nasz nie wydedukuje, iż sztuka wybaczania polega na odpuszczeniu grzechów Innym Bliźnim – nie zaś tylko sobie – podobny będzie ekranowi komputerowego monitora. Gdzie świat ukazuje się takim jedynie, jakim zobaczyć go chcemy.

Bo rzecz jedną pojąć nasz Bliźni mógłby po wysiłku – tak naprawdę właśnie sobie wybaczać nie wolno. Co czynię od lat, choć pewnie i dlatego za nieprzystosowanego idiotę robić mi niekiedy wypada.

Ja również nie mam szans, by uratować Bliźniego, Panie Bartylla-Blanke. Nawet swego. On bowiem właśnie ratuje siebie. I przestaje być moim Bliźnim.

  

Lech L. Przychodzki

 

Na fotografii Iwony Jankowskiej – autorzy listów w Krakowie, latem 2012 roku

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*