Autorytet a autorytaryzm

Na początku lat 60. XX w. w Stanach Zjednoczonych profesor Stanley Miligram przeprowadził pewne doświadczenia. W dużym skrócie eksperyment polegał na tym, że gdy badany wchodził do laboratorium, widział obecną już w pomieszczeniu inną „osobę badaną”. W rzeczywistości był to pomocnik profesora Stanley’a Miligrama. Następowało sfingowane losowanie ról, w którym prawdziwej osobie badanej przypadała rola „nauczyciela”, a pomocnikowi profesora – rola „ucznia”. Następnie „ucznia” przeprowadzano do sąsiedniego pokoju, oddzielonego od laboratorium szybą. Tam przywiązywany był do krzesła, zaś jego przeguby podłączano do elektrod. Następnie „nauczyciel” siadał przed aparatem, przy pomocy którego miał stosować elektrowstrząsy („kary”). Czytał listę słów (lista była bardzo długa oraz trudna do zapamiętania) i rozpoczynał „fazę sprawdzającą”.

Reguła była taka, że za nieprawidłową odpowiedź „uczeń” otrzymywał wstrząs elektryczny. Za każdą kolejną złą odpowiedź – siła wstrząsu zwiększała się (od 15 do 450 woltów). Faktycznie w roli „ucznia” występował podstawiony aktor, który jedynie symulował uderzenia elektrycznością. W ten sposób Stanley Miligram sprawdzał, czy ludzie nie patrząc na cierpienia „pytanego” doprowadzą badania do końca. Wyniki były szokujące: ponad 60 procent „nauczycieli” pod wpływem „profesora” doprowadziło eksperyment do końca, nie patrząc na krzyki i cierpienia „ucznia”. Badania powtórzono jeszcze kilkukrotnie, otrzymując podobne wyniki.

Rezultatów tych eksperymentów często używano jako broni czy argumentów w walce z autorytetami. Ślepa wiara w autorytet (zazwyczaj człowiek, mając nawet świadomość złego postępowania, brnie dalej, jeśli autorytet nakazuje mu takie postępowanie) prowadzi do autorytaryzmu i totalitaryzmu. Przykładów w historii jest wiele. Najbardziej znane to – hitlerowskie Niemcy czy sowiecka Rosja, gdzie miliony słuchały zbrodniczych rozkazów i je wykonywały, nie będąc przecież sadystami. Zresztą można znaleźć i mniej radykalne przykłady, na przykład ślepą wiarę w reklamę. Podobne zdanie wypowiedział podczas niedawnego swego wykładu na litewskim Wolnym Uniwersytecie jeden z czołowych litewskich działaczy anarchistycznych, Darius Pocevičius,  jednoznacznie stwierdzając, że instytucja autorytetu jest czymś absolutnie złym.

Myśl Dariusa Pocevičiusa nie jest ani jakoś szczególnie nowa, ani szczególnie odkrywcza. W środowiskach anarchistycznych i lewicowych, zwłaszcza w drugiej połowie XX wieku, właśnie w instytucji „autorytetu” dopatrywano się jednej z przyczyn trwałości patriarchalnego i zhierarchizowanego społeczeństwa. Czymś bardziej interesującym było dla mnie to, że lektor w swym „ataku na autorytety” w co drugim zdaniu powoływał się na Naomi Klein. Zapytałem go, czy nie widzi w tym sprzeczności? Odpowiedział zgodnie z prawdą: widzi, ale nie wie, jak z tym walczyć. Wtedy zadałem sobie drugie pytanie: być może w samej instytucji autorytetów czy powoływania się na nie, nie ma niczego złego? Być może walka z jakimikolwiek autorytetami – to kolejny przykład jałowych dyskusji o nieistniejących problemach, które są tak popularne w środowiskach wolnościowych i lewicowych?

W tym miejscu warto na chwilę oderwać od problemów i zagadnień wolnościowych i przeanalizować sytuację budowy domu. Kiedy mamy zamiar wznieść dom, zwracamy się do zawodowców – architektów i budowniczych, czyli faktycznie do autorytetów w tej dziedzinie. Oczywiście możemy sami podjąć się tego zadania, jednak nie mając wystarczającej wiedzy w danej dziedzinie i nie mając zbyt wiele czasu na jej zdobycie, naszym próbom trudno wróżyć powodzenie. Podobne przykłady możemy znaleźć w wielu dziedzinach. Jeśli będę chciał zrozumieć jakieś zagadnienie z dziedziny astrofizyki, to zwrócę się do człowieka, który się na tym temacie zna. Nie musi to być od razu obowiązkowo dyplomowany profesor. Po prostu – człowiek, któremu jestem w stanie zaufać. Czym więc w takim razie „budowa domu” różni się zasadniczo od „budowy ładu społecznego”? Dlaczego w jednym przypadku czymś naturalnym jest zwrócenie się do autorytetu, natomiast w drugim przypadku będzie świadczyło o moim zacofaniu, mojej akceptacji obecnej sytuacji społecznej.

Sądzę, iż problem tkwi nie w autorytecie, jako takim, tylko w naszej bezkrytyczności. W naszym dogmatyzmie. Oczywiście byłoby głupotą twierdzenie, że problem ślepej wiary w autorytety nie istnieje. Ten, kto lubi szperać po portalach wolnościowych czy lewicujących – specjalnie nie chcę tu mieszać innych opcji politycznych, bo dla konserwatysty autorytet jest czymś naturalnym – zauważy, iż pewne nazwiska czy fakty są bardziej afirmowane przez autorów. Takie nazwiska jak Bauman, Chomsky czy wspomniana Klein, będą tu odmieniane we wszelkich możliwych przypadkach. I nie ma w tym niczego złego ani dziwnego – każde środowisko ma swoje kody, za pomocą których porozumiewa się i wysyła sygnały na zewnątrz. Kiedy w tekście autor powołuje się na jakiś cytat z Baumana, Bookchina czy Kropotkina – działa na czytelnika silniej, niż gdyby to samo powiedziało jakieś anonimowe źródło. Problem pojawia się dopiero wowczas, gdy autor – powołując się na autorytet – nie toleruje żadnej innej opinii czy odmiennego zdania. Ten problem nie ma jednak niczego wspólnego z autorytetem jako takim, autorytetem, który jest czymś naturalnym. Natomiast – gdzie rysuje się granica między wysłuchaniem autorytetu i ślepym wobec niego posłuszeństwem, każdy powinien zrozumieć sam…

 

Antoni Pacuk Radczenko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*