Nie płaczę po Kaddafim

Przez 40 lat rządów Kaddafi naraził się całemu światu, naruszył wszelkie możliwe zasady. Szydził z ONZ, Unii Afrykańskiej i Ligi Państw Arabskich, kpił z prawa międzynarodowego, sponsorował terrorystów i gardził swoim własnym narodem. Jeszcze pół roku temu pułkownik Kaddafi obiecywał, że będzie wyłapywał rebeliantów, te „przebrzydłe szczury”, dom po domu i ulica po ulicy. Rebelianci schwytali go dokładnie tak, jak on obiecywał schwytać ich i świat zobaczył jak przerażony Pan i Władca błaga o litość, otoczony przez tłum świętujący i wykrzykujący „Allah jest wielki”. Zwłoki lidera Wielkiej Dżamachirii wystawione w witrynie sklepu mięsnego nawet bardziej dobitnie niż dyndający na stryczku Saddam Husein pokazują dyktatorom ze wszystkich innych stron naszego padołu łez: możecie oszukiwać, mordować, grabić, ale do czasu. Wcześniej niż później sprawiedliwość dosięgnie każdego z Was. I to jest najważniejsza lekcja, którą powinni wynieść z wydarzeń w Libii.

Byłem w Libii jesienią 2006 r. Jako turysta. Pułkownik Kaddafi trzy lata wcześniej dogadał się z Zachodem, znormalizował jako tako stosunki z Wielką Brytanią i USA, pozbył się uciążliwych ONZ-owskich sankcji i postanowił zarobić kilka dodatkowych miliardów na turystyce. Hotele w Trypolis o wiele lepiej co prawda wyglądały z zewnątrz, niż wewnątrz (gdy w pokoju hotelowym coś się zepsuło, nie przychodził żaden majster, tylko na recepcji dostawało sie klucz od innego pokoju; w dwunastopiętrowym hotelu 90 proc. pokoi stało odłogiem, pokrywając się grubą warstwą kurzu), alkoholu nie można było wwozić pod groźbą kary śmierci, zaś znajomość języków obcych sprowadzała się prawie u wszystkich spotkanych Libijczyków do kilku słów po włosku i kilku po angielsku. Napisy, szyldy, znaki drogowe, ceny – wyłącznie po arabsku. Ale powszechna była chęć pomocy. Uśmiechnięte twarze, przyjacielskie uściski dłoni, okrzyki „Where are you from?” z każdej strony, zdjęcie na pamiątkę przypadkowego spotkania. Nawet honorowa obstawa z lokalnej bezpieki po kilku dniach zrobiła się bardzo przyjacielska, a pod koniec naszego pobytu z czystym sercem już olewała nasze wypady dzienne i nocne, przesypiając całymi dniami w hotelu.

No właśnie, bezpieka. Nasza siedmioosobowa grupa na granicy dostała trzech „opiekunów” z tajnej policji: Masuda – który przez kilka lat mieszkał w Anglii u starszego brata i znał kilka słów po angielsku – robił za przewodnika (mimo, że nie znał się na niczym, poza historią Rewolucji), Adnana – który angielskiego nie znał – w roli ochroniarza, zaś trzeciego, którego imienia nie pamiętam, uczyniono naszym kierowcą. Grupy kilkudziesięcioosobowe dostawały już obstawę wojskową z kałaszami i autami pancernymi. Wszystko dla naszego dobra i bezpieczeństwa oraz za nasze pieniądze (wjeżdżając do Libii płaciło się 30 euro za wyrobienie wiz i ochronę; w naszym przypadku wiz tak i nie ujrzeliśmy – podobno MSZ nie zdążył ich zrobić na czas, więc przez cały pobyt w Dżamachirii podróżowaliśmy po kraju z trzema ubekami, ale za to bez wiz i bez paszportów).

Dziś gdy w wiadomościach CNN lub BBC widzę migawki z ogarniętego wojną kraju, zastanawiam się, ile zostało z wąskich uliczek suqu w Trypolisie, wspaniałych ruin Sabrathy i Leptis Magna (najlepiej zachowane miasto rzymskie w basenie Morza Śródziemnego) – pamiętających Fenicjan, Kartagińczyków, Rzymian, Bizancjum czy kolekcji antycznych mozaik w Muzeum Dżamachirii, której mogło pozazdrościć Muzeum Brytyjskie…

Libia – to piękny kraj. Libijskie wybrzeże przypomina Włochy. Dużo, dużo, dużo zieleni. Palmy, gaje oliwne i cyprysowe, ciągnące się po obu stronach nadmorskich autostrad. Czyste, lśniące w słońcu witryny sklepów i okna niewysokich domków jednorodzinnych. I wszechobecny Kaddafi. W 2006 r. jego portrety były w każdym urzędzie, sklepie, hotelu. Na skrzyżowaniach dróg, poboczach ulic, ścianach domów wisiały plakaty z jego podobizną i życzeniami długich lat życia z okazji n-tej rocznicy rządów Nie można było jedynie wymieniać Wielkiego Wodza z imienia i nazwiska, mówiło się więc o nim tylko i wyłącznie w trzeciej osobie: the Leader of Great Jamahirya – Wódz Wielkiej Dżamachirii.

Kaddafi – autor Trzeciej Światowej Teorii, która ma zmieść z oblicza Ziemi pozostałości po kapitalizmie i marksizmie – zgrywał „wybitnego” filozofa i socjologa. Trzecia Światowa Teoria została przez jej autora streszczona w wydanej w roku 1976 Zielonej księdze – często przedstawianej na plakatach, sławiących rozwagę lidera Wielkiej Jamahirii w trzech egzemplarzach – liczącej mniej więcej 150 stron.

W „Zielonej księdze” Kadafi rozprawił się z trzema podstawowymi problemami dzisiejszego świata: brakiem demokracji (demokracja przedstawicielska – to jego zdaniem dyktatura klasy, klanu albo partii, demokracja bezpośrednia – to dyktatura większości, jedynie ludowe konferencje i kongresy są prawdziwą demokracją), nierównością majątkową (kapitalizm – to wyzysk pracownika przez pracodawcę, komunizm – to wyzysk pracownika przez państwo, jedyny sprawiedliwy ustrój – to gospodarka naturalna (przynajmniej tak zrozumiałem przykład z dziesięcioma jabłkami podany w Green booku) oraz problemami socjalnymi (Kaddafi w tej części Green booku wypowiada się o kobietach („kobieta – to kobieta”, „jak wyjaśnił mi mój znajomy ginekolog – kobieta różni się od mężczyzny” (cytaty są jak najbardziej prawdziwe), mężczyznach („mężczyzna – to mężczyzna”), mniejszościach narodowych, Murzynach („światem będą rządzić czarni”), sporcie („uprawiać sport jest zajęciem godnym, oglądanie zawodów sportowych – to strata czasu”), teatrze, muzyce itp.

Słowem Zielona księga to coś na wzór kompendium poglądów niektórych naszych anarchistów, którym Marx miesza się w głowach z demokracją bezpośrednią, a walka z amerykańskim imperializmem z fascynacją islamskim fundamentalizmem… Zaś Wielka Arabska Libijska Dżamahirijja Ludowo-Socjalistyczna (Al-Dżamahirijja al-Arabijja al-Libijja asz-Szabijja al-Isztirakijja al-Uzma) – to mniej więcej to, co w praktyce wynika z takiej mieszanki poglądów.

Dżamachiria – to państwo rządzone przez masy. Tak brzmi tłumaczenie tego arabskiego zwrotu, wynalazku pułkownika Muammara. Masy nominalnie rządziły za pomocą ludowych kongresów (terytorialnych i branżowych), ludowe kongresy wybierali przedstawicieli do ogólnokrajowego ludowego kongresu. Jak wyglądały wybory takich przedstawicieli – opowiadał mi pewien znajomy, który w latach 80. pracował w jednym z libijskich szpitali. Raz na jakiś czas wszystkich pracowników szpitala (w tym obcokrajowców) spędzano do sali i mieli głosować nad kandydaturami i rezolucjami. Obrady odbywały sie oczywiście w języku arabskim, więc i tak niczego z nich nie rozumiał: „Zgodnie z polska tradycja głosowałem trzy razy na „tak” i raz na „nie” … Mimo całej swojej operetkowości libijska Dżamachiria stwarzając pozory demokracji wciągała ludzi w działalność quasipolityczną, przyzwyczajała ich do pewnych quasidemoratycznych mechanizmów. „W krajach, przez które przetoczyła się rewolucja, chociaż na pierwszy rzut oka był to spontaniczny zryw, ludzie mieli jednak lata przygotowania. Istniały tam w miarę funkcjonujące instytucje życia publicznego, parlamenty, rządy, partie polityczne” – całkiem słusznie zauważa Ziad Akl, politolog z kairskiego Centrum Studiów Strategicznych Al-Ahram.

Uchwalane zalecenia i projekty ustaw przedstawiano na forum Powszechnego Kongresu Ludowego, który nadawał im formę obowiązującego prawa. Kongres wyłaniał dwie instytucje centralne: liczący 5 członków Sekretariat Generalny, któremu przewodniczył sekretarz generalny, sprawujący funkcję głowy państwa oraz Generalny Komitet Ludowy, pełniący funkcję rządu. Wielki Wódz Dżamachirii oficjalnie nie piastował żadnego stanowiska państwowego i tylko doradzał sekretariatowi oraz ludowym kongresom w sprawach istotnych, z olbrzymiego namiotu, chronionego przez uzbrojone po zęby amazonki, gdzieś na pustyni. W rzeczywistości krajem od 1969 roku rządził niepodzielnie, za pomocą bezpieki, armii, policji i innych służb specjalnych, których jest w kraju bez liku, pułkownik Muammar al-Kaddafi. Rządził i kradł.

Libia posiada przebogate złoża ropy naftowej (17. miejsce na świecie) i gazu, ale Libijczycy nie byli narodem zamożnym. Owszem z powodu braku ceł importowych ceny w libijskich sklepach były niskie, ale i tak wielu Libijczyków nie było na nic stać. Ponad 50% społeczeństwa, szczególnie imigranci z innych afrykańskich krajów, których Kaddafi masowo do Libii sprowadzał, marząc o panowaniu nad Czarnym Lądem, żyło w tym kraju na skraju ubóstwa. Dobrze się żyło tylko części związanej z Kaddafim i jego klanem, a także pracownikom komitetów rewolucyjnych i ich rodzinom, tajnej policji, wyższej rangi oficerom wojska. Zgodnie z idą budowy „islamskiego socjalizmu” Kaddafi prowadził szeroko zakrojoną politykę socjalną, której skutki w praktyce nie odbiegały od podobnych eksperymentów w innych demoludach. Leczenie niby było darmowe, ale tylko to podstawowe, w dodatku na bardzo niskim poziomie. W ciągu 40 lat Libia tak i nie wykształciła ani własnych lekarzy, ani pielęgniarek. Do ostatnich dni reżimu w szpitalach pracowali Bułgarzy, Ukrainki… Podobnie zresztą miała się w Libii sprawa z darmowym wykształceniem, nauczanie na podstawowym i średnim poziomie było zazwyczaj bardzo kiepskiej jakości i poza skupiskami miejskimi praktycznie nieosiągalne. Gdy ktoś chciał uzyskać lepszej jakości wyższe wykształcenie – wyjeżdżał na studia za granicę i… nie wracał. A tymczasem na zagranicznych kontach Kaddafi i jego rodzina zebrali wciągu 42 lat blisko 200 miliardów dolarów. Ta pazerność operetkowych afrykańskich i azjatyckich dyktatorów zawsze budziła nawet moje największe zdziwienie. Przypuszczam, że Libijczyków doprowadzała do szału.

Dziś, po pierwszych łzach radości i panegirykach na cześć Arabskiej Wiosny, w krajach Zachodu rośnie rozczarowanie jej wynikami. W arabskich krajach, które obaliły swoich dyktatorów, coraz potężniejsi stają się islamiści. Właśnie wygrali wybory w Tunezji, chcą udziału we władzy w Libii, pewnie zdobędą większość w egipskim parlamencie. Przyczyny ich popularności wyjaśnia  Ziad Akl: „Po pierwsze dlatego, że zwykle to partie islamskie były główną siłą opozycyjną wobec reżimów. Po drugie, w wymiarze społecznym, nie politycznym, ci ludzie po prostu robią bardzo dobrą robotę. Dla Zachodu wszystko jest czarno-białe: palestyński Hamas i libański Hezbollah to skończeni terroryści, egipskie Bractwo Muzułmańskie i tunezyjska Ennahda to podejrzani islamscy fundamentaliści. Na arabskiej ulicy sprawa wygląda inaczej. Islamiści to często potężne ruchy społeczne, które w oczach zwykłego obywatela mają sporo zasług, zwykle dużo więcej niż rząd. Szpitale, szkoły, wielka sieć pomocy społecznej – to naprawdę ważne sprawy w krajach borykających się z biedą, bezrobociem i analfabetyzmem. Wolność, demokracja, pluralizm polityczny to ważne wartości, ale dopiero kiedy człowiek ma co jeść, gdzie zarobić i za co nakarmić dzieci”. Islamska demokracja, która zapewne w bardziej lub mniej łagodnej formie zapanuje teraz w Libii zapewne nie będzie miała zbyt wiele wspólnego z naszą liberalną demokracją, w której większość rządzi z poszanowaniem podstawowych praw mniejszości. W islamskiej demokracji zwycięzca bierze wszystko. Mimo to uważam, że lepsza jest najbardziej radykalna islamska demokracja, niż najbardziej „nasz” sukinsyn u władzy. I dlatego nie płaczę po Kaddafim.

Aleksander Radczenko

 

Leave a Reply

Your email address will not be published.

*