DAWNIEJ NIŻ WCZORAJ – FRAGMENTY (4)

Pamiętam także dobrze następny zryw w Czerwcu ’76, kiedy zastrajkowali robotnicy z Ursusa i Radomia na wieść o wprowadzeniu kartek na cukier, co w obliczu „propagandy sukcesu” i prosperity budowanej przez Gierka „Drugiej Polski” było wielkim szokiem. Tym razem nie polała się krew, ale płonęły komitety i premier Jaroszewicz zmuszony został do telewizyjnego świecenia twarzą i cofnięcia niefortunnej próby ograniczenia sprzedaży cukru. Po zajściach SB aresztowało, a dyspozycyjne sądy skazywały robotników za udział w strajku i ulicznych zamieszkach. I wtedy właśnie powstał KOR, pierwsza jawna organizacja opozycyjna w PRL, zrzeszająca wielu polskich intelektualistów i osób publicznych. Ale najbardziej w pamięci utkwiły mi nie te wzniosłe momenty cywilnej odwagi naszej elity umysłowej, lecz masowe wykupywanie cukru w sklepowych kolejkach, w których na fali społecznej paniki uczestniczyliśmy całą rodziną. Cóż, jakie czasy, takie obyczaje ludzkie…

Ale przychodzą radosne dni sierpnia 1980 roku… Oboje z Januszem biegamy pod II bramę Stoczni z „dwojakami”, jak nazywaliśmy dostarczanie żywności strajkującym prosto do rąk, wysuwanych przez pręty bramy. Nie był to jednak cel jedyny naszych wypraw pod Stocznię. Od pierwszych dni strajku nasza politechniczna delegacja siedzi w sali konferencyjnej Stoczni, gdzie gromadzą się przedstawiciele wszystkich zakładów pracy, podejmujących strajk solidarnościowy. Co któryś dzień wchodziliśmy za bramę dzięki przepustkom, które wyrabiała nam „przyszywana” krewna, Maria Komorowska, tłumacz prasowy strajku, prywatnie Dada, zaprzyjaźniona z nami od wielu lat i mieszkająca w niedalekim sąsiedztwie. W tych gorących dniach osoba ta, z natury kapryśna i wygodnicka, wykazała wiele zaangażowania i poświęcenia, dniem i nocą uczestnicząc w robotniczej batalii swego macierzystego zakładu pracy w wielkim, wspólnym dziele rodzącej się „Solidarności”.

My także „tworzyliśmy historię” na swym życiowym odcinku, uczestnicząc w dniu 2. września 1980 roku w zebraniu założycielskim pracowników Politechniki, którzy, zgromadzeni w Audytorium Chemicznym, powołali Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność” Politechniki Gdańskiej, wybierając na jego przewodniczącego człowieka prawego i odważnego – dr inż. Stefana Gomowskiego. Niebawem, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać koła związkowe na różnych wydziałach i agendach. Janusz był wśród tych, którzy powołali je w Instytucie Okrętowym, ja natomiast w Bibliotece Głównej. Potem dane mi było zostać wybraną do pierwszej uczelnianej Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”.

Nasz ruch społecznego organizowania się zaczął przybierać coraz bardziej konkretne formy działania i planowania przyszłości. Zbieramy się więc każdego niemal popołudnia, bezpośrednio po pracy. Niestrudzeni delegaci do MKZ-tu, panowie Leopold Sawicki i Józef Ciapka, dostarczają ustnych informacji o strategii działania Związku, zaczerpniętych u źródła. Przynoszą też, jak świeże bułki, Biuletyn Informacji Prasowej, popularny „BIP”. Z czasem Politechnika też ma własny „Biuletyn Związkowy”, który redaguje, drukuje i kolportuje człowiek-instytucja, wspaniały, niezapomniany dr inż. Staszek Kowalski, przedwcześnie zmarły w czasie stanu wojennego. Ale w tamtym okresie jest tylko entuzjazm i wiara w wielką moralną i społeczną siłę naszego Związku, którego nazwa jest na ustach całego świata…

Do Gdańska, gdzie swą siedzibę w dawnym hotelu robotniczym ma MKZ, przyjeżdżają setki dziennikarzy i fotoreporterów, krajowych i zagranicznych, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o nowym „Cudzie nad Wisłą” i choć przełamać się słowem z Lechem Wałęsą, wąsatym idolem miłujących wolność Polaków. Maria Komorowska, czyli Dada, szefowa Biura Tłumaczy, wielokrotnie przysyłała do nas, na Politechniczną, francuskojęzycznych cudzoziemców, pragnących poznać realia życia Polaków na gorąco, na przenocowanie albo kilkudniowy pobyt. Trafiło do nas w ten sposób wielu światłych i miłych ludzi, ale także jeden osobliwy i złowrogi. Bowiem naszym gościem był także Juan Maria Fernandez Khron, hiszpański ksiądz-rewizjonista z frakcji biskupa Lefebvre’a. Był to kruczowłosy, wysoki, rozmowny i znakomicie zorientowany w historii Polski człowiek, wielce pochlebnie wyrażający się o osobie naszego Ojca Świętego. Ale w jego postawie było coś sztywnego i przesadnie poważnego, a jego minimalne wymagania bytowe i nienaganne przestrzeganie chodzenia w czarnej sutannie mimo sierpniowych upałów, podkreślało fanatyczność usposobienia. Jakież było moje przerażenie i skurcz serca, kiedy na ekranie telewizora w maju 1982 roku zobaczyłam go jako niedoszłego zamachowca na Ojca Świętego, który w Fatimie podniósł na niego zbrojną w bagnet rękę. Parę dni potem zostałam zaproszona w godzinach porannych przez dwóch smutnych, eleganckich panów do białego mercedesa i zawieziona do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Okopowej. Trzeba przyznać, że ich system informacyjny działał bezbłędnie! Jadąc na przesłuchanie bardziej obawiałam się, że mogę mieć nieprzyjemności z powodu uczestnictwa w „strajku chodzonym” pracowników Politechniki, który odbywał się w miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego, tj. 13. każdego miesiąca. Ale byłam tylko pytana o krótkoterminowego lokatora, o którym niewiele w istocie mogłam powiedzieć, gdyż poglądy i zamiary tego człowieka były dla mnie zagadką. Powtórzyłam jedynie to, co usłyszałam z ust księdza Juana, a mianowicie, że darzył niekłamanym szacunkiem naszego Ojca Świętego, u którego był na audiencji, towarzysząc biskupowi Lefebvre’owi, a funkcjonariusz skwapliwie to odnotował.

Ale nie wszyscy nasi goście przysparzali nam kłopotów. Wielu wręcz przeciwnie, osładzało nam życie niedostępną podówczas czekoladą, a także zaopatrywało w mleko w proszku, kawę, konserwy mięsne, ser żółty i proszek do prania, co dziś wydaje się młodym ludziom „bajką o żelaznym wilku”. Z wieloma dawnymi gośćmi zza „żelaznej kurtyny” po dziś dzień utrzymuję łączność korespondencyjną. Przypuszczam też, że ci, którzy nocowali u nas, przyjeżdżali do Polski nie tylko dla łowienia sensacji, ale z sympatii i uznania dla Polaków. Brzmi to dumnie, niestety, jakże nieaktualnie, ale wtedy Polacy i Polska byli symbolami odwagi i mądrości społecznej w oczach całego świata.

Kiedy przyszedł 13. grudnia 1981 roku, dzień jak co dzień tylko z pozoru, właśnie przemieszkujący u nas dziennikarz francuski wysłuchał rankiem w swoim radio komunikat o sytuacji w Polsce i powiadomił mnie o „zamachu stanu waszego generała”, po czym pośpiesznie wyjechał… Kiedy zaintrygowani włączyliśmy telewizor, aby sprawdzić wiarygodność hiobowej wieści, na ekranie zobaczyliśmy kamienną twarz generała Jaruzelskiego: jego wykrzywione w teatralnym grymasie usta, cedzące komunikat o ratowaniu ojczyzny, urojonych zagrożeniach i jego patriotycznych intencjach. Najgorsze stało się faktem. Aktualnie trwający strajk w Politechnice Gdańskiej został odwołany przez ówczesnego przewodniczącego NSZZ „Solidarność”, dr inż. Tadeusza Sukowskiego, człowieka dużego formatu, ale realistę i odpowiedzialnego za innych w krytycznej sytuacji. Potem wydarzenia toczyły się już lawinowo, tak na arenie związkowej, jak i w naszym kraju i w naszej społeczności rodzinnej. Przerażona perspektywą domniemanego internowania, schroniła się w naszym domu szefowa tłumaczy, Maria Komorowska, przez nas zwana Dadą. W atmosferze napięcia obserwowaliśmy przed szklanym ekranem i głośnikami radia wielki spektakl składania narodowych nadziei do grobu. Według pogłosek aresztowanych i internowanych mogło być nawet 20 tys., w tym wszyscy działacze zakwaterowanej w sopockim „Grand Hotelu”, obradującej w Gdańsku Komisji Krajowej Związku. 16. grudnia obaj nasi synowie byli w Gdańsku i uczestniczyli w ulicznej batalii tłumów z oddziałami ZOMO, które gazem, wodą i pałkami pacyfikowały ludzkie wzburzone uczucia. Nasi chłopcy wrócili cało z tej próby sił. Następnego dnia, 17. grudnia, znowu we dwóch i z dokooptowanym kolegą Darkiem pojechali do Gdańska, skąd poprzez mroźne powietrze niósł się łoskot petard i skandowanie tłumów. Zostaliśmy z moim mężem w domu, odmawiając różaniec w intencji bezpiecznego powrotu wszystkich dzieci w ten grudniowy wieczór do domu. Nasi wrócili już po godzinie milicyjnej…

Najpierw Jędruś, dziwnie blady, przykurczony, jakiś mały przy swoim imponującym wzroście, na dodatek z wybitym barkiem. Potem Antoś, po którego wyszliśmy na schody. Stał tam jak posąg niemej grozy: blady, cichy, grottgerowski… Z rozbitego łuku brwiowego obficie ściekała krew. Zakrzepła na mrozie, na policzkach, brodzie i płaszczu, wyglądała jak upiorna charakteryzacja teatralna. Pomimo bólu i okaleczenia Antoś trzymał fason. Szybko otrzymał fachową pomoc od chirurga, dr Leszka Portycha, naszego sąsiada, który skomentował to wydarzenie słowami: „Matko, nie wypuszcza się dzieci w taki dzień z domu”, a następnego dnia szycie rany w ośrodku zdrowia, gdzie pobitego pierworodnego zaprowadził rankiem, przez zimowy park, ojciec.

Antek został pobity zomowską pałką, gdy trzej chłopcy idąc spokojnie po pustej, wymarłej po rozpędzonej demonstracji ulicy, zostali zatrzymani przez duży oddział ZOMO. Kiedy powiedzieli, że wracają z kościoła, ze mszy za ojczyznę, padły pierwsze razy. Następnie, kiedy protestowali, że bici są bezpodstawnie i mogą, na skutek zatrzymania, nie zdążyć przed godziną milicyjną do domu, bicie się nasiliło. Zostali otoczeni diabelskim kręgiem co najmniej 20 ZOMO-wców, którzy bili ich pałkami gdzie popadło, nie wyłączając głowy. Antosiowi dostało się najwięcej i to po twarzy w okolicy oka. Chirurg stwierdził u niego także wstrząs mózgu i zalecił leżenie „kamieniem” przez dwa tygodnie. W przyszłości okazało się, że skutki pobicia są bardziej dotkliwe, gdyż w lewym oku odkleiła się siatkówka i niestety, pomimo operacji, nigdy już nie odzyskał w nim wzroku…

Ale wtedy Antek nie wytrzymał ani dnia, bo już nazajutrz podjął wraz z Jędrkiem roznoszenie ulotek. Jędruś jeździł autobusem do odległych dzielnic i tam rozkładał je w wiatach autobusowych, klatkach schodowych i sklepach. Antoś z obandażowaną głową, duży, zwracający uwagę, szedł pieszo po ulicy i rozdawał ludziom ulotki. Kiedy wszedł do supermarketu i zapytał stojących w kolejce: „Po jaką strawą tu przyszliście?”, nie otrzymawszy na pytanie odpowiedzi, wkładał ludziom ulotki do koszyków komentując: „Macie tu strawę duchową!”. Robili to przez kilka dobrych dni, aż wreszcie oddali pole innym. Jędruś opamiętał się, kiedy ledwie umknął ścigającemu go ubekowi, zaś Antoś doszedł do wniosku, że zrobił już, co mógł i trzeba pomyśleć teraz o sobie, bo wskazanie lekarskie wyraźnie mówiło o leżeniu w łóżku. Ale dramatyczne potyczki mych synów z pokazującym „czerwone pazury” reżimem okazały się kroplą w morzu cierpień rodaków, zwłaszcza kiedy zmroziła wszystkich wieść o śmiertelnych ofiarach górników z kopalni „Wujek”. Kiedy zaś przyszła Wigilia, to najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt, wiedzieliśmy, że ta będzie najsmutniejszą od lat, gdyż przy wigilijnych stołach wiele będzie pustych miejsc, niektórych już bezpowrotnie…

A potem przyszedł czas konspiry, mozolnego i nieefektownego stawiania czoła przemocy i złu podłego systemu, ale zawsze z myślą, że nawet najmniejszy kamyk może poruszyć lawinę… Kolportaż ulotek, czasopism i wydawnictw książkowych „drugiego obiegu”, ale także współtworzenie z odważną i gorliwą koleżanką biblioteczną, Bożenką Hakuć, naszej „Podziemnej Gazety Politechniki Gdańskiej”. Były też tajne zebrania aktywnych członków „Solidarności” uczelnianej w katedrze okrętownictwa mego męża, noclegowanie w naszym domu członków Tymczasowej Komisji Nauki, płacenia składek na tajny fundusz związkowy, zbieranie pieniędzy dla internowanych i wysyłanie listów do nich. Wiedziałam, że ten potencjał ludzkiej dobrej woli, odwagi i rozumu musi kiedyś zaprocentować. I zaprocentował. Wcześniej, niż spodziewali się tego optymiści…

Na fali sierpniowych strajków 1988 roku, zarysowała się możliwość odbudowy „Solidarności” i rozmów Okrągłego Stołu. A potem efektowna i przygniatająca argumentami, zwycięska dla naszych idei i aspiracji, telewizyjna dyskusja pomiędzy Wałęsą a Miodowiczem w dniu 30. listopada 1988 roku. No i ruszyła lawina wydarzeń, które zapowiadały rychły zmierzch znienawidzonego systemu i odrodzenie się wolnej Polski. Przełomowym wydarzeniem były rozmowy Okrągłego Stołu, rozpoczęte w marcu 1989 roku, które utorowały drogę do wielkich przemian systemowych. Ale miały one swój zakulisowy wymiar, złej sławy „Magdalenkę”, gdzie odchodząca „czerwona gwardia” zapewniła sobie immunitet nietykalności i szerokie wpływy na sferę ekonomiczną nowego państwa. Wybory z 4. czerwca, które proroczo skomentowała w TV Joanna Szczepkowska słowami: „Dziś w Polsce skończył się komunizm”, pokazały po czyjej stronie są prawdziwe sympatie narodu. Potem nasz pierwszy po wojnie prawdziwy premier, Tadeusz Mazowiecki, odzyskanie korony przez orła w herbie naszej Ojczyzny, koniec cenzury i zapowiedź reformy gospodarczej. A kiedy w dniu 28. stycznia 1990 roku sztandar PZPR opuszczał Salę Kongresową z polecenia Rakowskiego, wszystkim się zdawało, że już jesteśmy gospodarzami we własnym domu. Ale czy do końca były to trafne prognozy?

III RP jest faktem niepodważalnym, a poczucie życia w wolnym kraju i swoboda wszelkich form wyrażania poglądów i realizacji różnorodnych celów jest oczywista. Ale jest też wiele spraw, które spędzają sen z powiek. Dlaczego byli prominenci komunistyczni, teraz z wyboru niepomnych ich haniebnej przeszłości obywateli, panoszą się na naszej scenie politycznej i obiecują „gruszki na wierzbie”? Dlaczego nasz przemysł za „psie grosze” sprzedawany jest obcemu kapitałowi, a nasze rolnictwo ledwie zipie bez dotacji państwowych, które przecież są na porządku dziennym w państwach Unii Europejskiej? Dlaczego tylu jest bezrobotnych, nędzarzy na ulicach, chamstwa w szkołach i tramwajach, bezkarności bandytów, a pielęgniarki zarabiają mniej niż sprzątaczki? Dlaczego pozwala się niszczyć narodową kulturę, zamykając biblioteki, domy kultury, teatry i robiąc z telewizji pożywkę dla matołków, a nie forum edukacji i godziwej rozrywki? Dlaczego także, wywłaszczeni bezprawnie przez system komunistyczny, dawni właściciele majątków ziemskich, kamienic, młynów i fabryk, nie doczekali się zwrotu moralnie należnej im własności? Takich pytań jest więcej. Nasze nadzieje i nasze poczucie historycznej sprawiedliwości nie zostało w pełni zaspokojone, a wielu odczuwa niedosyt, że ten kapitał narodowego entuzjazmu i planów reformatorskich został gdzieś zaprzepaszczony…

Ale czy należy rozpaczać, iż zmarnotrawiliśmy dziejową szansę? Zdecydowanie nie, bo każdy naród ma taki los na jaki zasłużył, a nasz naród, wyniszczony wojną i amputacją „głowy”, czyli intelektualnej elity w Katyniu, Powstaniu Warszawskim, sowieckich zsyłkach i ubeckich celach śmierci, nie posiada tych potencjałów umysłowych i zmysłu organizacyjnego, aby najkrótszą i najefektywniejszą drogą zdążać do kulturowego i gospodarczego sukcesu. Ale, jak mówi przysłowie: „Nie od razu Kraków zbudowano”. Miejmy nadzieję, że ma ono wymiar ponadczasowy…

 

Fot.: Autorka stoi w środku między swymi pracownicami z działu

Teresa Karśnicka-Kozłowska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*