Rejterada od p a r t i o t y z m u (2)

Dwu- albo trzykrotnie drukowano już jakieś moje wspomnienia z chwil funkcjonowania w pierwszej po upadku komunizmu Radzie Miejskiej, powołanej już z wolnych wyborów. Nie chciałbym tu powtarzać zapisów. (Z pierwszych lat neosamorządowego raczkowania – Z zapisków i wspomnień 1990-1994, (w:) Rada miejska w Elblągu I kadencji 1990-1994, Elbląg 2009, ss. 119 – 124).  Ponieważ jednak tamte ujęcia, choć osobiste, miały jednak charakter oficjalny, mógłbym pokusić się tu o ujęcie na miarę Otrzęsin, tzn. bardziej osobiste i swobodne.

Na wstępie ucieszyłem się ze spotkania w Radzie ze znanym Eugeniuszem Dąbrowskim, a to m.in. stąd, że reprezentowaliśmy jeszcze na forum SD poglądy radykalne. Dlatego też, o ile pamiętam, niedawne władze bezpieczeństwa umieściły go w rejestrze ludzi niebezpiecznych, czyli nieodpowiedzialnych. Było to pod koniec lat osiemdziesiątych, więc w okresie masowego już odpływu pezetpeerowców ze swojej partii, gdy znaczna część kolegów z SD przysłowiowo „jadła z ręki” środowiskowym bonzom z aparatu PZPR, sam Stanisław Barański zasilał ławę poselską Sejmu PRL, a w funkcji przewodniczącego SD w Elblągu brylował Andrzej Zbucki, facet przemyśliwujący wyłącznie już o tym, jakby tu się najwyżej i najintratniej usadowić w wolnej już Polsce.

Dla większości radnych bylem popularny jako nauczyciel języka polskiego, tudzież były choreograf  oraz dziennikarz, piszący o kulturze do miejscowego dziennika Głos Elbląga, również jako artysta, związany z Galerią El. Niewielu wiedziało, że w okresie stricte stalinowskim starłem się z PZPR, wychodząc w r. 1957 z partii na znak protestu przeciw Gomułce, wyraźnie wytyczającemu granice swobód, przyznawanych inteligencji oraz słowu jako narzędziu komunikowania się. W każdym razie rozumiano, a i solidarnościowy prezydent J. Gburzyński, którego znałem jeszcze z r. 1981, był zdania, że winienem objąć komisję d/s kultury, oświaty, ekologii, zdrowia, turystyki etc, jaka wówczas – ze względu na rozległy obszar zadań –  zwała się komisją infrastruktury. Nie bez lęku przyjąłem ów obszar zadań i zakresów. Z grubsza wiedziałem, co dzieje się w dziedzinach – turystyki, sportu, nieźle orientowałem się w życiu elbląskiej oświaty, dobrze wiedziałem, co piszczy w  obszarze kultury, zaś co do ekologii – moje pojęcia były raczej jeszcze niedookreślone. Mogłem jednak liczyć na znajomość rzeczy u radnych, którzy zasiedli w tej komisji. Jakoż nie zawiodłem się. W osobach m. in. Teresy Bocheńskiej i Jerzego Müllera pozyskałem ludzi nie tylko czynnych, ale i znających się na rzeczy, kompetentnych, dobrze przygotowanych do rozwiązywania problemów. Ponieważ jako człowiek najżywiej zainteresowany problemami kultury znajdowałem się w mniejszości, pozwoliłem sobie wprowadzić do komisji w charakterze członka dokooptowanego, znanego mi i zaprzyjaźnionego Stanisława Franczaka, kierownika literackiego teatru – był to bowiem czas, gdy głosy obywatelskie w sprawie kultury przestawały się liczyć i gdy powszechnie, tzn. od morza do Tatr, podejmowano w tym zakresie decyzje absurdalne. Franczak był już niestety człowiekiem bardzo chorym i zmarł w rok po zamknięciu kadencji Rady.

Nie należałem do konfraterni solidarnościowej, nie kryłem też rozbratu z elbląskim Regionem „S”, gdy w r. 1981  skonfliktowaliśmy się w kwestii oddania Kościołowi obiektu Galerii El. Teraz było wiele okazji do wymiany zdań i argumentowania. Mimo że początkowo nie brakło dystansu między ludźmi Solidarności a delegatami trzech partii, niegdyś pozostających w sojuszu z PZPR, w toku współpracy na forum Rady różnice te stały się nieistotne. Nigdy zaś wewnętrzne dyskusje na sesjach nie dotyczyły problemów ideologicznych czy światopoglądowych. Wszystkich zaś łączyły – po pierwsze – oczywiste odrzucenie wszystkich zaszłości minionego systemu, jego reliktów i rozwiązań przy najściślejszym i niekiedy wręcz przesadnym respektowaniu zasad demokratyzmu (o czym mógłbym osobno i obszernie), po drugie – ześrodkowanie na rozwiązywaniu spraw konkretnych, związanych z organizacją życia w mieście, programowaniem przyszłości i rozwiązywaniem problemów restrukturyzacji. Wszystkie sesje były jawne, a udział w nich był otwarty zarówno dla kibiców wielorakich, m.in. również dla jawnych przeciwników przemian. Przesadna grzeczność prowadzących sesje Rady wobec przypadkowych uczestników, z udzielaniem wszystkim prawa głosu i nie dyscyplinowaniem nikogo sprawiła, że normalne sesje stawały się tasiemcowe i narzucały członkom Rady bezzasadną postawę pokory wobec różnego autoramentu harcowników na sesjach Rady.

Nie mam zamiaru w tekście, który ma charakter w znacznej mierze osobisty i wybiórczy, kwitować dokonań ówczesnej kadencji Rady. Nie miejsce na to. Nie wymienię też spraw, które przyszło nam rozstrzygać na sesjach i między sesjami. Zaciera mi się też rozróżnienie między robotą przewodniczącego komisji a działalnością redakcyjną, którą zostałem obłożony, przyjmując od Rady dyrekcję powołanego w r. 1991 Wydawnictwa Miejskiego. Redagowałem Elbląski Magazyn Ilustrowany (EMIL) oraz prowadzony wspólnie z przyjaciółmi od pióra Kwartalnik Elbląski TygiEL, pismo, które służyło m.in. wskazywaniu wagi kultury społeczeństwu właśnie wówczas „odkulturnianemu” i „duraczonemu” jak zawsze. Faktem jest bowiem, że zmiany ustrojowe nie mogły nie przynieść także zawirowań w zakresie wartości, więc aksjologii, działań likwidatorskich czy szkodliwych koncepcji przemian, bałamutnych reform etc. Ambicją EMILa oraz redagującego pismo zespołu dziennikarzy, było zachęcanie ku pisaniu ludzi z wysokim potencjałem twórczym, przyczynianie się do kształtowania się w Elblągu środowisk literackich i historycznych, importowanie na zewnątrz ważniejszych problemów środowiskowych, utrzymywanie kontaktów z innymi środowiskami kraju. Jeśli EMIL, jako pismo Rady, był wydawany ze środków miasta, kwartalnik pt. TygiEL Rada Miejska finansowo zaledwie zainicjowała, narzucając nam, tzn. mnie, poszukiwanie sponsorów, co udawało mi się do schyłku wieku, bo później zaś, tzn. w czasie prezydentury Henryka Słoniny, znów wróciło na garnuszek Urzędu Miejskiego. Szczerze mówiąc, to – co nosi znamiona paradoksu – właśnie Słoninie jako prezydentowi o proweniencji „komuszej” pismo to,  nie oszczędzające przecież postpezetpeerowskich dinozaurów, zawdzięcza swe przedłużone istnienie. Z kolei „zejście” pisma spowodował miejscowy dyrektor tzw. Departamentu, powołany przez PO. W sumie wychodziło przez 24 lata. Ostatnie 6 numerów wyszło już pod prywatną redakcją Bohdana Wrocławskiego. Tylko oddając rzecz w jego ręce można było na jakiś czas je ocalić, ponieważ dyrektor Departamentu o nazwisku Sarnowski, skorzystał z nędznej kondycji pisma i zablokował środki z Urzędu na jego wydawanie. Powyżej była już  o tym mowa. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*