Zmartwychwstanie – archetypiczny obraz ludzkiej miłości życia (cz. II)

Piero della Francesca, Zmartwychwstanie, 1465 r.Wielka Sobota to tradycyjny dzień święcenia wielkanocnych jajek, czyli pisanek, a także wszelkiej kategorii świątecznego jadła. Od rana wierni udawali się do kościołów z wiklinowymi koszykami, zawierającymi w swych wnętrzach przeważnie: mazurki, drożdżowe baby, pęta kiełbasy, szynki, masło, chrzan, no i cukrowe baranki. Te baranki były symbolami niewinnej śmierci Chrystusa, uosobienia czystości i niewinności tego, kto złożył ofiarę swego życia jako „Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Przede wszystkim zaś pisanki, jakie w zależności od regionu nazywano kraszankami lub oklejankami. Owe malowane jaja, to archaiczny symbol płodności, odrodzenia i wiecznego powrotu życia. Jajo jest najstarszym symbolem zarodka życia wyłaniającego się z chaosu bezkształtnej materii, kondensatu kosmicznych sił, z których narodziły się Niebo i Ziemia. W starożytnym świecie był to uniwersalny symbol, pojawiający się w kulturze ludzkiej od Galii do Japonii. W Chinach wielu bogów i bohaterów narodziło się z jaj. Najstarsze znane pisanki pochodzą ze znalezisk archeologicznych z sumeryjskiego miasta Asharah, z warstw datowanych na ponad 3 tys. l.p.n.e. Pokryte są one piktogramami, przedstawiającymi idole płodności i odrodzenia natury. Archeologicznie stwierdzone jest występowanie pisanki jako symbolu nieśmiertelności życia w starożytnych kulturach Chińczyków, Persów i Fenicjan. W grobowcach beockich znajdowały się figurki Dionizosa z jajkiem w ręku jako symbole reinkarnacji. Galowie i Germanowie składali jajka w ofierze swoim bogom podczas wiosennych obrzędów płodności. Najstarsze pisanki, odnalezione na ziemiach polskich, pochodzą z X wieku i są pogańskimi przedmiotami magicznymi. Jako symbole życia zakopywane były na dobrą wróżbę pod progami słowiańskich chat. W tradycji chrześcijańskiej wykluwające się z jaja pisklę symbolizuje Chrystusa zmartwychwstającego z więzienia grobu. Tak więc pradawna, pogańska forma ma teraz „słuszną treść”.

Niedziela Wielkanocna była najważniejszym dniem w życiu gorliwego chrześcijanina, gdyż wyrażała obrzędowo największą tajemnicę jego wiary, czyli triumfalne zmartwychwstanie Zbawiciela i kończyła smutny i refleksyjny czas przygotowawczego postu, czas poświęcony odejściu od przyziemnego profanum i spenetrowanie sacrum, obszaru duchowego spotkania z boską domeną. Zaś sam motyw zmartwychwstającego Boga jest stary, jak świat antycznej kultury ludzkiej. W strefie umiarkowanej najbardziej spektakularną ilustracją wiecznego powrotu życia jest rytm pór roku – z okresem zimowej śmierci świata roślin i wiosennego ich odrodzenia. To prawzór zmartwychwstania. Dlatego też w magicznych dramatach, ilustrujących fundament niezmienności tego cyklu, główne role grają bogowie-opiekunowie wegetacji roślinnej. Tak więc w starożytnym Sumerze był to Dumuzi, w Egipcie Ozyrys, w Babilonii Tamuz, w Fenicji Attis, zaś w Grecji Dionizos. Postacie owych bogów symbolizowały mechanizm wielkiego spektaklu obumierającej i odradzającej się natury, a zatem zjawiska, przekraczającego swym uniwersalnym wymiarem ludzkie, jednostkowe doświadczenie. Na zasadzie prostej analogii każdy wyznawca mógł w akcie wiary wkomponować swój dramat istnienia i śmierci w ten powszechny rytm natury. W przypadku chrześcijanina jest to wiara, że ofiarny akt śmierci Syna Bożego daje każdemu wyznawcy szansę na życie wieczne, czyli indywidualną nieśmiertelność. Jest to zatem kolejna wersja, ucieleśniająca mit odwiecznej tęsknoty człowieka do przezwyciężenia śmierci, czyli nieśmiertelności. Prastary archetyp, opakowany w chrześcijańską formę…

Ale ów prastary, ponadkulturowy archetyp zmartwychwstania, jest także żywy w judaizmie – religii, która genetycznie związana jest z chrześcijaństwem i islamem. Pamiętamy, że o ile w czasach Jezusa istniał poważny spór pomiędzy saduceuszami i faryzeuszami co do samego faktu zmartwychwstania, to współcześni Żydzi wierzą, że wszyscy „dobrze żyjący” wyznawcy Tory powstaną na ostateczny sąd, przyoblekając swe ciała. Stąd ich groby zwrócone są w stronę Jerozolimy, a dochodzący stamtąd dźwięk trąb ma obwieścić koniec świata, kiedy wypełnią się proroctwa.

Jak zostało wspomniane, także w islamie zmartwychwstanie jest realną wizją końca świata. Koran nie opisuje jednak zmartwychwstania tak obrazowo i dramatycznie jak Janowa Apokalipsa. Koniec świata zapowiedzą wielkie kataklizmy, jak trzęsienia ziemi, ogień z nieba, brak zachodów słońca. Szatan, ze względu na swoje podobieństwo do Jezusa, który jest islamskim prorokiem, podczas „dni ostatnich” zwiedzie wielu muzułmanów, którzy podążą za nim. Następnie jednak pojawi się Jezus, Mesjasz i w walce pokona Szatana, przywracając panowanie wiary, sprawiedliwości i pokoju, aż po dzień sądu. Wtedy to nastąpi przebudzenie Mahometa i Mojżesza, którzy w odrodzonych ciałach stać będą przy tronie Jedynego – Allaha. Kolejnym aktem zmartwychwstania będzie trwający pięćdziesiąt tysięcy lat sąd ostateczny nad obudzonymi z grobów zmarłymi, zaś oczyszczeni z win będą doświadczać szczęścia wiecznego w swych odrodzonych, doskonałych powłokach cielesnych. Sprawiedliwi zatem, podobnie jak w chrześcijaństwie pójdą do raju, natomiast grzesznicy poniosą srogą karę – zostaną zesłani w ogień piekielny (dżahannam), gdzie czekają ich wieczne katusze… Pomimo, że współcześnie wielu fanatycznych i bezlitosnych bojowników dżihadu oczekuje na nagrodę wieczną w postaci rozkoszy w raju z hurysami, nie jest to tradycja koraniczna, ale czerpiąca z hadisów, opowieści przytaczających wypowiedzi proroka Mahometa, nie cytaty ze świętej Księgi. Hadisy tworzą sunnę (Tradycję), czyli najważniejsze po Koranie źródło muzułmańskiego prawa szariatu. Ale to nie wszystko. Tragizm sytuacji, czyli motywacji dżihadystów do aktów fanatycznego bestialstwa, jest wynikiem błędu translatorskiego. Christoph Luxemburg, badacz Koranu, wysunął tezę, że legenda o hurysach wzięła się z błędnego zrozumienia słowa hur, które przetłumaczono z arabskiego jako hurysy, podczas gdy po syriacku oznacza to… białe rodzynki! Jakaż kolosalna różnica jest pomiędzy wspaniałą kobietą, a białą rodzynką, wieczną nagrodą dla pogromcy giaurów! Bez podsycania nastrojów niechęci, żalu i nieufności wobec masowej migracji islamskiej po ostatnich zbrodniczych zamachach w Brukseli, można zapytać, czy nie jest to tragiczny absurd, że dla garści rodzynek tylu młodych ludzi oddaje dziś życie bez zmrożenia oka i zabiera życie innym, nieświadomym statystom, co rysunkami na chodnikach chcą „egzorcyzmować” zło, wynikłe z religijnych absurdów…

Inaczej, bo przenosząc ideę nieśmiertelności na wymiar duchowy, sprawę ciągłości i wieczności życia postrzega hinduizm. Wyklucza on bowiem zmartwychwstanie ludzkiego ciała, jako nieistotnego, przejściowego wehikułu, w którym poprzez wcielenia podróżuje dusza. Dusza zatem – ze swej natury nieśmiertelna i poddawana kolejnym wcieleniom – doskonali się, aby wyzwolić się z przymusu ziemskich inkarnacji w świecie materialnym. W tej optyce religijnej ciało jest czymś przejściowym, nie cennym obiektem odrodzenia życia. Tu bowiem, ostatecznym przeznaczeniem duszy jest zjednoczenie z Bogiem. Zatem pojawia się pytanie, jak wyrwać się z tego obłędnego kołowrotu niekończących się narodzin? Istnieją dwie takie możliwości: pierwsza, niedoskonała, to ponownie narodzić się w niebie (swarga) bogów i cieszyć się bytem niematerialnym do czasu wyczerpania się indywidualnych zasług duchowych i ponownych narodzin jako człowiek. Natomiast drugi wariant jest definitywnie skuteczny, kiedy to pod kierunkiem nauczyciela adept osiąga duchową dyscyplinę opisaną w upaniszadach (wiedza i medytacja), a jej ukoronowaniem jest świadomość kosmiczna, czyli tożsamości własnego ja – Atmana z Brahmanem, esencją i istotą wszystkich światów, rzecz, i ludzi, zjawisko zwane „Tat Twam Asi”, czyli „Ty jesteś Tym”, a zatem ostateczne uwolnienie się od konieczności ponownych narodzin (moksza). Ciało Hindusa jest po śmierci palone, ponieważ nie ma większego znaczenia, jest jedynie przejściowe i śmiertelne, nie zmartwychwstaje…

Również w wielu pierwotnych, animistycznych religiach, obecna jest idea zmartwychwstania. W takich religiach powszechny jest kult przodków lub rytualne formy kontaktu ze zmarłymi, którzy nadal żyją jako byty duchowe. Ale w religiach animistycznych istnieje tajemniczy i złowrogi świat „nieumarłych” – ludzi żyjących, mimo stwierdzonego zgonu. Charakterystyczni są tu zombies, pochodzący z kultu Voodoo, przywiezionego z Afryki na Karaiby. Postaci te zostały zbanalizowane i karykaturalnie zdemonizowane przez kulturę masową w kiczowatych horrorach, jednak zombies to nie wytwór literackiej fantazji, lecz źródło swe mają w religiach animistycznych, a podobne postacie występują także w politeistycznych kultach agrarnych – Słowian, Germanów i Celtów.

Słowianie postrzegali duszę jako nieśmiertelną, niematerialną cząstkę ludzkiego istnienia, która oddziela się od ciała po ostatnim oddechu. Duszę przynosił ze sobą ptak, zwykle bocian, a przeświadczenie owo w zmodyfikowanej formie przetrwało w tradycji ludowej do dzisiaj. Za życia dusza mieszkała według wierzenia Słowian w sercu i była utożsamiana z oddechem. Według części relacji po śmierci ponownie w formie ptaka odlatywała ona do Wyraju, skąd mogła ponownie powrócić w ludzkim ciele na ziemię. Nie dbano więc o trwałość ciała i poddawano je całopaleniu. Istniały dwa rodzaje wierzeń: – w Wyraj Niebiański i chtoniczne, podziemne Nawie, coś na kształt żydowskiego Szeolu i greckiego Elizjum. Zdaniem Andrzeja Szyjewskiego, była to raczej koncepcja „podwójnej duszy”, której część trafiała do Nawie, natomiast reszta, utożsamiana z „pierwiastkiem rodowym”, do Wyraju. Dusza niebiańska była następnie odsyłana na ziemię przez Roda, aby w drodze zakładanej przez Słowian reinkarnacji, stać się częścią nowego, ludzkiego istnienia. Jest to arcyciekawa koncepcja, bowiem jak wiadomo fizycznie człowiek powstaje na bazie zmieszanego DNA matki i ojca, a z punktu widzenia tej koncepcji metafizycznej, indywidualna dusza ludzka powstaje z dwóch cząstek, matczynej i ojcowskiej, co jest wspaniałą wizją „duchowej loterii” i przełamania prawa karmy, tak…

Ale z chtoniczych Nawi wyłaniają się Wąpierz i Strzyga, postaci z naszych rodzimych wierzeń słowiańskich. Wąpierzem, także Strzygoniem, stawał się zmarły człowiek, którzy za życia został przeklęty, albo nie pochowany lub sprofanowany, a także samobójca. Niekiedy wierzono, że wąpierzami mogą także stać się ludzie leworęczni lub posiadający inne fizyczne defekty – np. garbaci, kulawi, z zajęczą wargą etc. Zapewne wąpierz wracał na ziemię, aby szukać swej połówki duszy, cierpiał bowiem męki straszliwe, jako posiadacz „półtuszy”, tęskniący ze straconą połówką. Ale na próżno! Aby zapobiec „odrodzeniu” wąpierza, wkładano zmarłemu do trumny żelazną sztabę lub układano zwłoki twarzą w dół. W literaturze XIX wieku wąpierz powrócił w postaci wampira, spopularyzowanego przez powieść Brama Stockera z 1897 roku pod tytułem „Dracula”. Od tej pory już nie wąpierz, ale wampir stał się popularną postacią w lansowanych przez kulturę masową horrorach. Postać Strzygi można natomiast znaleźć w dwudziestowiecznej prozie, czego przykładem jest fantastyczna „Saga o Wiedźminie” autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Tytułowy bohater, Gerald z Rivii, zostaje wynajęty przez króla, by zdjął z królewskiej córki klątwę, która przemieniła królewnę w potworną strzygę. Wiedźmin podejmuje się tego zadania i wieczorem udaje się do królewskiego grobowca, gdzie znajduje się legowisko strzygi, a jako nieustraszony bohater spędza tam noc i zdejmuje klątwę z królewny…

I na koniec kwestie odrodzenia i wiecznego istnienia w buddyzmie. Znakomity wykład na temat wędrówki duszy ludzkiej po śmierci znajdziemy w Tybetańskiej Księdze Umarłych (Bar-do thos grol), czyli precyzyjnie: „Tybetańskiej Księdze Wielkiego Wyzwolenia się z Bar-Do przez Słuchanie”. Czytamy tam, że w momencie śmierci ten, kto osiągnął dostatecznie wysoki stopień dyscypliny duchowej (Bodhisattwa), ujrzy jasność natury Buddy i rozpozna ją jako zjawisko tożsame z jego umysłem w czystej formie. Osoba taka osiąga stan oświecenia, czyli nirwany i wyzwala się z kołowrotu śmierci i narodzin – samsary. Osoba, która nie osiągnęła takiego wysokiego stopnia duchowości, również ujrzy jasność, ale będzie to doświadczenie przerażające i wnet pochłonie go ciemność, bowiem nie znajduje się jeszcze na poziomie czystości karmicznej, wymaganej do oświecenia, a w konsekwencji narodzi się ponownie, aby otrzymać możliwość dalszego rozwoju duchowego. Taką osobę w chwili śmierci tekst określa jako istotę, która znalazła się w stanie pośrednim (w krainie Bar-Do) na czas spotkania ze demonami swego umysłu i poszukiwania nowego ciała fizycznego (płód), w które może się inkarnować i ponowie narodzić. Tekst „Bar-do thos grol” sugeruje adeptowi, iż pilne studiowanie go za życia i wyraźne przypomnienie sobie wskazówek Księgi w chwili śmierci może uchronić człowieka przed przymusem ponownych narodzin, a dzięki wyzwoleniu umysłu z iluzji, czyli oświeceniu, zyska on możność osiągnięcia nirwany. I tyle wędrówek przez metafizyczne rejony naszej wyobraźni, mitologicznej macierzy symboli, poszukiwanie korzeni odwiecznych symboli zmartwychwstania, wieczności, odrodzenia i nieśmiertelności życia.

Teraz wracamy na powrót od omawiania tradycji Wielkiej Nocy, czyli fundamentu wiary chrześcijańskiej – zmartwychwstania Chrystusa. O wielkim triumfie życia nad śmiercią i bożej miłości do człowieka, zdjęcia z niego brzemienia potępienia wiecznego, zmazania grzechu Pramatki Ewy, zwiastowały wszystkim wiernym już wczesnym rankiem brzmiące donośnie dzwony rezurekcyjne. Pierwotnie zwoływały one wiernych do kościołów o północy, lecz w czasach króla Stanisław Augusta obyczaj te ze względów bezpieczeństwa i wygody wiernych, przesunięto na godziny poranne. Dawnymi czasy bijącym dzwonom towarzyszyły salwy armat i moździerzy w szlacheckich dworach, a służba folwarczna grzmiała ze strzelb i strzelała z batów. Przed kościołami płonęły zaś beczki ze smołą, symbolizujące płomień odrodzonego życia, a wychodzący z mszy rezurekcyjnej uczestnicy dzielili się święconymi jajkami w asyście symbolicznie gorejących ogni. Owa ceremonia jest analogią do bożonarodzeniowego łamania się opłatkiem, a wyraża ducha wspólnoty pojednania i miłości wszystkich uczestników wielkanocnego święta. De facto jest to prastary obyczaj zaklinania płodności, a więc ciągłości rodu i obdzielania się siłą żywotną symbolicznie zawartą w jajku. Idea wielkanocnego braterstwa zobowiązywała także szlachtę do dzielenia się jajkiem z podanymi, a szczodrzy dziedzice prócz owego gestu wspierali to jeszcze wyniesionym przed ganki dworów jadłem i gorzałką dla chłopów, a także datkami pieniężnymi.

Zasadniczym obyczajem Niedzieli Wielkanocnej, w swym ludycznym charakterze zdradzającym niewątpliwie pogańskie korzenie, było świąteczne biesiadowanie. Ta eksplozja sycenia się zmysłową radością, w swej istocie bezceremonialnie fizjologiczna, niewiele miała wspólnego z chrześcijańską tradycją powściągania potrzeb cielesnych, ale była oczywistym wyrazem archaicznej koncepcji święta, czyli przekraczania w swym nieumiarkowaniu norm codzienności. Fakt, że przetrwała do dzisiaj i jest dla wielu prawdziwą „esencją” wiosennego święta zmartwychwstania świadczy dobitnie, iż w Europie religijność człowieka jest wypadkową ścierania się dawnej tradycji afirmacji natury i nowej wiary, stawiającej Boga pomiędzy człowiekiem i naturą.

Warto wspomnieć jeszcze o zwyczaju drugiego dnia Świąt Wielkanocy, czyli Lanym Poniedziałku, albo Dyngusie, którego pochodzenie jest w sposób oczywisty pogańskie, gdzie „święta woda” odradza człowieka, jak niebieski deszcz Matkę Ziemię. Jednak przez lata pierwotny, sakralny charakter rytu, zatarł się całkiem. Mało kto dopatrywał się w tym prostackim rytuale echa dawnego, pogańskiego ceremoniału obmycia w wodzie, czyli powołania z wiosną do nowego, odrodzonego życia. W dawnej Polsce przyjmował on znacznie bardziej dramatyczny i wręcz brutalny charakter, niż obserwujemy to współcześnie. W ruch szły pokaźnych rozmiarów naczynia jak wiadra, konewki, dzbany, sikawki i flachy, a do ich zawziętej obsługi ruszała ochoczo zarówno epizodycznie szlachta jak i powszechnie prości chłopi. Całe wsie oddawały się istnej orgii zalewania, pławienia i sieczenia. Czasem w ruch szły podczas dyngusa rózgi, a młode niewiasty i dziewczyny wrzucane bywały do studni lub pławione w stawach. Echa tego można było odczytać, jednakże w tak dalece rozmytej formie, kiedy to wedle relacji Jędrzeja Kitowicza: „amanci dystyngowani, chcąc ceremonię tą odprawić na amantkach swych bez przykrości, spryskiwali je po ręce, a najwięcej po gorsie małą flaszeczką”. Ale zarówno w plebejskiej, jak i dworskiej formie, dyngus nie znaczył wiele, jako rytuał oczyszczenia, ale jako bardziej lub mniej wyrafinowana zabawa, zabawa z podszewką erotyzmu, a także męskiej dworności i bezceremonialnej brutalności, zależnie od społecznej odsłony zjawiska tego. Ale bez pierwotnej idei katarktycznej, bo tak właśnie przemiany kulturowe „opróżniają formę z treści”. Nazywa się to popularnie „rozwojem”, choć czasem jest on ojcem „pustych form” i życia zredukowanego do poziomu rdzenia kręgowego i jelit…

Jak każde święto, powołane przez człowieka pod słońcem tej ziemi, ma Wielkanoc za zadanie nadać naszemu życiu moc sakralnego wymiaru, wprowadzić nas w atmosferę  wzniosłości, wykraczającej poza banał codzienności, a także odsłonić głębszy, transcendentny wymiaru naszej egzystencji. Obyczaje wielkanocne w pełni odsłaniają tendencję religijnej ekumenii, jaka pod dekoracją obrzędowej odmienności poszczególnych wyznań ukrywa odwieczną tęsknotę do spotkania z Bogiem, który jest największym symbolem duchowej wspólnoty Rodziny Człowieczej. Bo przecież Bóg to dramatyczny i niepojęty, niewyjaśniony w swej naturze fakt psychiczny, a nie zjawisko obiektywne, potwierdzane przez „uczonych w piśmie” uzyskanymi dla wzmożenia religijnego żaru „najnowszymi zdjęciami Boga” i dowodami na Jego obecność w Kosmosie i człowieku. Bowiem Bóg Prawdziwy jest poza granicami ludzkiego poznania, poza małoduszną kalkulacją zbawienia, poza ziemskimi normami moralnymi i niskimi celami elit kapłańskich…

Jest On niepojętym „metafizycznym magnesem”, który pociąga naszą świadomość ku zakrytym sprawom „królestwa nie z tego świata”. Jest tedy sprężyną napędową wszelkich szlachetnych i twórczych postaw, a jego nieogarnialność uczy intuicyjnie szacunku dla odmienności i różnorodności. Jest oceanem niepewności i grozy, zaś przystanią jasności dla tych, którzy nie boją się rejsu w nieznane, podróży do „lasu duszy”, gdzie śmiałków czeka oświecający „kwiat paproci”, paradoksalne odkrycie jedności: „jako w niebie, tak i na ziemi”… Ale to wszystko słowa nieadekwatne, bowiem aparaturą racjonalnego umysłu nigdy Go nie obejmiemy. Blaski Jego obecności odkryjemy w poezji, muzyce, zjawiskach natury, wizjach mistycznych…

Jest zatem źródłem odwiecznego niepokoju człowieka, a także ekstatyczną iluminacją spełnionych wysiłków w drodze duchowego rozwoju. Jest On także paradoksalnym scaleniem w jedność ojcowskiej sprawiedliwości i matczynej miłości, które wspólnie pomagają człowiekowi utrzymać umysłową dyscyplinę, a zarazem też mieć podstawy, aby liczyć na rozgrzeszenie z przyrodzonych słabości i włączenie po śmierci do mistycznej „pełni szczęścia”. Przede wszystkim zaś traktować Go należy jako symbol odwiecznej woli odnowy i ciągłości życia, widzieć w Jego przejawach „kosmiczne pulsowanie”, tajemnicę jedności życia i śmierci, w obliczu czego nasz pojedynczy żywot jest falą w wielkim oceanie życia, a nasze pojawienie się i odejście, to akt boskiego dramatu. To wielkie pocieszenie i wsparcie, bilet nadziei poza kres ziemskiej drogi, poczucie bycia włączonym w niepojęty cykl metamorfoz Absolutu.

*

W czas Wielkiej Nocy i Wielkiego Odrodzenia Natury AD 2016

 

AntoniK

Obraz: Piero della Francesca, Zmartwychwstanie, 1465 r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*