Słońce minionego lata albo – jak spędziłem wakacje

Nastała jesień, czas, kiedy dzieci piszą wypracowania pt.: Jak spędziłem wakacje? Dziś, co prawda, pisanie na ten temat niebezpiecznie ukazuje różnice społeczne, jakie tworzy odległość między płazami szajk mejk szejk od blokowisk i ruderalnych chaszczy. Jednakże i tak dzieci ze wszystkich klas społecznych jednoczą gry sieciowe i portale społeczne – a te miejsca są przecież bardziej odporne niż papier – o którym się mówiło, że wszystko zniesie. To, czego nie da rzeczywistość, da przestrzeń wirtualna i imaginacja życia. Własną osobę zastąpi wirtualny awatar. Może więc warto, zanim przyjrzymy się tegorocznemu latu, zobaczyć jak drzewiej bywało.

 

Sentymentalna podróż wstecz

 W tym roku odbyły się dwa istotne dla mnie obozy: jeden – antyatomowy, drugi to szósty już obóz anarchistyczny. Nie będę ukrywał, że jestem szczególnie przywiązany do takiej formy letniego wypoczynku – nie tylko dlatego, iż może być połączeniem przyjemnego z pożytecznym, ale dlatego że sam jestem w pewnym sensie „ofiarą” wakacji. A było to tak…

Czasem w młodości zdarzało mi się jeździć do Jarocina, nie ze szczególnego upodobania do muzyki – raczej w celach poznawczych i towarzyskich. Wbrew temu, co się sądzi, dla wielu ludzi muzyka nie grała tam pierwszorzędnej roli – najważniejsi byliśmy my – sami dla siebie. Tak więc zwykle siadaliśmy na lewo od sceny (przeważnie w tym samym miejscu, by długo się nie szukać) – pod płotem, czekając, aż wszyscy wejdą na jeden krążący karnet, w międzyczasie spotykając znajomych (a trzeba wiedzieć, choć to dzisiaj niewyobrażalne, że były to czasy, kiedy nie istniały telefony komórkowe i Internet, tzn. istniały, ale nie w Polsce). Jednak więzi towarzyskie i przyjacielskie były silniejsze niż dziś. Jako się rzekło – a raczej napisało – spotykało się znajomych, poznawało nowych, dzieliło się opowieściami i używkami, pomysłami na resztę wakacji, organizowało wyprawy w góry lub kompletowało załogę na rejs po Mazurach. Wiodło się też  spory światopoglądowe lub zwyczajnie przy tym wszystkim (lub bez tego wszystkiego) imprezowało (tym zajęciem parało się chyba więcej młodzieży, niż przy obecnych pojniach piwa). Znajome częstochowskie punki zwykle wykupywały z wszystkich kiosków spirytus salicylowy, którego używały do wytrącania syntetycznego barwnika z oranżad (po zmieszaniu tych substancji następowała dziwna reakcja chemiczna). Barwnik ten osadzał się na kubku, zajumanym z baru mlecznego. Był też sposób prostszy – wysyłało się delegację do Środy Wielkopolskiej. Razu pewnego wróciłem więc z takiej delegacji, wioząc cały żeglarski wór Hawany Club w  towarzystwie jugosłowiańskich wermutów. Hawana Club jak i inne kolorowe wódki była społecznie pogardzana, podobnie jak i droższe wina. Ceniona była czyściocha. Z powodu tych wermutów jugosłowiańska kultura cieszyła się wśród nas uznaniem – w szczególności zespół Laibach (ich wykonanie dyskotekowego przeboju Life is Life jest wręcz nieśmiertelne).

Tak więc leżąc, paląc, biesiadując, popijając rum z wermutem, zagryzając suchym chlebem nasze dość już rutynowe plany wakacyjne (morze, góry i Mazury) zostały zakłócone przez kawałek odbitej na powielaczu kartki z zaproszeniem na: Hyde Park.

Kolidował on, co prawda, z terminem rejsu po Mazurach, tak czy siak postanowimy jednak zajrzeć na Hyde Park (a kumpel miał jechać i przytrzymać łódź) i w najwyższym wypadku spóźnić mogliśmy się dwa dni.

Tak też się stało. Dojechaliśmy do Rucianego-Nidy śpiąc pod stołami w Warsie z kompletnie zdemolowaną wyobraźnią, przy czym wpływ na to miał nie tylko występ Totartu, ale także gościnne występy MO (Milicji Obywatelskiej), która postawiła obecnym (czyli tym, którzy nie uciekli) głęboko egzystencjalne pytanie: Kto wymyślił to ognisko? Po krótkim – lecz nie pochopnym – namyśle orzekliśmy, że jeśli o to chodzi, to dokładnie nie wiemy, ale w ogólności to jakiś neandertalczyk… Dziś wiem, iż się poważnie myliłem – co najmniej o kilkaset lat do tyłu. Toteż w tym miejscu chciałbym podziękować MO za rozbudzenie we mnie zainteresowań antropologicznych!

  

Mazury, czyli zapomniana legenda 

 Navigare necesse est, vivere non est necesse

albo po prostu

 Szczęście to mit – stworzyliśmy go sami
Czarna bandera nad nami

 

Mazury, tak jak i Bieszczady, miały w czasach PRL swoją romantyczną legendę. Były rzadko zaludnione, zalesione, zamieszkiwane przez ludzi, którzy z jakiś powodów unikali wielkich miast. W filmie Nóż w wodzie – jest to „coś”. Kusiły pustką, wiatrem, wodą a już na pewno – przygodą. W latach 80. niewiele lub prawie nic nie zostało już z tej legendy. Nie było za wiele miejsca dla chłopców na drewnianych łodziach, o których śpiewał Kelus w Piosence żeglarskiej. Ale i my nie byliśmy takimi chłopcami, choć pływaliśmy na drewnianych łodziach. Byliśmy bardziej cyniczni i wulgarni, a może zbyt słabi (jak to dziś widzę). Grechutowa „muza pomyślności” zwana była przez nas po prostu „kurwą”. Sporo więc było już czerwonej (i nie tylko) burżuazji, paniczyków, zjeżdżających po weekendowe orgietki na swe wypasione jachty, choć z pewnością nie przypominało to jeszcze obecnego, wielkiego hipermarketu na wodzie. Dlatego szczególnie miła nam była każda „zła” pogoda, skłaniająca innych do pozostania w porcie i przy brzegach.

Dawało nam to przestrzeń i pusty horyzont. Oczywiście sporo jeszcze spotykaliśmy łodzi i ludzi, dla których uprawianie żeglarstwa nie było sposobem podkreślania swojego społecznego prestiżu. Jako że żeglarstwo jest sposobem na przemieszczanie się z knajpy do knajpy (lub jak chce nomenklatura z tawerny do tawerny), staraliśmy się poznać je wszystkie w granicach Wielkich Jezior od Węgorzewa po Pisz.

I trzeba przyznać, iż było warto: do dziś pamiętam knajpę w Piszu – wielką jak boisko do koszykówki – i barmankę, niosącą na biuście 12 piw. Żyliśmy kotwicząc w trzcinach, przy brzegach, pobierając należność w naturze z okolicznych pól. Tańcząc, wyjąc nocami przy ognisku, wtórując sobie na garnkach i suchych konarach W każdym razie popadaliśmy w dziwny trans. Było to nasze „kamłanie” – a przynajmniej wyobrażenie jak „kamłanie” wyglądać powinno. Efekt tego był taki, że okolice pustoszały bladym świtem. Resztę czasu zajmowały nam „łupieżcze” wyprawy w miejsca uznane za wrogie, jak np. ośrodek ZSMP (Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej) w Wilkasach. I tak w 1986 r spóźniliśmy się na rejs. Na Hyde Parku wziąłem namiary do Skiby (RSA wówczas), kiedy jednak postanowiłem go odwiedzić z początkiem października – niestety wyjechał już do Łodzi. Włóczyłem się więc po Trójmieście bez celu z zamiarem spędzenia nocy na plaży lub Gdyni w remontowanych jachtach, jednak spotkałem w Sopocie Andrzeja Miszka, poznanego podczas Hyde Parku. Miałem więc nocleg –  a rano siedziałem już w pociągu do Warszawy.

Tak oto znalazłem się na sitingu pod Domami Handlowymi Centrum. I tak też stałem się członkiem WiP-u. Następną noc spędziłem na dołku, bawiąc się wyśmienicie przy dżoincie, przemyconym pod celę. W taki to przedziwny i przypadkowy sposób ukształtował się rytm mojego życie przez najbliższych kilkanaście miesięcy: pociąg, siting, dołek – kolegium, imprezka, powrót. Następny Hyde Park, w – jeśli dobrze pamiętam – Białogórze zgromadził co najmniej kilkakrotnie więcej uczestników. Wówczas sam też już drukowałem i kolportowałem ulotki. I w ten sposób anarchia szerzyła się jak zaraza. Następny i ostatni – gdzieś na Pojezierzu Drawskim – pośród poligonów, przeszedł wszelkie oczekiwania. Liczba uczestników przerosła skromne środki, możliwości a i przysłowiowe ludzkie pojęcie. W przeciwieństwie do dzisiejszych obozów, cechujących się wsobnością i hermetycznością uczestników – problemy były skrajnie odmienne. Oczywiście można się tłumaczyć apatią społeczną, egzotycznością własnych poglądów, ale i wówczas egzotyka nie była mniejsza – a chęć walki ze „Związkiem Radzieckim” wywoływała litościwe pukanie się w głowę. System, tak jak obecny, był uznawany za nienaruszalny, solidny i trwały. Wieki miały minąć, nim runie. Że było inaczej, zdawało sobie sprawę niewielu i to w większości po… tamtej stronie. Stara zaś prawda głosi, iż przyczyn niepowodzeń należy wpierw szukać, zaczynając od siebie.

 

Dwa obozy

 Dziś, kiedy powielanie i przekazywanie informacji nie nastręcza żadnych technicznych problemów, wydaje się, że główną barierą jest niechęć do konfrontacji z innymi, do podjęcia dialogu i dyskusji jak równy z równym – konieczność żmudnego przekonywania Widać to było dobrze na spotkaniu antyatomowym, gdzie stoiska z propagandą umieszczono wewnątrz obozu, choć równie dobrze można je było umieścić od strony ścieżki, z której korzystali wakacjusze. Także demokracja bezpośrednia była jedynie pustym frazesem, pomijając fakt, iż raczej trudno uznać ją za wzorcową dla życia społecznego – dzień w dzień marnowano długie godziny na ustalanie mało istotnych szczegółów.

Każdy, z kim będziemy rozmawiać o demokracji, stwierdzi, że nie ma o czym mówić, gdy kompetencje nie dotyczą budżetu i finansów. Tak też było w wypadku obozu antyatomowego. O budżecie i decyzjach z nim związanych zadecydowano gdzie indziej. Tak samo się miała w kwestiach merytorycznych – jak choćby z zasadą no logo (nic to nie zmienia, że była sensowna),  ustaloną w wąskim gronie przed obozem. Nic dziwnego, iż gdy pojawił się problem z ewentualnym przyjazdem Biedronia, powrócono do wypróbowanych wzorców podejmowania decyzji. Nie ma się czemu dziwić, że ludzie chętnie rezygnowali z demokratycznych rytuałów – zresztą nie jest to atrakcyjna strategia życia, jeśli zmusza do rezygnacji ze sporej części dnia. Trudno też uznać, iż oddanie strategicznych decyzji w ręce potencjalnie przypadkowe było by uzasadnione. Jednak należało coś konsekwentnie wybrać – zrezygnować z demokratycznego makijażu albo oddać wszelkie decyzje pod demokratyczny osąd. Głównym merytorycznym zarzutem, jaki można postawić organizatorom obozu, było nie zaproszenie nikogo z założycieli Inicjatywy AntyNuklearnej – a przecież była to ekipa, która już w grudniu 2008 r., jeszcze grubo przed katastrofą w Japonii, pierwsza podjęła temat EA – po latach przerwy żmudnie budując podstawy ruchu antyatomowego, zanim temat okazał się nośny i popularny. Nie ściągnięto zresztą nikogo z charyzmą! A kilkoro ich przecież w Polsce przeciw atomowi występuje! Pozytywem było zaproszenie organizatorów protestu sprzed 25 lat, dzięki czemu można było porównać ruch współczesny do tego wcześniejszego, antyżarnowieckiego i dostrzec lepiej słabości obecnego. Do technicznych mankamentów należała niemożność korzystania z kuchni – i nie piszę tego, bo akurat się pokłóciłem z kucharzem ;). Ja akurat dawałem sobie radę. Wydaje się jednak, że w dzisiejszych czasach umiejętność korzystania z prymitywnych urządzeń gazowych jest powszechna a ludzie na obozie nie wydawali się szczególnie nieodpowiedzialni, by musieć ich chronić przed nimi samymi. Do zaporowych należały też ceny wyżywienia. Tworzyło to sytuację, w której antyatomowy protest jest przywilejem społecznym, zaś biedni najlepiej, gdy pozostaną tam, gdzie są i nie będą się wtrącać w poważne sprawy! Wystarczy, iż będą darzyć estymą dzielnych aktywistów, walczących w ich imieniu (oczywiście – w mniemaniu aktywistów – biedni nie interesują się przecież swym losem). Główną cechą obozu była więc jego wsobność – ograniczał się do różnej maści aktywistów (i to przeważnie z lewa – a przecież jest wielu prawicowych ekologów). Nie tego oczekiwałem od reklamowanej na pół roku wcześniej imprezy. Moim zdaniem obóz powinien być nastawiony i skierowany do ludzi „świeżych”! I tu wina leży po stronie samych aktywistów – nie potrafią zachęcić do przyjazdu zbyt wielu osób – a przecież znaczna część społeczeństwa jest przeciwna budowie EA! Wśród takich ludzi są z pewnością na tyle śmiali, ciekawi i nie mający co ze sobą zrobić, iż tegoroczny obóz powinien „cierpieć” na nadmiar uczestników!!!  

Wielu z tych dogodności (pryszniców, toi-toi, gazu…) brak było obozowi w górach, brak też było codziennych capstrzyków i biurokratycznych nasiadówek, pochłaniających długie godziny, mimo że pracy do podziału mieliśmy więcej. Cena jest o wiele bardziej przystępna, zaś atmosfera swobodna i egalitarna. „Świeże” osoby nie są też w sposób nachalny instruowane i pouczane.  Przez kilka beskidzkich spotkań lat uzbierał się także mały kapitał. Z nim właśnie związane są problemy, gdyż do tej pory nie udało się ustalić, kto i w jakim trybie o tych pieniądzach ma decydować. Fakt ten skłaniał mnie od jakiegoś czasu do pewnego dystansu, uważałem też, iż jeśli przez 5 lat się czegoś nie rozwiązało, to zgubne nawyki i tak wezmą górę. Wiele wskazuje jednak, że się myliłem zaś problemy, o których wspomniałem – uda się rozwiązać. A jest ku temu najwyższa pora (kryzys może uderzyć inflacją i zabrać wszystko) – sama infrastruktura też wymaga nakładów. Poprawić należałoby księgowość tak, aby wydatki i dochody były łatwo identyfikowane i przejrzyste – liczby lubią papier a nic tak nie wpływa na utrwalenie zaufania, jak brak miejsc do wątpliwości. Dobrze też by było skorzystać ze starej, dobrej zasady rotacyjności i organizujące obóz zmienić ośrodek (lub osoby – bo wszystko wszak brzydnie). Przy czy wydaje mi się, iż powinna być to jedna z młodych ekip, mogąca wnieść nowe idee i pomysły – inaczej lepiej jest, jak jest… Mam nadzieję, że powyższe problemy da się rozwiązać przed następnym sierpniem.

Oprócz więc rutynowych wykładów i dyskusji – acz w tym roku zdarzył się temat wyjątkowo kontrowersyjny a dyskusja zażarta – gdyby nie koń (!), co pogryzł nam kolegę, panowałaby sielanka. Od Michała, który drugi raz z rzędu przyjechał na obóz konno (a koza przyszła za nim), można było się nauczyć wielu technik survivalowych czy też archaicznych i dawnych technologii – poczynając od rozpalania ognia za pomocą świdra po możność obejrzenia własnoręcznie przez niego wykutego noża. Wspaniałym i niezapomnianym przeżyciem były też ogniskowe śpiewy pod przywództwem Helenki, szczególnie te, zaczerpnięte z folkloru. Zdało się wówczas, że folk na nowo odżył, niosąc szczere emocje i prawdziwe treści. I tu bym chciał zrobić pewien teoretyczny przytyk. Folklor staje się znów popularny i inspirujący, czego najciekawszym przykładem jest chyba działalność projektu Ruta. Jednak siła podobnej muzyki tkwi nie w nowej modzie, nie w fakcie, że umie stać się nowym, ekskluzywnym towarem kultury, nie w profesjonalizmie, artyzmie i kunszcie wykonawczym (choć ten z pewnością jest ważny). Nie w tym, iż będzie zapośredniczona w przeżywaniu za pomocą wszelkich dostępnych nośników i przekaźników, konsumowana na wielu salach i festiwalach, przy różnych trunkach i używkach – ale w tym, że będzie przeżywana bezpośrednio i naturalnie. Tam, gdzie podział między wykonawcą a odbiorcą staje się płynny i jest kwestią przejęcia między pewnymi idealnymi stanami. Wtedy na powrót ma szansę stać się ludową kulturą – kulturą oporu i niezależności. W takim kierunku zmierzało według mnie owo śpiewanie (choć oczywiście – nie napotykając na opór i nie wywołując skandalu). Mnie ogniskowy biały śpiew dostarczył niezapomnianych emocji i mam nadzieję – zdarzy się jeszcze kiedyś.

                                                                                              

 Artur Kielasiak

 

Wszystkie fotografie z archiwum autora

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*