Co to była sztuka totalna? (10)

img308
Teoria sztuki

 

     Właściwie do tego rozumienia sztuki totalnej, jako ogarniania wszystkiego, zaliczało się też, raczej przez artystów nie używane, struganie wariata. Może było to ogrywaniem „polskiego kubka – z  uchem w środku”, może odwracaniem sztucznie wykreowanych autorytetów, odwracaniem „poddania rządom prostaków”, jak to nazwano: „dyktaturze ciemniaków”. Może to było z goryczy, może było szyderstwem. Może trochę dla bezpieczeństwa i zapewne też z poczucia humoru po prostu. Wiązało się to też z koncepcją sztuki małej – o czym za chwilę. Ale można to także czytać bon motem Einsteina – cytuję za panem Januszem Kapustą – Tylko głupek może dokonać wielkich odkryć, bo mądrych nauczono, że nic już się nie da.

   Totart – kojarzył się również ze słowem śmierćTodt, ale raczej nie z dadaistycznym Die Kunst ist Todt, ale bardziej w odniesieniu do nazizmu, albo sztuki umierania – a propos naszego życia w komunie. Nazwa koresponduje również z niemieckim słowem Tatort – miejsce zbrodni. Niejako żyliśmy na miejscu zbrodni (Spanner etc.) – zbrodni nie wyjaśnionej, to znaczy wiemy co się stało, kto to zrobił – ale dlaczego do tego doszło, jak wytłumaczyć to, wyjaśnić – jak w ogóle coś takiego jest możliwe, jak człowiek może czynić coś takiego – to jest niepojęte, nie wyjaśnione. Ale też jest to miejsce zbrodni komuny – nie kończącej się, powracającej w kolejnych mordach.

   Jednym z ważnych pojęć tego wczesnego okresu Totartu był: koniec permanentny. Żyjemy w czasach końca permanentnego. Wszystko się skończyło i tak trwa. Już wcześniej inni poczynili  te stwierdzenia – że po Auschwitz nie jest już możliwa sztuka, poezja, że zatem po totalitaryzmach XX wieku właściwie niemożliwe jest życie. Cóż mówić o nas, dla których ta wojna właściwie jeszcze się nie skończyła, o nas poddanych jej wciąż trwającym bezpośrednim następstwom – w ideologicznej i narodowej niewoli. Pod okupacją.

   I w tym wszystkim powtarzane, dramatyczne pytanie: Gdzie był Bóg? I większe jeszcze, straszne słowa z rodzaju, iż wtedy Bóg pojechał na urlop. Takie głosy wzbudzały drżenie, jednak niezgodę, jakiś lęk, przeczucie, że to nieprawda, że jakiś za tym, co się zdarzyło, jednak kryje się sens. Ale i w zmaganiach z tym pojawiało się także i narastające przekonanie o kompletnej niewyobrażalności tego sensu – jakim to też miałby on być? Pojawiały się zasadnicze wątpliwości – czy w ogóle jakoś można to poskładać, czy w ogóle są w tej kwestii jakieś argumenty, czy istnieje jakiś ciąg logiczny, jakiś porządek myślowy, jakieś wnioskowanie, składające się w całość, dostępną ludzkiemu umysłowi, które umysł człowieka zrozumie (pojmie). W tym sensie rozwiązanie zdawało się nie-do-pomyślenia, zdawało się niewyobrażalnym, by mogło takie istnieć – by istniało wyjaśnienie, jak mogło dojść do takich rzeczy, skoro Bóg jest Miłością i Bogiem Porządku. Skoro takim jest – jak mógł stworzyć taki świat cierpienia, co jest zatem tym Porządkiem, jak to się czuje, jako ład i pokój w uczuciach, w sumieniu, w duszy – że tak oto stworzone jest, tak rozwija się i porządkuje życie – w rozlewie krwi, w niewyobrażalnych cierpieniach stworzeń – stworzonych przecież czującymi, wrażliwymi. (Oczywiście jest to pułapka wymieszania Wiary z teorią ewolucji).

   Trochę odszedłem od zwartej definicji terminu, ale uczyniłem tak, aby odświeżyć i rozszerzyć rozumienie owego tak dotkliwie odczuwanego wówczas, nieznośnego dramatu, rozdarcia. Zatem: koniec permanentny – wszystko bowiem skończyło się i tak trwa. Po totalitaryzmach XX wieku utknęliśmy w porażeniu i braku nawet wyobrażenia możliwości sensownej odpowiedzi i zatem w stanie zanegowania życia, w odczuciu jego po tym wszystkim niemożliwości. Bez odpowiedzi – ani żyć, ani umrzeć. Szaleństwo. A nadto przecież my żyliśmy w jednym z tych totalitaryzmów nadal, wokół nas mordowano ludzi, właściwie mogło to spotkać również nas, za cokolwiek, za gdański adres, za uśmiech. Można być po prostu zatłuczonym. Dochodziły więc do owych ogólnych, jakże żywe pytania o nasze życie – skończone, nim się zaczęło, przeciekające przez palce. Mówią nam: niemożliwa jest poezja? – ha, my jesteśmy – bez wyroku – uwięzieni. Zakneblowani, związani, pozbawieni wiedzy i możliwości rozmowy. Przeżyliśmy próby wyrwania się z tej niewoli – daremne. Właśnie wygasła „Solidarność”.

   Patrząc na tamtą sytuację w sposób nieco inny: Franciszek Goya malował infantki – i grozę czasu i świata. U nas opcji infantek nie było.

   Reisepsychose. Właściwie nie jest to pojęcie z zakresu totartowych teorii, ale koresponduje z tym, co napisałem powyżej. Reisepsychose – taki tytuł nadałem zbiorowi, który napisałem w zmaganiu się z owym niedocieczeniem odpowiedzi, z doznawaniem permanentnego końca. To wypowiedź pełna brudu i nieszczęścia i dlatego bardzo proszę, aby jej nie publikować.

   Podróż jest podstawową metaforą życia, Reisepsychose to nazwa jednostki chorobowej, psychozy podróżnej – i tak to należy odnosić i rozumieć. Inscenizowaliśmy ów „utwór”. Na środku ustawialiśmy rusztowanie, z jego szczytu kobiety odczytywały teksty, a inni biorący udział krążyli wokół rusztowania – na dziecięcych rowerkach, na wrotkach, pełzając z sankami itd. Na środkowym podeście rusztowania grała orkiestra. I tak dokolusia, w kółko, bez nadziei na cel, na dotarcie, polewani z góry brudami, jak z jakiegoś obozowego megafonu. Mając swoje małe chwile chwały, wlokąc swoje udręki.

   Formalnie ten (u)twór był zbiorem iluś jakby – sonetów, to znaczy forma sonetu, ta uchodząca za szczyt poetyckiego kunsztu, za klejnot tej cywilizacji, została sprowadzona do ścisłego obliczenia ilości  c z c i o n e k  w wersach i strofach (totgraf) – co oddawać miało kanon – ale wypełnionych bluzgiem, desperacją i rozpaczą. Więc sonet – cywilizacja łacińska – i odniesienie do równych rzędów czarnych lśniących hełmów nazistowskich legionów na Zeppelinfeld w Norymberdze. Sonety totalne. Reisepsychose. A może to ich rajd po Europie był tą psychozą, tym obłędem, który czemuż przecież spadł na nas i dotąd w swoich skutkach nas poraża i przygniata? Czemu? Dlaczego? Co robić?

   To było jakby rozjeżdżać sonet machiną wojenną, jakby pastwić się nad tą formą: no, co jeszcze nam powiesz, co jeszcze nam kulturo, cywilizacjo, podrzucisz, podsuflujesz, o czym nas pouczysz? Jest w tym, gdzieś najgłębiej, straszny płacz człowieka postawionego wobec rzeczy tak strasznych, tak straszliwych, czującego się wobec ich totalności zupełnie bezsilnym, kruchym tworem, komu postawiono jakieś przekraczające pojmowanie zadania, zaprzeczające sobie wymagania, a któremu tylko opadają ręce – ale zarazem wie, że musi. Ale i ciągle jeszcze to: ego, chcące przy okazji coś uwalczyć, wykazać swoją wielkość, swój triumf – co za upadek…

(Jeszcze raz bardzo proszę, aby nie publikować tych „tekstów”!).

   Ariergarda. Tak nazwaliśmy kilkudniowy festiwal artystyczny, zorganizowany we współpracy z odważnymi ludźmi z Domu Kultury Łódź-Bałuty. Ariergarda to w słownictwie wojskowym „tylna straż”. Termin wyrażał przeciwstawienie się pojmowaniu sztuki jako wyścigu, jako triumfowania jednych nad innymi, jako przebijania stawki. Oczywiście był to termin dowcipnie przewrotny, bo obwołanie się ariergardą było superawangardowe.

   Pojęcie ariergardy korespondowało z pojęciem sztuki małej, czyli takiej, która sobie radzi, wciska się, a nawet gdy upadnie – nie roztrzaska się, nie uszkodzi – przekulgnie się, nie straci godności. To dowcipne odreagowanie życia w okolicznościach, gdy poczucie osobistej godności człowieka mogło być naruszone w każdej chwili, w każdej chwili człowiek mógł być sponiewierany. Nadto w PRL-u parcie artystów do wielkości było ściśle kontrolowane i takie dowcipnie przewrotne obwołanie się ariergardą, czyli wprowadzenie małości jako awangardy – było wyśmianiem – ale i ograniem zabiegów moderatorów państwowo-partyjnej hierarchii sztuki i tego, co jest przez nich ogłaszane ważnym i doniosłym. W końcu ariergarda to straż, więc w tej sekwencji odwróceń pojawialiśmy się ostatecznie, jako ci pilnujący spraw narodowej kultury, żywej sztuki, w tym, co w sztuce najbardziej szlachetne – w poszukiwaniu Prawdy, w poszukiwaniu Odpowiedzi.

   Pochodnym tej kwestii jest w ogóle ciekawy problem artysty, poety – z jednej strony artyści jakże często łakną wielkości, pochwał i wynoszenia nad innych, taka jest wielu z nich przypadłość, ale znów z innej strony: czy artysta – jeśli to, co robi coś przynosi innym, albo jeśli to, co robi ma być jego zawodem – nie musi być znany? Co najmniej słyszany, docierający, więc zauważony, rozpoznawalny? No właśnie. A poeta? Jeden z manifestów „Masarni” brzmiał: „Poeta nie może się utrzymywać ze swoich wyrobów. Poeta musi się utrzymywać ze swojej wielkości”.

   Ale nadto jeszcze, w Polsce istnieje tradycja „obowiązków poetyckich”. Do czego miałby poeta porywać lud w PRL-u? Do wymarszu z kamieniami przeciwko bombom wodorowym? Albo zatem – miałby z cicha sekować po domach?

   Zbigniew Herbert pracował w Zarządzie Torfowisk.

   W ogóle z tą poezją to jest trudna i podejrzana sprawa, należy się temu całkiem poważnie przyjrzeć, ale to już nie tutaj.

   Warto też zauważyć, że małość jest właściwością totalitaryzmów. Zapytamy: co może mieć żałosne szyderstwo, tandeta, infantylizm wspólnego z totalem? Owszem bardzo wiele. Jeden aspekt to banalność zła i w ogóle żałosna małość każdej tyranii, ale też przecież Hitler był nieudałym malarzem, mało – jeszcze w roku 1938 malował postacie z disney’owskiej animacji bajki „O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach”! Stalin – Wielki Językoznawca – nie zatrzymał się przed zaspokojeniem swojej pretensji do uczoności. Jakże wielu tyranów przekraczało granice groteskowej śmieszności, jakże często właśnie groteska splatała się – i splata – z obłędną rzezią. (cdn.)

 

Zbigniew Sajnóg 

Dokumentalne zdjęcia z imprez Totartu – Arkadiusz Drewa

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*