Taki ze mnie „Wańka-wstańka”. Wywiad z dr hab. Wojciechem Kajtochem
Wojciech Kajtoch urodził się w 1957 roku w Krakowie. W 1980 r. ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego zainteresowania badawcze obejmują: analizę zawartości prasy, język prasy, języki subkultur, teorię literatury, politykę językową, historię literatury polskiej i rosyjskiej XX wieku, fantastykę literacką i poezję. Zajmuje się także krytyką literacką.
Beata Traciak: Czy to Pan jest człowiekiem w życiu niezdecydowanym czy tylko Pańskie zainteresowania badawcze? Rozrzut przecież duży: od zinów i współpracy w opracowaniu ich antologii, wydanej w Kielcach przed oficynę „Liberation”, poprzez fantastykę naukową (zwłaszcza autorstwa braci Strugackich) do zagadnień typowo językoznawczych, z czego zresztą się Pan habilitował. Co jakiś czas Pańska aktywność kieruje się w zupełnie inną stronę – czy może to niecierpliwość poznawcza?
– Wojciech Kajtoch: Raczej mój upór i zrządzenia losu. Upór polegał i polega na tym, że od czasów licealnych chciałem być polonistą i naukowcem, i chcę tego nadal, a zrządzenia losu na tym polegały, że stale ktoś mi w tym przeszkadzał. Chciałem zostać po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim, trafiłem na rok 1980. i blokadę etatów; w rezultacie ze średnią ze studiów 4,87, publikacjami i nagrodami – miałem do wyboru pracę w mleczarni lub internacie, a później było wojsko.
Kiedy chciałem zrobić polonistyczny doktorat znalazłem się (niekoniecznie skutkiem jedynie własnych decyzji) po innej stronie politycznej barykady niż moi wykładowcy i nic z tego nie wyszło. Z kolei, kiedy po (dość przypadkowych – akurat tylko tam mogłem wyjechać, a wyjechać było trzeba, bo w kraju znów czekał tylko internat) studiach w Moskwie w końcu napisałem doktorat – tyle że rusycystyczny, w 1989 roku zwolniono mnie z pracy w IBL PAN, gdzie byłem zatrudniony po powrocie z Rosji. Obroniłem go jako wychowawca internatu.
Prasoznawcą zostałem w 1996 roku z czystego przypadku (to była jedyna wtedy możliwość porzucenia zawodu nauczycielskiego i opuszczenia szkoły), a że akurat Ośrodek Badań Prasoznawczych UJ zajmował się wtedy zinami, to i ja się zająłem. Habilitację zaś mam z lingwistyki, bo z prasoznawstwa w Polsce habilitacji się nie robiło i jeszcze do dziś zrobić się nie da (przepisy). Generalnie dogłębnie zapoznałem się z prawdą starego, chińskiego przekleństwa -„Obyś żył w ciekawych czasach”. Dobrze że w Polsce przynajmniej wojna nie wybuchła, choć niewiele brakowało. Byłoby jeszcze ciekawiej.
Z drugiej jednak strony wykazywałem sporą stałość. Miałem w życiu różne propozycje i możliwości. Mogłem był zostać na przykład biznesmenem, dziennikarzem, zawodowym żołnierzem, urzędnikiem, ale jakoś zawsze szkoda mi było biblioteki w moim pokoju, jeśli akurat go miałem, bo z tym też różnie bywało.
Sumując:choć to moje życie wygląda, jakbym nie wiedział, czego chcę i łapał dziesięć srok za ogon, to raczej ze mnie taki „Wańka-wstańka”. Dostaję, padam, podnoszę się; dostaje, padam, podnoszę się… aż w końcu ktoś uderzy naprawdę mocno i będę miał spokój…
Pańscy studenci naprawdę są pasjonatami III obiegu, czy też w ich pracach licencjackich i magisterskich widać nade wszystko wpływ promotora? Chyba nigdzie w Polsce nie powstało tyle opracowań wydawnictw zinowych, co w Krakowie… Czy są szanse na obiecywaną przez Pana kiedyś „Encyklopedię wydawnictw III obiegu”?
– Mam na koncie ponad 100 licencjatów i magisteriów, i zawsze trzymałem się zasady nienarzucania tematów. Studenci decydowali, o czym chcą pisać, chyba że nie wiedzieli czego chcą – wtedy ja proponowałem. W rezultacie w latach 2001-2005 powstały mini monografie takich zinów jak: dębicki „Pasażer”, krakowski, metalowy „Equilibrium of Noise”, hardcore’owy „Partyzant”, „Mać Pariadka”, „Gadki z chatki” (folkowe pismo, mające cechy zina), „Lampa i Iskra Boża”, metalowe „Fuckin’ Bitch”, „Inny świat” a ponadto pisano o zinach kibolskich, prasie gejowskiej (w Polsce na początku były to właśnie ziny, pornografia pojawiła się później), nieoficjalnych młodzieżowych pisemkach katolickich itd. Były też prace o języku zinowym.
Część z nich opublikowano w internecie lub czasopismach – inne pozostają w maszynopisie. Nie we wszystkich wypadkach byłem oficjalnym promotorem, ale zawsze podrzucałem pomysły i opiekowałem się tekstem. Po 2005 roku młodzież generalnie przestała się tym interesować, polityka, komercja, kultura masowa stały się dominującymi tematami. Choć zdarzają się wyjątki. Np. w zeszłym roku jeden z moich młodych znajomych napisał pracę o funkcjach wulgaryzmów w języku zinów.
A co do encyklopedii? Życie przyniosło nowe rozwiązanie i powstaje taka w internecie (http://zinelibrary.pl). Ja oczywiście pomagam, ale tylko w miarę wolnego czasu, a stale mi go brak. Natomiast wciąż zamierzam napisać duży artykuł monograficzny lub niewielką książkę o zinach, aby wykorzystać zbierane przez lata dane. Przydałoby się też dokończyć wydanie bibliografii zinów (oczywiście uzupełnionej o nowe dane), którą w 1997 roku zrobiło OBP UJ.
Należy Pan do typu ludzi niespokojnych- homo inquietus. Nie wystarcza Panu działalność na niwie naukowej – jest Pan także poetą i redaguje (lub redagował) kilka czasopism o zupełnie różnych charakterze – od „Zeszytów Prasoznawczych” po nieistniejącą już “Ulicę Wszystkich Świętych”. Czy wszystko to można określić wspólnym mianem „twórczości” czy po prostu jednej formy aktywności Panu zbyt mało?
– Wydaje się, że rzeczywiście jest to chęć tworzenia, w różnych formach aktywności się uzewnętrzniająca. Może nawet jakiś psychologiczny przymus wchodzi tu w grę? Lubię pisać, publikować – a nie wszyscy moi koledzy to lubią.
Część na przykład uważa, że jeśli napisali raport z badań, to mogą spokojnie zamknąć go w biurku, inni z zapałem uczą lub dbają o swój instytut, a na publikacjach im nie zależy. Jeszcze inni uważają, że praca za darmo jest niżej ich godności, a publikowanie w dzisiejszej Polsce jest pracą z zasady niskopłatną lub darmową, jeśli nie liczyć jakichś 20-30 zawodowych pisarzy, którym się powiodło.
Lubię także zmieniać tematy i paradygmaty badawcze. Znów to takie trochę niepolskie, u nas najskuteczniejszy jest model kariery typu: „profesor od Miłosza”, „profesor od Papieża”, „profesor od czasownika”. Wtedy najłatwiej robi się stopnie, a im wyższy stopień tym łatwiej o pieniądze na badania i publikacje, tym więcej cytowań, tym większa władza. Ja w tym systemie z trudem się odnajduję, wierzę raczej w zasadę, że co 5 lat trzeba zmieniać dziedzinę, a co 10 lat zawód (w praktyce jednak jej nie stosuję, wystarczy, że inni ją stosowali wobec mnie). Może to nowocześniejsza droga kariery? Ale ma też swoje złe strony. W zasadzie człowiek – tak dogłębnie – na niczym się nie zna. Pozostaje dyletantem. Choć może bycie dyletantem na poziomie habilitacji takie złe nie jest? No w sumie nie wiem…
Czy fantastyka naukowa interesuje Pańskich studentów na równi z III obiegiem, czy jest to ta sfera ich działalności intelektualnej, z którą się nie uzewnętrzniają?
– Nie jest z tym dobrze. Znam wielu zapalonych fanów SF, ale średnia ich wieku to około 50 lat. To nie jest pasja młodego pokolenia. Na przykład od dłuższego czasu szukałem studenta, który napisałby pracę o fanzinach, związanych z fantastyką. W ciągu piętnastoletnich poszukiwań znalazłem dwóch, z czego jeden zrezygnował ze studiów. Może temu drugiemu się uda.
Polska to ojczyzna przynajmniej trzech wybitnych autorów SF: Stanisława Lema, Janusza Zajdla i Adama Wiśniewskiego-Snerga. Każdy jedyny w swoim rodzaju, wszyscy jednak na swój sposób ustosunkowujący się do polityki. Czy prozę braci Strugackich odczytuje Pan również jako swoiste rozliczenie z realiami Związku Radzieckiego?
– Proszę Pani. Oni się z niczym nie rozliczali. Rozliczamy się z czymś, co przeminęło. Różni „odważni” krytycy rozliczają się z ZSRR teraz, a oni, gdy Związek Radziecki trwał i trząsł połową świata, zajmowali się czymś o wiele trudniejszym: krytycznym uczestnictwem. Byli ludźmi swojego pokolenia, radzieckimi inteligentami, którzy usiłowali, często przekraczając granicę ryzyka, jakoś temu pędzącemu przez dwudziesty wiek smokowi doradzać, ostrzegać go, ukierunkowywać – przestrzegali przed fanatyzmem, głupim biurokratyzmem, niszczeniem inteligencji, kompletną amoralnością systemu. A smok jak to smok: to splunął ogniem, to trącił skrzydłem, to tupnął łapą – i wtedy trzeba było się przytaić, coś dla chleba opublikować na Syberii itd. itp. A potem wszystko zaczynało się od początku…
Dzisiejsze pokolenie tego nie rozumie. Wydaje mu się, że należało i można było być odważniejszym, bardziej zdecydowanym: pisać otwarte pamflety, demonstrować itd. Otóż można było tylko za cenę spektakularnego zaprzestania rzeczywistego oporu, bo otwarta opozycja albo ginęła, albo szła do obozów, albo była wyrzucana z kraju i ostatecznie lądowała w objęciach CIA, gdyż trwała zimna wojna. Strugaccy wiedzieli, że najwięcej jest z nich pożytku wtedy, kiedy nie siedzą w wiezieniu lecz piszą i wydają książki. Nie chcieli też być zdrajcami własnego państwa – wszak nie wszystko było w nim złe… Naprawdę trudno sobie wyobrazić dylematy, które mieli w owym czasie i oni, i cała demokratyczna, rosyjska inteligencja.
„Strugackiana” nie doczekały się dotychczas wydania książkowego. Może i lepiej, bo można je będzie uzupełnić, choćby o polską recepcję rosyjskich autorów. Czy uważa Pan, iż do tematu warto jeszcze powrócić?
– „Strugackiana” są książeczką ważną przede wszystkim dla mnie. Zawierają pewne dane o rosyjskiej recepcji mojej książki „Bracia Strugaccy (zarys twórczości)”. To była niesamowita sprawa. Rzecz w 2004 roku, w dziesięć lat po druku w Polsce, została wydana po rosyjsku, w 12 tomie „Dzieł zebranych” Strugackich. Nie słyszałem, aby którykolwiek z polskich rusycystów dostąpił porównywalnego zaszczytu, a ja przecież nie jestem wybitnym polskim rusycystą, najwyżej rusycystą-amatorem.
Ta publikacja miała swoje konsekwencje. Książkę zaczęto za granicą recenzować, zacząłem trochę pisywać w ramach prac rosyjskiego klubu „Ludienów”, zajmującego się twórczością Strugackich i rozpoczęły się długotrwałe polemiki. „Strugackiana” gromadzą większą część tych materiałów (trochę jeszcze zostało do opublikowania). Zdecydowałem się myśleć o ich upublicznieniu, bo pokazują kapitalny – moim zdaniem – problem: jak ludzie różnych kultur potrafią nawzajem się czytać, jak nie mogą się porozumieć, ale dążą do zgody. Okazało się także, że w mojej monografii było sporo niedostatków – winny jestem czytelnikom ich wskazanie, a recenzenci oraz polemiści bardzo starannie je wypunktowali.
Ale może rzeczywiście zgromadzę i przedrukuję także polskie recenzje moich „Braci Strugackich”, było ich sześć.
Inną sprawą jest ewentualne napisanie o polskich przekładach i recepcji twórczości Strugackich (są nawet pewne zagadki, które warto rozwiązać – na przykład z jakiej w zasadzie wersji oryginału „Przenicowanego świata” było sporządzane ostatnie wydanie polskie). Nie jestem jednak pewien, czy to ja powinienem napisać ten artykuł. Pracuję nad innym pomysłem, przygotowaniem do druku moich „Listów z Moskwy” – „powieści epistolarnej” pokazującej, jak w drugiej połowie lat osiemdziesiątych młody człowiek poznaje Rosję, pewne złudzenia traci, a pewną wiedzę zyskuje. Nie będę pisał, co tam będzie, bo to czytelnicy powinni odkryć.
Dzisiejszy świat to domena obrazu. W przypadku SF – adaptacji filmowych, które – chcą czy nie – spłycają przesłania książek. Pańskim zdaniem więcej szczęścia do reżyserów miał Stanisław Lem czy bracia Strugaccy?
– Trudno powiedzieć. W obu wypadkach mamy do czynienia z jedną adaptacją genialną (Tarkowski przeniósł na ekran i „Solaris” Lema i „Piknik na skraju drogi” Strugackich), jakimiś filmami słabymi (np. „Czarodzieje” wg. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę” Strugackich czy film Piestraka, ekranizujący jedną z opowieści o pilocie Pirxie) i paroma dziełami na średnim poziomie. Zdaje się, że Strugackich przenoszono na ekran mniej więcej tyle samo razy, co Lema. Przypominam sobie z dziesięć ekranizacji Strugackich, a Lech Keller wylicza w „Acta Lemiana” 11 ekranizacji Lema. W każdym razie obie grupy filmów warte są artykułów. Może coś z tym zrobię…
Na pytanie o przyszłość SF się nie odważę, ale jaka jest, Pańskim zdaniem jej obecna kondycja?
– Nie ma dziś sensu mówić tylko o SF. Granice fantastycznych gatunków wymieszały się. Raczej należy pytać o całą polską fantastykę literacką. Jej stan jest zaś doskonały, w czym orientuję się, jako że od paru lat jestem jurorem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego i czytam nowości. Co prawda nie ma już Lema, czy Zajdla, ale są Sapkowski i Dukaj, którzy z powodzeniem pełnią rolę żyjących klasyków. Jest duża grupa solidnych, dobrych pisarzy jak Huberath, Kańtoch, Brzezińska, Piskorski. Są też bardzo utalentowani młodzi, np.: Szostak, Protasiuk, Twardoch, Kosik, Orbitowski. Ilościowo produkcja w tym gatunku także jest zauważalna, np. w 2010 roku ukazało się ponad 70 nowych powieści, stabilnie wychodzą dwa miesięczniki, a corocznie jeszcze po parę tytułów próbuje utrzymać się na rynku (wspominam tylko o drukach „na papierze”, nie uwzględniam Internetu).
Jest też w tym kraju kilkudziesięciu literaturoznawców, zajmujących się fantastyką literacką. To nie tylko wielkie nazwiska, jak Maria Janion, Andrzej Zgorzelski, Antoni Smuszkiewicz. Działa w tej dziedzinie sporo badaczy młodszych pokoleń. Na koniec dodam, że obecnie trwają prace nad internetową encyklopedią fantastyki, więc należy się spodziewać, że gatunek ten zyska taką otoczkę informacyjną, jakiej nie ma cała reszta gatunków literackich uprawianych w Polsce. Podstawą powodzenia fantastyki jest ta prawda oczywista, że jest ona gatunkiem komercyjnym, domeną kultury popularnej i tworzące ją książki – pod warunkiem przestrzegania określonych, gatunkowych reguł – mogą zaistnieć na rynku. Fantastyka sama może się utrzymać. Co prawda niekiedy jest tak, że tylko te reguły są przestrzegane, więc cała książka to bezguście – ale normą jest raczej sytuacja, kiedy poza przestrzeganiem norm pisarz jest wolny w swoich wyborach, wiec może jeszcze sporo treści do swojego utworu wsadzić. Mogą to być treści artystyczne, polityczne, światopoglądowe itd.
Stąd więc utwór fantastyczny może być nie tylko utworem fantastycznym, ale także pokoleniowym manifestem, czy realistycznym obrazem polskiej rzeczywistości (casus horrorów Łukasza Orbitowskiego). Paradoksalnie, fantastyka jest więc w swoich ideowych i artystycznych wyborach swobodniejsza od współczesnej literatury wysokoartystycznej, która – paradoksalnie – musi trzymać się określonej mody, estetycznej i politycznej, żeby zdobyć uznanie mecenasów, najczęściej tych z rządzącego w polskiej kulturze „salonu”.
Dziękuję!
Rozmawiała: Beata Traciak
Na zdjęciach: Wojciech Kajtoch oraz W. K. w otoczeniu przyjaciół (Kraków, rok 2009): z lewej zmarły w 2010 r. filozof społeczny Rafał Górski, z prawej – wówczas red. nacz. „Ulicy Wszystkich Świętych” Lech L. Przychodzki
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/taki_ze_mnie_8222_wanka_wstanka_wywiad_z_dr_hab_wojciechem_227608.html