O wyboistej drodze do środowiskowego wspominkarstwa (3)

Dokonywał się proces wielorakich przekształceń. W dziedzinie działalności teatru, życia plastycznego i Galerii El, działalności domów kultury, życia muzycznego i publikatorów. Na jednej z Sesji Rady w r. 1991 jej rzecznik, Juliusz Marek, zaproponował utworzenie Wydawnictwa Miejskiego i powołania mnie na stanowisko dyrektora, a zarazem redaktora pisma. Projekt przegłosowano a stanowisko przyjąłem, traktując je jako środek wspierający moje starania w zakresie kształtowania podstaw środowiska literackiego w Elblągu.

W ten oto sposób powstało pierwsze w powojennym Elblągu środowiskowe pismo tygodniowe (magazyn) pt. Elbląski Magazyn Ilustrowany (EMIL) – wydawane własnym – lokalnym sumptem, tj. z funduszów Rady Miejskiej. Pismo dotrwało do 1995 tyle, że po moim odejściu w połowie 1992 r. zmieniło postać i nazwę – na Kurier Elbląski.

Ogniwem procesu kształtowania się elbląskiego środowiska literackiego były pisma, redagowane już w warunkach swobody. Zaroiło się więc od ważnych i mniej ważnych pism, nieraz jednodniówek lub po prostu zinów. Influenca językowa, zrozumiała w warunkach swobody, wolności od cenzury i wielości stanowisk, niosła obok wartości i bogactwa także rozprzężenie mowy, bylejakość i grafomanię. Toteż wejście w ów proces z ideą jakiegoś porządkowania, poskramiania absurdu oraz wieloraką  pomocą – choćby natury krytycznej – nie mogło nie stać mi się podstawą  kolejnych działań, tym więcej, że program ten narzucało i mnie i przyjaciołom (Z. T. Szmurło, S. Franczak, G. Baranowski, A. Jachimowicz, M. Lenckowski, L. Brywczyński)  redagowanie Tygla.

Przede wszystkim miałem na głowie sprawę niedoszłej realizacji edytorskiej pamiętników elbląskich, których powstanie spowodowaliśmy z Kolendą na początku lat siedemdziesiątych. Batalię o wydrukowanie tychże przedstawiłem szerzej we wstępie do edycji pt. Ocalić od zapomnienia, Elbląg 1997. Okazało się, iż tekstów przybyło. Znoszono je do ETK w ramach konkursów, niektóre zamawiałem, płacąc honoraria z własnej kieszeni. Do takich należały wspomnienia Zdzisława Ziomka, człowieka, stanowiącego żywą i bogatą kronikę i historię środowiska elbląskich budowlańców. Ciekawe wspomnienia żołnierza września 1939 r. podrzucił mi zaprzyjaźniony Stanisław Maciejak, długoletni kierownik sceny elbląskiej Teatru im. S. Jaracza – upłynniliśmy je w 2. numerze kwartalnika Tygiel. W Tyglu też znalazło się miejsce na opublikowanie cennych materiałowo wspomnień organizatorów elbląskiej służby medycznej z czasów pionierskich: Arnolda Zdeba i Tadeusza Żaka, które oddał mi do dyspozycji lekarz, Wiktor Daszkiewicz, przewodniczący RM pierwszej kadencji. Pominę jednak nasze zdobycze w tym gatunku. Najlepiej świadczy o nich samo wydawnictwo z r. 1997, obejmujące teksty ok. 50 autorów. Może i to, że książka szybko znalazła się w bibliotece UNESCO i zdobyła jej wysokie uznanie. Warto jednak dodać, iż dramaturgia walki o tę publikację nie zakończyła się wraz z odzyskaniem tekstów, zamrożonych przez komitet partii. Rzecz przygotowywałem do druku na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a następnie przekazałem wiceprezydentowi drugiej kadencji, Jerzemu Müllerowi, do którego miałem szczególne zaufanie, że nie zbagatelizuje sprawy. W samej rzeczy dotrzymał słowa, wymógł na Zarządzie Miejskim i Radzie środki na druk i czuwał nad procesem edytorskim.

Aliści niefortunnie powierzył tekst do skanowania (usługi te wówczas jeszcze nie były rozpowszechnione) żarłocznemu na pieniądze hochsztaplerowi, niejakiemu Witoldowi Wernerowi, który pozwolił sobie na karygodne wręcz zagrywki z wiceprezydentem. Oświadczył mianowicie, iż tekstów mu nie odda, jeśli nie uzyska dopłaty do kwoty już uzgodnionej. Całe szczęście, że teksty miał przy sobie – więc nie można było uniknąć konfliktu siłowego, fizycznego. Tyle, że Jurek Müller, jako zawodowy wuefista i sportowiec wykorzystał przewagę i odebrał mu – acz nie w pełni opracowane – materiały. Dodam jeszcze, iż Werner, choć zyskał w mieście sporą popularność, zdawał się sprawny i rzutki, porywał się na różne, odpowiadające duchowi czasu – a oszałamiające – przedsięwzięcia i inicjatywy (np. założenie w Elblągu stacji TV), był huncwotem, facetem niesłownym i naciągaczem, notorycznie obciążonym długami i niewypłacalnym. Nadział się jednak. Tak się bowiem zdarzyło, że wkrótce po wzmiankowanym incydencie sędziwy adwokat, a niegdyś także wzięty w Elblągu dziennikarz, Roman Sulima-Gillow, porwał się na wydanie tomu własnych opowiadań i legend z dziejów Elbląga (Na szlaku legend Ziemi Elbląskiej – wyd. w r. 1997) nb. uroczych, a w Elblągu oczekiwanych. Środki na tę edycję (druk książki oraz honorarium) udało mu się zdobyć w Radzie Miejskiej.

Dodam, iż był to chyba ostatni w Elblągu przypadek sponsoralnego wkładu miasta na druk książki wraz z kwotą honoraryjną. Tyle, że przepisy nie pozwoliły autorowi bezpośrednio tknąć tych pieniędzy. Mogły być przekazane tylko firmie, względnie stowarzyszeniu, posiadającemu osobowość prawną. Jakoś napatoczył się Werner jako wydawca, zaś Roman nie potrafił nie ulec jego entuzjazmowi edytorskiemu. Z miejsca upoważnił go do dysponowania jego środkami z Urzędu Miejskiego i zastrzegł się, że liczy na pilne przekazanie mu należnego honorarium. Praca Wernera nad przygotowywaniem składu szła opieszale, ale szła. I książka była już gotowa, prezentując się jak na ówczesne, skromne jeszcze, możliwości miejskiej poligrafii, zupełnie okazale. Aliści wykonawca dziwnie nie kwapił się do wypłacenia autorowi kwoty honoraryjnej, zaś po dostarczeniu mu nakładu egzemplarzy – wyraźnie począł go unikać. Przestał bywać w swym „biurze”, nie podnosił słuchawki telefonu, nie odpowiadał na podrzucane mu listy i w ogóle stał się nieosiągalny. Zniecierpliwiony Roman miotał się po mieście, niemal wypłakując w kołnierze znajomych swoją rozpacz i poszukując pomocy. Wreszcie sprawa jakoś dotarła do Mariana Dąbrowskiego. Kim zaś był Dąbrowski w okresie transformacji systemowej, doskonale wiedzieli wszyscy elblążanie, jakoś zaangażowani w owe przemiany i domagający się rozliczeń z byłą nomenklaturą. (Cdn.)

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*