Korowód, znikający w popiele

Bosch - Tuin der lustenSymboliczny wizja „wojny karnawału z postem” jest wielką alegorią ludzkiego życia, które to jest zjawiskiem oscylującym pomiędzy skrajnościami stanów emocjonalnych i postaw. Bo przecież życie ludzkie, to proces mentalnie i fizycznie dynamiczny i różnorodny, a nie prawnie unormowany, monotonny schemat. Ma więc swe jasne i ciemne strony, nie można go administracyjnie zaprogramować i uładzić katechizmowo. Bywa wielką pasją tworzenia i mrocznym szaleństwem destrukcji. Fakt, że jest nieobliczalne, nikogo nie dziwi. Dziwić może jedynie fakt, iż kultura masowa wypiera mądre i psychologicznie uzasadnione, ponadczasowe, obyczaje i tradycyjne rytmy życia. Ale po kolei.

We współczesnym świecie wielkie spektakle karnawałowe odbywają się we włoskiej Wenecji i brazylijskim Rio de Janeiro, lecz są to w istocie wielkie komercyjne shows, widowiska konkurujących ze sobą i finansowanych przez mafię „szkół samby”, ściągające rzesze turystów, a nie tradycyjne, lokalne święta, rozładowujące napięcia i niespełnienia ludzkiej zbiorowości. Zaś kultywowane w różnych miejscach Europy festyny karnawałowe też nie mają wiele wspólnego z funkcją pierwotną karnawału. Nikomu już bowiem nie przychodzi do głowy, iż obalenie praw codzienności i niemrawego życia, toczonego w cieniu zawodowych obowiązków i rodzinnej izolacji, jest wielkim aktem regeneracji społecznej energii, świętym czasem odnowy sił witalnych i twórczych potencji umysłowych, a także doświadczenia ekstazy czasów mitycznych, czasów początkowego chaosu, który poprzedzał ostateczne, kosmiczne uporządkowanie. A zatem karnawał był w swej funkcji społecznej kontynuacją pierwotnego święta. Był – lecz już nie jest. Dziś nie istnieją wyraźne ekwiwalenty obrzędowe owego podniosłego i dramatycznego wydarzenia, zaś wakacje, urlopy, biesiady alkoholowe i bale przebierańców, to tylko akty unormowanych społecznie zachowań o charakterze wypoczynku i odprężenia, a więc zgoła odmienne w swej istocie od pierwotnej funkcji karnawału…

Zerwanie z monotoniącodziennego życia, gwałtowne, obrazoburcze odwrócenie ról społecznych, szyderstwo z uniwersalnych wartości i wyzwalanie ekstremalnych emocji – oto obraz wielkiego paroksyzmu świątecznego, kultywowania w średniowiecznej i nowożytnej Europie archaicznych form święta zespolenia z Naturą i wyzwolenia z okowów cywilizacji, powrotu do korzeni, do blasku „pierwszego dnia stworzenia”, tradycyjnie zwanego Karnawałem, czyli „okrętem na kołach”.

Jest jeszcze inna, równie wiarygodna etymologia tej nazwy, a mianowicie wywodząca ją od pierwszych dni Wielkiego Postu, czyli czasu wszelkiego folgowania, zwanego carne vale, co tłumaczy się „mięsopust”. Tak, czy owak, interpretując nazwę stwierdzić należy, iż karnawałowe motywy ludyczne nawiązują do wielu zjawisk ludzkiej kultury, począwszy od gestów i symboli, związanych z dorocznym cyklem świąt religijnych, następnie zabaw ludowych, tematów mitologicznych i biblijnych, a także obyczajów dworskich i rycerskich. Lecz jest to przede wszystkim święto mieszczan, którzy na co dzień hołdując racjonalnej powściągliwości i wyrachowaniu, szukają w nim sposobu na odreagowanie ukrytych tęsknot do niezwykłości, zawieszenia życiowej dyscypliny, szalonych emocji i kpiny z wartości świata, w jakim tkwią, niczym w futerale…

W nowożytnej Europie ważnym elementem karnawałowych festynów była fontanna, symbolizująca „Źródło życia”, albo „Źródło miłości”. Poszukajmy tedy genezy tego symbolu w duchu epoki i w tradycji kulturowej. Fontanna jest zatem symbolem odwiecznego źródła życia, jego siły i właściwości oczyszczających, nieśmiertelności i wieczności zdroju sił witalnych, ale także symbolem vaginy, mocy Wielkiej Matki, prastarej, matriarchalnej bogini, Pani Natury i dawczyni życia, jak też jest symbolem żywiołu akwatycznego, czyli bezkresnych otchłani ludzkiej podświadomości, krainy nieodkrytych tajemnic, archetypów i wielkich wizji wypartych przez kulturę. Ta właśnie fontanna jest centrum obrazu „Ogród ziemskich rozkoszy” Hieronimusa Boscha, ale też znajduje się na prawym skrzydle owego tryptyku. Jest to twór fantasmagoryczny i tajemniczy, gdyż obie symbolizują zapewne źródło życia i jego mocy, ale ta ze skrzydła jest położona w raju pierwotnym, krainie niewinności, a druga w raju ziemskim, „skażonym” występkiem miłości zmysłowej. U stóp pierwszej Bóg-Stwórca przedstawia Adamowi Ewę, a w akcie tej prezentacji nie ma cienia zmysłowości, a jedynie troska, aby „człowiekowi się nie nudziło”. Jednakowoż w konstrukcji fontanny, w samym centrum budowli o charakterze strzelistego, płomiennego gotyku, ucieleśnionym w pancerzach raczych, czyli symbolach macierzyńsko-odrodzeńczych, widnieje wizerunek sowy, symbolu śmierci. Jest to zapowiedź przyszłych losów człowieka, czyli znak nieuchronności „woli bożej”, utracenia Raju i zaprzęgnięcia do kieratu pracy w „pocie czoła”…

Ale nim zbiorowo wracano do nieuchronnej „normalności”, zbiorowo także równoważono jej bolesność paroksyzmem święta „odwróconego porządku”. A to wymagało organizacji i długich przygotowań. Na klasyczny karnawałowy orszak składały się trzy odrębne grupy jego uczestników, które w trakcie pochodu mieszały się ze sobą w ekstazie zabawy. Byli to giermkowie, tancerze i biegacze, przebrani w alegoryczne stroje własnego pomysłu. Poza tymi trzema zasadniczymi grupami, występowały w karnawałowych korowodach ogromne maski, kompozycje sceniczne, żywe obrazy, czyli sceny mitologiczne czy dworskie, fantazyjne, baśniowe dekoracje – a wszystkie one umieszczone na rydwanach lub wozach ciągniętych przez konie, albo specjalnych pomocników ceremonii. Cały ów zróżnicowany bajecznie orszak sunął w asyście gromady muzyków i bębniarzy, którzy stopniowo rozgrzewali uczestników do tańcowania, aż do osiągnięcia szaleńczego zapamiętania. Przodem orszaku biegli zaś, jak przystało, biegacze – zbrojni w piki i ziejące ogniem rury, roztrącając tłum i torując drogę pochodowi. Zdarzało się czasem, że w ferworze pozorowanej agresywności ktoś został dotkliwie poturbowany, lecz nie wywoływało to specjalnego zdziwienia, gdyż codzienne obyczaje ulegały zawieszeniu, a w nastroju powszechnej anarchii wszystko się może zdarzyć, wszystko dla totalnego wyzwolenia z norm kultury…

Podobnie rzeczy miały się w dawnym Gdańsku. Centralnym wydarzeniem gdańskiego karnawału był turniej rycerski, organizowany na Długim Targu przez bractwo Dworu Artusa. Był on wyrazem rycerskich snobizmów gdańskich patrycjuszy, którzy na co dzień pędzili życie niezbyt romantyczne. Jako, iż była to tylko ceremonia teatralna, regulamin turnieju przewidywał stosowne złagodzenie śmiertelnego rażenia broni, a zatem na ostrza kopii nakładano tępe nasadki. Dla osłody mistyfikacji nagrody wręczały zwycięzcom piękne damy, a wraz z nagrodami honorowe miejsca we Dworze. Były także inne odsłony karnawałowe.

Do ulubionych rozrywek karnawałowych gdańszczan należały maskarady. Najsłynniejsze organizowały cechy i gildie. Szczególnie sławne były korowody kuśnierzy, odtwórców modnego podówczas w Europie tańca symbolizującego zmagania z żywiołem muzułmańskim, zwanego moreską. Efektowną, mrożącą krew w żyłach żonglerkę strasznymi toporami demonstrowali przebrani straszliwie rzeźnicy, a szyprowie okrętowi wykonywali ekwilibrystyczne tańce z mieczami. Z kolei żacy z Gimnazjum Akademickiego paradowali w podszytych sobolem togach profesorskich, a brać żebracza przywdziewała szaty patrycjuszowskie. Tradycją gdańskich przekupniów było tytułowanie siebie nawzajem w czasie karnawałowej „rewolucji obyczajów” zwrotami: „wasza wielmożność” lub „wasza wysokość”. Do Gdańska natenczas zjeżdżało także wielu cudzoziemców i polskiej szlachty, tedy wielojęzyczny korowód birbantów hulał po mieście „na kształt młodych diabłów”. Nawet sam król Władysław IV gustował w gdańskich balach i swawolach czasu karnawału i często bawił tu w roli niezbyt majestatycznej. A że był ów władca wielkim amatorem hulanek i swawoli, nikomu nie było to tajne. Podróżnik francuski, Karol Ogier, w swej kronice, rejestrującej wszelkie ciekawostki obyczajowe z wojaży po Europie, zanotował – w jaki to sposób Władysław IV dokonywał wyboru „najnadobniejszych wdzięków następnej miłośnicy” podczas gry towarzyskiej, znanej jako „salonowiec”. Nikogo nie trzeba przekonywać, iż gra owa nie należała do wytwornych. Dodać tylko należy, że działo się to na patrycjuszowskim balu w lutym AD 1636. Z zapisków znane są także imiona i nazwiska gdańskich miłośnic Władysława IV. Malarze epoki uwiecznili też konterfekty gdańskich nierządnic pod postacią mitologicznych nimf. Na podstawie tych podobizn, a także alegorii rozpusty i wyuzdania, występujących na płótnach A. Moellera („Sąd ostateczny”), możemy przywołać wizerunek własny nierządnicy gdańskiej tamtej epoki. Wiemy zatem, że nosiły czerwone lub żółte przepaski i takież kapelusze. Rozporządzenie Rady Gdańska z 1642 roku (przeciw zbytkowi) uznaje także za kolory wszetecznic granatowy i cielisty, gdyż właśnie te dwie barwy „podrażniały” ponoć wzrok dostojnych patrycjuszy. Moda na czerwień przybyła nad Motławę z Francji, gdzie oznaczała kolor miłości, a więc też owej płatnej, zaś barwa żółta, którą oznaczano upadłe kobiety, służyła także do piętnowania zakaźnie chorych i wyznawców religii Mojżesza. W Gdańsku, wielkim europejskim mieście, które w XVII wieku było w czołówce pod względem wielkości na naszym kontynencie (80 tys. mieszkańców), mieszały się obyczaje i tradycje kulturowe wielu nacji, dlatego też kupiecką skrzętność i umiar życia, wynikające z tradycji protestanckiej, równoważyła w rocznym bilansie życiowych kreacji pasja karnawałowego szaleństwa, rodem z zaprzyjaźnionej Wenecji. Także tradycja europejska dozwalała dopust, aby igrce karnawałowe, święto rozpasania możnych i pospólstwa, nie mogły obyć się bez pikantnego udziału gdańskich nierządnic, które znane ze swego kunsztu ars amandi zapraszały do łożnic strudzonych tumultem zabawy taneczników i opojów wszystkich stanów. Bo to właśnie Eros, nie w swej podniosłej, lecz populistycznej postaci, stał za kulisami karnawałowych szaleństw pod niebem Gdańska.

Gdańsk z Grodziska widziany

Jednakoż wszystkie sprawy pod słońcem tej ziemi mają swój kres, tak więc szaleństwo i rozpasanie karnawałowe kończyło się nieuchronnie i dla przeciwwagi społecznego klimatu nastawał czas ascezy, zwany Wielkim Postem. Po Tłustym Czwartku, statecznym spożywaniu wszelkiej recepty pączków, faworków, chrustów i pampuchów, będących wyrazem mieszczańskiej tęsknoty do form ugrzecznionych i celebrowanych poważnie, następowała kulminacja karnawałowa, czyli trzy dni przedpopielcowe zwane zapustami, albo dniami bachusiemi (od Bachusa, greckiego boga wina), czy też kusymi (od „kusego”, czyli diabła). Idea Zapustów bierze swą nazwę od fantasmagorycznego księcia Mantui – Zapusta, przybysza z dalekiej Italii. Przybywał on do miast i wsi Małopolski w towarzystwie świty przebierańców i obdartusów, niosących latarnie. Sam też wyglądał cudacznie w baranim kożuchu futrem na wierzch, papierowej mitrze biskupiej, ozdobionej jedliną i wstążkami, zaś w ręku dzierżąc buławę lub toporek, tak oświadczał widzom;

„Jestem Zapust, mantuański książę,

idę z dalekiego kraju,

gdzie psy ogonami szczekają

ludzie gadają łokciami,

a jedzą uszami…”

Wiernym towarzyszem Zapusta była postać z oślą głową, lecz w stroju czcigodnego bakałarza, która w te słowa obwieszczała swą misję dziejową:

„Uczony osioł, co mieszka w stodole

jest profesorem, uczy dzieci w szkole…”.

W miastach uniwersyteckich, a zwłaszcza w Krakowie, towarzyszyli mu żacy, którzy prócz pustoszenia mieszczańskich piwnic i kuchni urządzali ucieszne harce i śpiewali takie to piosenki:

„Mięsopusty przyszły,

zacne dni nadeszły

wszyscy używają

a o nas nie dbają,

ach, nędza!“

Etnografowie w tradycji księcia Zapusta dopatrują się plebejskiej satyry na obyczaje znienawidzonego stanu możnowładców i hierarchów kościelnych, a także oddanych rzeczników ich interesu, czyli mających pieczę nad ciemnotą i posłuszeństwem ludu nauczycieli szkół parafialnych. Była to jedyna okazja, aby bezkarnie kontestować nienaruszalny porządek, miłego Bogu i jego ziemskim plenipotentom, świata.

W dawnej Polsce Środa Popielcowa była także „łabędzim śpiewem” karnawału. W owym dniu splatały się ze sobą w obrzędach Popielca dwie tendencje doświadczenia świątecznego: nowszej, chrześcijańskiej proweniencji religijno-ascetyczna i starej, pogańskiej – ludyczno-błazeńska. Tak więc jedni szli do kościołów, gdzie pokornie głów nadstawiali, aby księża posypywali je popiołem i przypominali złowróżbnie, że „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Do tych zaś, co o własnych siłach nie mogli przybyć do domu bożego, księża przybywali do domów i tam posypywali ich popiołem, aby wszystkim, nawet tym srodze przez los dotkniętym, udzieliła się dnia tego gorzka prawda o ludzkim losie, wypowiedziana przed wiekami przez biblijnego Eklezjastesa: „Wszystko to marność nad marnościami i wszystko marność”.

Ale nie wszyscy byli jednomyślni w owej katastroficznej wizji. O nich to wypowiedział te słowa polski tłumacz Biblii, ks. Jakub Wujek: „Mięsopusty od czarta wymyślone bardzo pilnie zachowują”. A owa tęsknota do niecnych podszeptów czartowskich przybierała materialny wyraz w hucznych zabawach przy muzyce i pijaństwach, odprawianych w miejskich szynkach. Podczas szynkowych hulanek praktykowane były wszelkie formy hazardu, lecz nade wszystko tańce i obfite, rubaszne gorzałkopijstwo. Ta zbiorowa forma radosnego i szaleńczego rozgardiaszu była ucieczką przed nieuchronnie dnia tego królującą maksymą: Memento mori. Lecz żywi nie chcą pamiętać o tym straszliwym finale, a więc w lepszej i gorszej formie oddalają od siebie ów „kielich goryczy”. Toteż prócz pijaństwa, w obyczaju Popielca wielce charakterystyczne były złośliwe, a nawet niegodziwe żarty.

Najpowszechniejszym figlem popielcowym była zabawa w „kłodę”, czyli zaprzęgania wybranych ofiar do drewnianych, wielgachnych bali. Przeważnie wybierane do tej przewrotnej zabawy były niezamężne kobiety, które pochwycone przez mężczyzn i zaprzęgnięte do srogiego brzemienia, musiały swe wyzwolenie w szynku gorzałką wykupić. Ideą owej ceremonii było fundowanie pannom i wdowom „rozkoszy małżeńskiego jarzma”. Odnaleźć jednak można wzmianki historyczne o zwyrodniałych formach tego obyczaju, kiedy to różni nicponie i szubrawcy chwytali nie młode panny, lecz leciwe przekupki, które zaprzęgnięte do wielkich kloców były bite i poniżane, a jednocześnie ich stragany były plądrowane przez innych wspólników niecnego procederu. Zdarzało się także, że do kłód zaprzęgani byli bezżenni mężczyźni, zaś powszechnym obyczajem było, iż kawalerowie musieli w dniu owym stawiać w karczmach i szynkach bogatym stażem małżeńskim kamratom, co czynić także musieli świeżo upieczeni żonkosie swym „zdradzonym” kompanom stanu wolnego. Do stawiania kolejek gorzałki biesiadnikom zmuszane były także wdowy, jako, że nie śpieszyły się do uszczęśliwiania swym kobiecym doświadczeniem kolejnych wybranków małżeńskich.

Następnym figlem płatanym tego dnia po miastach przez żaków i czeladników był zwyczaj przypinania do pleców nadobnych panien, wychodzących z kościołów, kurzych łapek, zgniecionych skorup jaj, indyczych szyi, czy też wołowych tchawic i temu podobnych obrzydliwych przedmiotów, zwanych przez znawcę obyczajów tych czasów – ks. Jędrzeja Kitowicza – „materklasami”. Pięknie ubrane i dumnie maszerujące panny, ozdobione owymi plugawymi „dekoracjami” wystawione były na pośmiewisko publiczne z nieznanej im przyczyny. Z biegiem lat obyczaj zmienił formę i już nie tylko młódki, ale też szacowne i leciwe matrony poddawane były niecnym figlom.

Wspomnieć trzeba jeszcze jeden obyczaj, ongiś związany z popielcową tradycją. Tego dnia na wsiach i w miastach dokonywano symbolicznego uśmiercania „Marzanny”, poprzez zatopienie słomianej kukły żeńskiej w rzece lub jeziorze. Był to zaadoptowany w kulturze chrześcijańskiej stary ceremoniał pogański, polegający na rytualnym unicestwieniu zimy-śmierci, aby w ten sposób zapewnić pomyślność wiosennego odrodzenia się Natury. Kukłę „Marzanny” zrobioną ze słomy i groteskowo odzianą, osadzano na palu i niesiono pochodem nad wodę, gdzie zbiorowo odzierano ją z przyodziewku, bito i przeklinano, a często podpalano i płonącą wrzucano do wody. Ceremonii towarzyszyły zawsze żartobliwe i szydercze pieśni. Natychmiast po zatopieniu kukły wioskowa ciżba rzucała się pędem do chałup, zaś upadek przy owym wróżebnym biegu traktowany był jako zwiastun niechybnej śmierci lub ciężkiej choroby. Zaś, kto przybiegł najszybciej do swego domostwa, mógł liczyć na wszelką pomyślność w najbliższym roku. Zapiski mówią, że zwyczaj topienia „Marzanny” zachował się w Krakowie aż do końca XVII wieku. Dziś daje się zauważyć renesans tego zjawiska, ale związane jest ono z astronomiczną równonocą wiosenną i pozbawione jest cech rytuału magicznego, cech religijnego blasku sacrum, będąc jedynie formą współczesnej „zabawy w folklor”.

I tak to w różnych formach miarkowania obyczajów, żegnania się z ekstazą karnawału czyniono starania, aby pełen pasji karnawałowy korowód bez szemrania, z wypalonym gorączką świętowania wnętrzem, znikał pokornie w popiele zapomnienia, sypanym na głowy i wszelkie ślady rozkiełznanego carne vale, aby z nagła przeistaczać się w postną scenerią narodu pokutującego i rozpamiętującego grzechy swoje…

Zaczynał się tedy Wielki Post, oczekiwanie zbawieńczej męki Chrystusa i rozpamiętywanie ludzkiej niegodziwości grzeszenia. Powszechnym stawało się poszczenie, czyli rezygnowanie z naturalnej, dziennej porcji pożywienia i rezygnacja z jego „smacznego i kalorycznego” asortymentu na rzecz mało wymyślnej „przaśności”. Bardziej gorliwi stosowali okresową metodę bardziej radykalną, czyli głodówkę o samej wodzie. Są to przypadki w historii ludzkiej kultury, religii i medycyny znane od zarania. Stały się praktykami tradycyjnymi, powszechnie stosowanymi od tysiącleci, zasadniczo jako praktyka lecznicza. W religii są zdecydowanie metodą ekspiacyjną, pokutniczą, rzadziej zaś medytacyjną. Poszczenie przyjmuje zatem wiele oblicz i daje wiele efektów finalnych, łącznie z letalnymi (śmiertelnymi). Niniejszym przedstawiamy jedynie te aspekty poszczenia, które cyklicznie pojawiają się w naszym życiu, mają swe religijne i obyczajowe uzasadnienie, zwłaszcza, że nasze życie, podlegające przemianom obyczajowym, globalizacji mentalnej i ekonomicznej, pauperyzacji duchowej, powoli tracić będzie ten aspekt, czyli obrzędowego wplecenia w kontekst religijno-tradycyjny, odwołujący się żarliwie do zakorzenienia w przeszłości, spuściźnie przodków, a więc tracić będziemy kontakt z korzeniami tożsamości naszej, tak…

Idea postu jest stara, jak świat. Człowiek wszystkich epok i religii poprzez post pragnął osiągnąć duchową czystość i zbliżyć się do Boga. Powstrzymanie naturalnej tendencji do doświadczania przyjemności i rygorystyczne ograniczanie potrzeb cielesnych było symbolicznym odrzuceniem materialnego wymiaru życia i aspirowaniem do czystej duchowości. Potrzeba zbawienia, oczyszczenia, wyzwolenia, oświecenia, przebudzenia, itp. – nakazywały deptać wspólne człowiekowi i zwierzętom odruchy instynktu samozachowawczego, a więc potrzeby odżywiania i zaspakajanie popędu prokreacji, w imię: osiągnięcia racjonalnie niesprawdzalnych wartości duchowych. Przyjmowało to różną formę, od łagodnej i nieszkodliwej do absurdalnej i samobójczej.

Wyznawcy dżinizmu stosują specyficzny dualizm moralny: potrafią głodzić się na śmierć, równocześnie zaś są ortodoksyjnymi wegetarianami, nie jedzą w nocy, aby nie połknąć przypadkiem żywych stworzeń i poruszają się, zamiatając drogę przed sobą, żeby nie unicestwić przypadkowo drobnych owadów. W ramach „szlachetnego” życia ortodoksyjni katarzy z Prowansji głodzili się, powstrzymywali od praktyk seksualnych lub popełniali rytualne samobójstwa, aby wyzwolić się z okowów upadłego, materialnego świata, stworzonego przez złego Demiurgosa, karykatury „Dobrego Ojca”, stworzyciela świata „miłego Jego oku”, a więc dobrego dla człowieka… Podczas miesiąca Ramadan wyznawcy islamu odbywają posty, spełniają dobre uczynki, aby oczyścić się duchowo i godnie przeżyć „noc mocy”, czyli upamiętnienie pierwszych objawień Mahometa. Właściwie przygotowani mogą doświadczyć mistycznego otwarcia granic między światem anielskim i ziemskim, doświadczyć sakralnego wymiaru życia. Jednym słowem – ludzie poszczą, aby znaleźć się bliżej boskiej domeny, odnowić, sakralizować swe doświadczenia wewnętrzne, „spodlone” troską o materialne, fizjologiczne, codzienne zabiegi o „ciągłość bytu”…

W esseńskiej Ewangelii Prawdy możemy poznać niezwykły przebieg postu, który odbył Jezus w pustynnym odosobnieniu przez 40 dni. Podczas postu Jezus kontaktuje się z aniołami powietrza, wody i światła, którzy uosabiają życiowe moce natury. Są to symboliczne personifikacje racjonalnie wytłumaczalnych czynności pielęgnacyjnych ciała, a mianowicie mycia, które ułatwia otwieranie porów skóry i pozwala na usuwanie szkodliwych metabolitów, korzystania z azotu atmosferycznego w beztlenowym cyklu biosyntezy białka, a także czerpiąc energię z ożywczego promieniowania słonecznego. Przy pomocy wydrążonej tykwy i trzciny robi sobie lewatywy oczyszczające, co nazywa „chrztem z wody”. A wszystko to w celu oczyszczenia się z toksyn i przegrupowania krwi z trzewi do mózgu, co poprawia jego funkcje i pozwala świadomości na „rozszerzenie horyzontów”, znacznie większe, niż przy codziennym, biologicznie zachowawczym przerobie pokarmowym. W tych praktykach tkwił głęboki sens i racjonalna metoda… Współczesne, naukowo interpretowane techniki głodówkowe są bardzo do niej zbliżone i zgodne z maksymą: „W zdrowym ciele (nie wycieńczonym), zdrowy duch”. Zatem post Jezusa nie jest formą umartwienia, lecz wejrzeniem w istotę rzeczy…

Pearls..

W religiach chrześcijańskich to zwłaszcza katolicyzm przywiązuję dużą wagę do umartwień cielesnych, jako właściwego przygotowania się do zrozumienia i godnego przyjęcia „ofiary paschalnego Baranka”, tajemnicy zbawienia, która zakłada ofiarę Boga wcielonego w człowieka, znoszącą śmiertelne piętno „grzechu pierworodnego”. Z drugiej strony posłuszeństwo wobec tradycyjnych praktyk wynika z bojaźni, że Bóg dokona rozrachunku z tymi, co grzesząc lub odstępując od praktyk „jedynie słusznej” wiary odrzucają szansę na zbawienie. Jakie są osobiste motywacje praktykowania postu, nie analizujemy tego ważkiego zjawiska, ale opisujemy tu wielowiekową tradycję Wielkiego Postu. Nie oceniamy także, czy współczesne doświadczenia religijne są głęboki i pełne „sakralnego wymiaru”, czy są wynikiem naskórkowej, naiwnej, jeno życzeniowej postawy, w której manifestuje się nadzieja, iż Bóg, widząc tradycyjne odrzucenie dbałości o ciało i zmysłowe radości wyznawcy, zapewni mu wiekuiste szczęście w perspektywie eschatologicznej. O święta naiwności!

Okres owego oczekiwania na zbawczą ofiarę Zbawiciela nazywa się tedy Wielkim Postem. Czasowa lokalizacja Święta Wielkiej Nocy jest związana z cyklicznie zmienną, wiosenną pełnią Księżyca, zjawiska ważnego w tradycji mozaistycznej, bowiem ich kalendarz ma charakter solarno-lunarny, zaś data 14. nisan wyznacza w kalendarzu hebrajskim początek święta Paschy, wokół którego działy się wydarzenia zbawcze, będące korzeniami religii chrześcijańskiej. W kościołach zachodnich Wielkanoc przypada w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca, zwanej „paschalną pełnią Księżyca”, a przypadającej zawsze po 21. marca. Wynika z tego, że Wielkanoc wypada zawsze w okresie między 22. marca a 25. kwietnia i nie ma odstępstwa od tej reguły. Daty kościelnej pełni Księżyca zostały wyznaczone i stabelaryzowane w czasie Soboru Nicejskiego w 325 roku n.e. A jak te sprawy mają się w obrządku wschodnim, obrządkach naszych Braci Bizantyjczyków?

W czasie tygodnia paschalnego, który tradycyjnie kończy się Niedzielą Świętego Tomasza, w każdej cerkwi Carskie Wrota ikonostasu są cały czas otwarte, a symbolizują odwalenie kamienia od grobu Chrystusa, czyli duchowej obecności Chrystusa wśród wyznawców. Przez cały Tydzień Paschalny, codziennie sprawuje się uroczystą jutrznię i św. Liturgię, podobnie jak w sam Dzień Zmartwychwstania. Przez cały tydzień paschalny wierni witając się, wypowiadają tradycyjne pozdrowienie: „Chrystus zmartwychwstał!”.

Wierni Kościołów, wyrastających z nurtu ewangelickiego, Reformacji Lutra i Kalwina, spotykają się na uroczystych nabożeństwach (nie mają odpowiednika mszy Roman Catolic), aby cieszyć się z upamiętnienia zmartwychwstania Jezusa, który umierając za nasze grzechy stał się Chrystusem, Zbawicielem. Gromadzą się w swych gminach, aby wspólnie wielbić Boga, czytać Pismo i rozważać Jego słowo spisane przez Proroków w Biblii. Dzień Zmartwychwstania jest dniem radości i śpiewu wspólnoty, różnie celebrowany w zależności od odmiany Reformowanego Kościoła, jednak wszędzie mający radosny i podniosły charakter, charakter wspólnej radości całej gminy.

Warto też wspomnieć, iż w ewangelickim ongiś Gdańsku, gdzie 70% obywateli opowiedziało się za reformą Lutra, publiczna manifestacja obrzędów religijnych była ograniczona z powodów doktrynalnych. W okresie Wielkiego Postu jedynie aktorzy szkolnego teatru jezuickiego odgrywali dla wiernych katolickich, czyli religijnej mniejszości, dialogi pasyjne oraz Misteria Męki Pańskiej. Wszelkie zaś naruszenia dyscypliny postnej, a więc libacje i huczne zabawy były karane administracyjnie, a dająca codzienne (z wyjątkiem piątków) koncerty we Dworze Artusa miejska orkiestra milkła na ten czas. Przy okazji dodać trzeba, że z tolerancją religijną w Gdańsku nie było tak dobrze, jak nam się to wyobraża, a świadczą o tym słowa werdyktu Rady Miejskiej w sprawie rzetelnego kupca-innowiercy, kwakra Andresena: „Żaden kwakier, żaden mennonita, żaden arianin nie może być obywatelem miasta naszego”. To samo dotyczyło Żydów, którzy wstęp na teren Gdańska mieli tylko w okresie Jarmarku Dominikańskiego i to za specjalną opłatą. Zaś los żydowskich faktorów, czyli przedstawicieli handlowych polskiej szlachty, a zamieszkujących na Wyspie Spichrzów, zaczął się wyraźnie pogarszać od XVII wieku, kiedy to Miejska Rada ograniczała im czas rezydowania. Była to jednak i tak sytuacja dużo lepsza od szalejącej w Rzeczypospolitej kontrreformacji katolickiej, która w dużej mierze przyczyniła się do wyjałowienia umysłowego i zniszczenia kultury politycznej, co zaowocowało upadkiem państwa i niewolą pod zaborami. Ale w czasach Baroku cała Europa toczona była chorobą nietolerancji i wojen religijnych i zapewne tylko czas karnawału stawał się wytchnieniem od tej ideologicznej obsesji i równi pochyłej ku zatracie bytu państwowego, zaś Wielki Post czasem refleksji o sensie i wartość naszego istnienia.

Mam też swoje, dziecięce, doświadczenia popielcowe. Chodziłem wtedy z rodzicami do kościoła garnizonowego we Wrzeszczu. Zawsze zauroczony byłem w tych okolicznościach, ba, trwożnie zafascynowany, światłością bijącą z wielkich żyrandoli, potężnym, niczym trąby archanielskie, głosem organów, wielokrotnie uzupełnionym dramatyczną inkantacją chóru, narkotycznym wręcz zapachem kadzidła i wielkimi, barwnymi scenami z „innego świata”, które ze skupioną uwagą obserwowałem na witrażach. Ale podczas mszy popielcowej cały ten blask i przepych świątyni ustępował miejsca mrokowi, szarości i ciszy. Odczuwałem wtedy wielki smutek i utratę łączności z boskim majestatem. Posypanie głowy popiołem było dla mnie skazaniem na bezbarwność i nicość mego ziemskiego żywota w obliczu niepojętych i groźnych wyroków boskich. Do domu wracałem smutny i porzucony przez „Dobrego Pasterza”, bo przecież wiara maluczkich rośnie na przepychu i pompatyczności religijnego ceremoniału…

Wracając jednak do spraw zasadniczych odnotujmy, że kiedy przychodził wieczór popielcowy – w chłopskich chatach gospodynie podawały żur, zwany zwyczajowo „Panem Żurowskim”, zupę cienką i okrutnie kwaśną, wykrzywiającą gęby swym spożywcom, którzy w ten to sposób uświadamiali sobie dobitnie, iż oto koniec swawoli wszelkich i nadchodzi czas pokuty. W tym samym czasie chłopcy przywiązywali do kijów śledzie i woreczki z popiołem oraz wychodzili na opłotki przepędzać do cna duchy karnawałowych chuci i zbytków. Zaś we dworach kończyli swą działalność przebrani kaznodzieje, którzy do zaproszonych „Panów Braci” i „Waszmościanek”, podpici tęgo i przebrani w białe koszule z pasami słuckimi na szyjach imitującymi stuły, wygłaszali płomienne i błazeńskie kazania umoralniające. I tak to w nastroju „apokaliptycznym”, czyli zwiastującym koniec miłego zmysłom i ludzkim apetytom na beztroskę i radosną zabawę, odwracało się koło fortuny ku cienistej stronie życia…

W takich to nastrojach kończyła się odwieczna „wojna karnawału z postem” klęską tego, który chadzał w czapce błazeńskiej i odwracał uświęcony porządek rzeczy. Klęską jednak przejściową, gdyż za rok powetowaną barwnym, tryumfalnym powrotem. Bo czas sakralny – to cykliczność, a świecki – linearność, tak… A Wielki Post, który rozpoczynał właśnie panowanie, wprowadzał swe rygory, niegdyś solennie egzekwowane, jak zakaz gwizdania, gier wszelkich, tańców, uciech łoża, kosztowania trunków i obnoszenia radosnego oblicza. Do kuriozalnych zakazów należało powstrzymywanie się od wąchania mięsa, patrzenia w lustro i przędzenia na kołowrotku, a wszystkie one pod groźbą ognia piekielnego. A wszystko to dlatego, aby poprzez umartwienie ciała, które podczas karnawałowych szaleństw dopuściło się ciężkich grzechów rozpusty, przebłagać Najwyższego Sędziego, aby nie doświadczał nędznych grzeszników nieszczęściami i karami bożymi. I w ten właśnie sposób, przesunięty w stronę chaosu i upadku wartości, ład społeczny na zasadzie przeciw-akcji powracał do położenia codziennej stabilności. Aż się wierzyć nie chce, jak skrajne w swych przejawach było ongisiejsze życie. Ale właśnie w tej oscylacji między stanami skrajnymi przejawiała się zbiorowa mądrość. Dziś dyskoteki dudnią przez cały rok, karnawał w Rio ogląda się w telewizji, a Wielki Post jest wielkim zapomnianym w teatrze kultury masowej i bezmyślnej, codziennej „liturgii” konsumpcji.

AntoniK

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*