Mój Kraków (wspomnienie i esej) (3)

 

 

 

 

 

 

 

 

3. Okolice

W pewnych miejscach miasta czegoś się poszukuje, kreśląc na jego planie swoją osobistą mapę – z jednej strony typową, bo niektóre z potrzeb dzieli się z całą grupą, z drugiej strony niepowtarzalną, gdyż konfiguracje potrzeb bywają bardzo różne.

W mieszkaniu człowiek może się schronić, to jego przestrzeń własna, do której wpuszcza się wybranych – innym broni się wstępu, czego symbolem są drzwi na klatkę schodową – masywne, czasem antywłamaniowe, zamykane na dwa, trzy, cztery zamki, a niekiedy dodatkowo zabezpieczone kratą.

Obok zamkniętej, obiektywnej przestrzeni mieszkań i otwartych, subiektywnych przestrzeni sieci miejsc – istnieją jeszcze okolice, czyli przestrzenie półotwarte, publiczne – lecz oswojone, w których ich mieszkańcy czują się nijako u siebie, bo je znają, bo w nich załatwiają swe codzienne sprawy.

 

Mają okolice charakter i subiektywny, i obiektywny. Z jednej strony bowiem, załatwiając w pobliżu mieszkania lub miejsca nauki/pracy codzienne zakupy i sprawy, człowiek natrafia na granicę, poza którą nie chce mu się, lub nie ma potrzeby już iść. Z drugiej strony jednak tak rozumiane okolice często mają charakter także obiektywny, a nawet urzędowy, a na pewno intersubiektywny, gdyż na daną granicę natrafia z reguły nie jeden człowiek, a cała ludzka grupa. Granicą może być park, szczególnie ruchliwa ulica, rzeka, mur, wielkie skrzyżowanie itd., a że wedle takich granic urzędowo wyznaczano dzielnice, więc właśnie ich fragmenty bywają okolicami. Bywają okolicami także poszczególne osiedla czy innego rodzaju fragmenty zwartej, mieszkalnej zabudowy.

Obecnie moją okolicę wyznaczają ulice Conrada, Armii Krajowej, Rydla, aleja na miejscu dawnej Młynówki i plac w centrum Azorów, gdzie kończą się trasy paru autobusów. Nie ma jej co opisywać, bo chętny może obejrzeć ją sam. Zresztą moja jest i nie moja, bo mieszkam tu zaledwie kilkanaście lat i niewiele mnie jeszcze z tą przestrzenią łączy.

Do naprawdę moich okolic, takich, które dogłębnie oswoiłem i w których naprawdę coś przeżywałem, zaliczam Dębniki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, okolicę w pobliżu skrzyżowania Mazowieckiej z Alejami Słowackiego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Okolice jeszcze moje, ale już trochę mniej – to pas pomiędzy ulicą Misjonarską, gdzie chodziłem do podstawówki a Parkiem Krakowskim (to w drugiej połowie lat sześćdziesiątych) i (jak chyba dla każdego krakowianina) Stare Miasto wraz z przestrzeniami wokół placu Sikorskiego, placu Na Groblach, Jubilata i Błoń – w tych okolicach mieściły się moje licea (pierwsza połowa siedemdziesiątych). Zaznaczam daty, gdyż okolica jest nie tylko przestrzenią. Jest czasoprzestrzenią, bo człowiek w różnych okresach swojego życia przebywa w różnych przestrzeniach.

W tym szkicu opiszę dwie okolice.

Ta pierwsza, przy skrzyżowaniu Mazowieckiej z Alejami Słowackiego nie była zbyt ostro wyodrębniona. Generalnie było to miejsce, gdzie kończył się pas kamienic wybudowanych w latach trzydziestych i Kraków międzywojenny przechodził w powojenny.

Mieszkało się tam paskudnie: przy Alejach spaliny tak śmierdziały, że w dzień otwarcie okna od ulicy w zasadzie nie było możliwe – a od ciemnych podwórek atakował grzyb i fetor śmietników, ale było to miejsce praktycznie samowystarczalne. Zaopatrzenie zapewniało pięć sklepów spożywczych i pobliskie targowisko – Nowy Kleparz, potrzeby duchowe mieszkańców zaspokajał kościół św. Szczepana i dwie meliny z wódką (jedna zlokalizowana w grupie murowanych baraków, wybudowanych przed wojną dla biedoty i nadal pełniących swoje funkcje), w pobliżu była podstawówka, dom kultury, żłobek, przedszkole, wypożyczalnia kaset video, poczta, apteka, ośrodek zdrowia, a nawet posterunek milicji. Liceum, gdzie pracowałem, było oddalone o kwadrans drogi na piechotę. Miejscem spacerów z dziećmi i dziecięcych zabaw był pas zieleni – alejka przy ul. Grottgera. Były też restauracja i kawiarnia. Większość mieszkańców okolicy mogłoby jej nawet na co dzień nie opuszczać, gdyż na miejscu były dwie fabryki: wytwórnia telefonów i zakład, produkujący słodycze. Sporo tego było, jak na niespełna  4-6 kilometrów kwadratowych.

W sumie nic ciekawego, ale tam odchowałem dwójkę dzieci, tam za rogiem mieszkał Krzysiek Paciorek, młody poeta, który pracował w pogotowiu, nie mając matury został wolnym słuchaczem na polonistyce, ciągle kłócił się z żoną Aśką i miewał kłopoty z SB (niestety już nie żyje, powiesił się na klamce na początku lat dziewięćdziesiątych, pozostawiając po sobie syna i jeden, jedyny tom wierszy), tam mieszkała Ela, Kaśka i inne przyjaciółki mojej żony – w sumie ze dwudziestu ludzi mówiło mi dzień dobry i jakoś wrosłem w ten fragment miasta, który dziś, po piętnastu latach od mojej stamtąd wyprowadzki niewiele się zmienił. Jedynie liczba mieszkańców zmalała, bo coraz więcej kamieniczników tam wraca, wyrzuca lokatorów i na miejscu mieszkań pojawiają się hostele, sklepy, siedziby firm; no, oczywiście miejscowe fabryczki szlag trafił.

Natomiast Dębniki, które opuściłem lat temu trzydzieści, przeżyły swoją rewolucyjną przemianę jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych. Połowę tej dzielnicy amputowano – domy wyburzono, budując na ich miejscu duże skrzyżowanie, hotel i czteropasmową szosę. Zostało tylko ich centrum z najbliższym otoczeniem.

Było to i jest ciekawe miejsce: dawne podmiejskie sanatorium (pełna nazwa: Dębniki Zdrój). W przyuliczne ciągi kamieniczek wrośnięte są stare wille, gdzie zapewne mieszkali kiedyś letnicy i kuracjusze. Dzielnica posiada własny ryneczek, który, jak to w małym miasteczku, jest otoczony miniaturkami miejskich kamienic – na oko dziewiętnastowiecznych – niestety szpaler budynków nie jest kompletny, są w nim przerwy lub plomby nowocześniej zabudowane. Od ryneczku odchodzą 4 uliczki, a w zasadzie ich zalążki, tak jakby budowę miasteczka przerwano i nigdy jej nie dokończono. Kontynuowana rozbudowa nie honorowała zarysowującego się miniaturowego urbanistycznego układu.

W latach sześćdziesiątych życie w Dębnikach kwitło. Handel na ryneczku prowadziły wiejskie gospodynie, zjeżdżające z podkrakowskich okolic, inne, z owiniętą w wielką płachtę bańką mleka  na plecach chodziły po mieszkaniach, oferując swój towar, po ulicach chodzili rzemieślnicy proponujący ostrzenie noży, jeździli chłopi sprzedający z wozów drewno opałowe. Były tu sklepiki: prywatne, państwowe, spółdzielcze oraz bar mleczny i restauracja w rynku, serwujące obiady i wódkę. Dębniki miały swoją podstawówkę, żłobek, przychodnię, parę warsztatów (w jednym produkowano pianina), szewca, a mój sąsiad miał małą wytwórnię oranżady (takiej z krachlą). Przy mojej ulicy była baza MPO (całymi dniami pod oknem smrodziły wielkie śmieciary), gdzie urzędnikiem był inny sąsiad, Wołgajew, prawdziwy „biały”, rosyjski emigrant. Był na Dębnikach spory kościół, była i kaplica.

Ludzie mieszkali tu biedni, sporo pili i z trudem wychowywali bardzo liczne dzieci. Dzielnica miała złą opinię. Dopiero w latach siedemdziesiątych wybudowano jakieś spółdzielcze bloki, więc pojawiło się trochę „bogaczy” –  jak na tamte czasy oczywiście.

W tej dzielnicy się wychowywałem i tu – paradoksalnie – prawie nikogo nie poznałem. Tylko dzieci sąsiadów z góry i dwóch, trzech równolatków, z których jeden i tak po 68 roku wylądował w Izraelu. W swojej rodzimej okolicy pozostałem więc wyobcowany.

Okazało się to wieszczą zapowiedzią na przyszłość…

           

Wojciech Kajtoch

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*