Do chińskiego ludu przez zamknięty lufcik

Swego czasu peerelowska propaganda komunistyczna pisała o Stanisławie Barańczaku jako o człowieku „znanym z afer willowych”. Tymczasem oświeconym dysydentom Barańczak znany był raczej jako dobry poeta, jeden z twórców tzw. „Nowej Fali” w poezji polskiej. „Aferzysta” ów wyjechał potem do USA i – już w randze profesora – prowadził wykłady z literatury polskiej w jednym z amerykańskich uniwersytetów.

Wśród „nowofalowych” twórców obok Barańczaka pojawia się zwykle nazwisko Zagajewskiego. Adam Zagajewski wydał m.in. książkę prozą „Cienka linia”. I faktycznie rysuje cienką linią, bo błąd jest już w pierwszym zdaniu: „Nazywam się Henryk Oset” – mówi bohater Zagajewskiego. Tymczasem w języku polskim nikt nie nazywa się Henryk Oset, Adam Zagajewski, Jan Kowalski, ani nawet Ilona Felicjańska – jak krzyczano kiedyś w telewizyjnej (zazwyczaj głośnej i niegramotnej) reklamie. Nazywają się Oset, Zagajewski, Kowalski, a nawet Felicjańska. I tyle! Na imiona zaś mają odpowiednio: Henryk, Adam, Jan oraz Ilona. Można tu podejrzewać tendencję do upraszczania reguł (choć prędzej ich nieznajomość). Tylko po co? Po to, by łatwiej było przedstawiać się domokrążcom?

W pierwszym akapicie wspomnianej książki pojawia się też „maska mężczyzny (…), który rozmawia sam „Z SOBĄ”. Zapewne owo „z sobą” dopuszczają słowniki, ale nie dość, że taką zbitkę głosek trudno wypowiedzieć, to jeszcze brzmi idiotycznie. Czemu z kolei przypisać ten trend? Może ktoś – artykułując „z sobą” – chce się wydać bardziej elokwentnym na płaszczyźnie koherencji, a przy okazji oszczędzić literę „e” i utrudnić życie cudzoziemcom uczącym się polskiego?

Dwa drobne przykłady. Powie ktoś (poniekąd słusznie), że czepiam się drobiazgów. Tak, ale początek jest zawsze mały, a droga od rzemyczka do koniczka bardzo krótka. I szybko wyrastają nam medialni idioci językowi, gęsto zasiedlający różne redakcje. Należą do nich nie tylko redaktorzy, dziennikarze i sprawozdawcy sportowi, nie tylko tłumacze ścieżek dźwiękowych filmów i bezkrytycznie czytający to lektorzy, czy żałośni twórcy reklam. Często są wśród nich politycy, a nawet ludzie kultury. A naród coraz rzadziej uczy się z podręczników. Raczej od nich, od tych wszystkich „gadających głów” oraz z reklam i z Internetu.

Tymczasem tacy, jak ja, nigdy nie zaakceptują używanych już zwrotów w rodzaju: „spotkania się razem”, „cofania do tyłu”, ani też neologizmów typu „wyspokoić” sytuację, mieszania czasów, trybów, rodzajów, deklinacji i tysiąca innych przejawów ignorowania, lekceważenia czy wręcz schamienia języka. Oczywiście pewne zwroty, wyrażenia, bądź określenia przejdą w uzus językowy. Nie są to niestety zmiany, zmierzające w stronę piękna naszego języka, lecz raczej w kierunku kretyńskich uproszczeń. Do szewskiej pasji doprowadza mnie na przykład coraz powszechniejsze mówienie „mi” tam, gdzie mówi się „mnie” – i to niekoniecznie dlatego, że kojarzy się z zupełnie innym językiem (nie jestem antysemitą! – spytajcie pani Ewy, którą serdecznie pozdrawiam). Najlepsze zaś widowisko sportowe potrafi zepsuć sprawozdawca relacjonujący podawanie piłki „do boku”. Czyż on nie wie, że do boku można przytroczyć szablę, a piłkę tylko kopnąć lub skierować w bok?

W tym bałaganie językowym ludzie „pracujący w słowie” i robiący z językiem, co im się żywnie podoba, nawołują jednocześnie do naprawy Rzeczypospolitej (w kwestiach językowych oczywiście). Może faktycznie lepiej, aby zajęli się jednak aferami willowymi (czytaj: handlem nieruchomościami) lub czymś równie pożytecznym?

Mam na myśli głównie polityków. Oto kilka „wysoko postawionych” cytatów: „Nasza polityka zagraniczna jest bardzo dobra od czasu odzyskania niepodległości tj. od roku 1989, 90, czy 91 – zależnie, od kiedy kto sobie liczy…” Jednym słowem Armia Czerwona była, jest i budiet. Witkacy dodałby zapewne: „A kto nie wierzy, tego w mordę!”.

„Trzeba zmienić ustawę w kierunku jej zaostrzenia” – takim prawniczym żargonem raczą nas politycy. Zamiast mówić po ludzku – przemawiają do chińskiego ludu przez zamknięty lufcik. I to od czasu uzyskania niepodległości, czyli „od kiedy tam kto sobie liczy”. Wobec tego muszę zmienić swój ołówek w kierunku jego… No, na pewno nie w kierunku jego liberalizacji.

Oj, nie jest łatwo żyć w kraju nad Wisłą. Może lepiej by się wcale nie rodzić, chociaż „życie człowieka nienarodzonego w ustępie pierwszym” (jak dukał jakiś poseł z trybuny) też do przyjemnych nie należy.

 Kasa, moda, bycie na świeczniku – zdominowały dziś wszystko. Nawet tak ważny wyznacznik tożsamości narodowej – jak język. No cóż – jaka tożsamość, takie jej wyznaczniki. I odwrotnie.

 

Stanisław P. Gaszyński

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*