„Lamb” – ku przestrodze przed fascynacją dziwadłami…

Pełnometrażowy debiut Valdimara Jóhannssona powinien zmusić widza do myślenia jako obraz wielowektorowy. W 2022 roku film Lamb był kandydatem Islandii do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy. Lamb jest kooperacją kinematografii Polski, Szwecji i Islandii. Reżyser tego dzieła posłużył się terminem, którym operują najczęściej recenzenci – to z angielska cringe. Tak postawiony scenariusz sprawny plastyk i rzeźbiarz przeniesie na wyżyny sztuki, wychodząc od kiczu, wykrzywionej makabreski, żenady, niezrozumiałych dłużyzn, czy w warstwie samego scenariusza „dziwnej treści”. Nie trzeba wirtuozerii, by uniwersalne prawidła jakimi jest macierzyństwo, przedstawić widzowi po raz kolejny, lecz w trochę zmienionej formie. Film Lamb znakomicie wpisuje się w polskie realia, czy bliżej polskie piekło nienarodzonych dzieci, ale i skrzywdzonych systemowymi rozwiązaniami niedoszłych matek, które pewnych narodzonych dzieci nie chcą.

Dziś po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który ogłosił, że aborcja z powodu „ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu” jest niezgodna z Konstytucją, mamy rzeczywistość taką, że sprowadzamy na świat nieszczęścia i to w imię egoizmu katolickich ultrasów. Kler się wyżywi, wyżywi się również władza! Wszelkie szaleństwa, nakazy i zakazy służą jedynie jako powróz, ostatni sznur, jaki kat nałoży nam na szyję. Sam jestem rodzicem i wiem, iż nie byłbym w stanie opiekować się wybrykiem natury, pięknem ułomnym, które nie powinno się narodzić, a w warunkach poza cywilizacją ów problem przecież rozwiązuje się sam – siłami natury, bądź bezwzględnością drapieżników – regulatorów takich właśnie trudnych zdarzeń…

W filmie Lamb małżeństwo Marii (Noomi Rapace) i Ingvara (Hilmir Snær Guðnason) toczy beznadziejną walkę z siłami natury bezkresnej, surowej Islandii. W takiej aurze niełatwo przetrwać. Wieje, pada, mgli. Ośnieżone szczyty, ociosane strome doliny, gdzieniegdzie jakiś kikut drzewa, a wszędzie trawy i surowe skrawki ziemi na zimnej, wulkanicznej skale. Trudno w takich warunkach o optymizm, humor, radość; trudno w takim życiu o poszerzanie horyzontów, wybieganie gdzieś hen w przyszłość. Jest brutalne tu i teraz, jest siła, trud i ich efekty w postaci płodów, wyrwanych matce naturze i kilka monet, jako jakieś zabezpieczenie socjalne na jeszcze trudniejszy czas. Tam, gdzie trzeba wzniosłości, kamera ukazuje wulkaniczne skały i odległe przybrzeżne plaże, a tam, gdzie potrzebna jest cisza, prezentuje płynący strumyk czy pasące się owce. Para farmerów, ostatnich samotnych kochanków na odludziu cywilizacji i zdobyczy ludzkości musi wytrwać, a przecież w tej gehennie ciężkiego życia potknęli się już nie raz – śmierć dziecka – oraz o wyczerpujące psychikę i siły witalne, trudne, ubogie początki na farmie.

W życiu są samowystarczalni, mają mięso i mleko, mają futro, mają owce – źródło dobrobytu. Każda kolejna ocielona samica to kolejna iskierka, dająca nadzieję na jeszcze kilka chwil wytchnienia i stabilizacji finansowej. Mimo tego, że w każdym z trzech aktów tego przedziwnego obrazu nie pada zbyt wiele słów, to twórcy filmu zadbali o to, byśmy o bohaterach wiedzieli wszystko, co potrzebne jest do zrozumienia ich działań i intencji. Islandzka farma jest klaustrofobiczna, farma staje się zanurzać w jakimś prehistorycznym lęku, który ziemscy rozbitkowie próbują przezwyciężyć. Samica i samiec – rozbitkowie na tym bezkresnym pustkowiu pośród gejzerów, dzikich pól i łąk wiedzą, że bez celu, jaki każdemu związkowi dyktuje macierzyństwo i posiadanie potomstwa, nie będą w stanie przetrwać. Kobieta czuje, iż musi być matką, znów, kolejny raz…

Pewnego dnia cielna owca wydaje na świat coś, co nie, powinno zagościć w progach tej rodziny. Dziecko z głową owcy, wybryk natury, który powinien zostać utopiony w wiadrze, usunięty, zapomniany po zmówieniu odpowiedniej modlitwy za duszę tego stworzenia, skrzywdzonego genetycznym wynaturzeniem. Jednak odległość od najbliższych siedzib ludzkich, izolacja i wolność daje parze przewagę nad rozsądkiem i miłość samicy i skrzywdzonego samca oraz chęć oszukania Stwórcy zwyciężają… Ten osobliwy noworodek zyskuje uznanie u swych przybranych rodziców a i rodzona, wełniana matka czasem z żalu pobeczy pod oknem domu ludzkich istot, którzy jej pierworodnego wyrwali ze stada. Ten stan zawieszenia pomiędzy adopcją a uczłowieczaniem hybrydy całkowicie pozbawia parę ludzi realnego sensownego myślenia nad tym, co właściwie robią.

Maria – ludzka matka zastępcza, mimo że nie karmi, mimo że nie zrodziła tego grzesznego ciała, postanawia zabić właściwą rodzicielkę, pozbyć się konkurencji w matczynym uczuciu, pozbyć się namacalnego faktu, kto faktycznie jest rodzicem tego pięknego, a zarazem upiornego dziecka. Mały potworek rośnie, rodzice ubierają go w ludzkie ubranka, kładą spać w ludzkiej kołysce, przez dłuższy czas nikomu nie wydaje się to dziwne (oprócz kogoś z zewnątrz, w postaci gościa na farmie, brata Ingvara, Pétura (Björna- Hlynur Haraldsson), który zupełnie nie rozumie fascynacji pary tym czymś. Ada, oczko w głowie rodziny skupia na sobie jak w soczewce całe ludzkie jestestwo. W grzechu powstało, zrodzone z diabła, kochane i wielbione przez samotnych straceńców, którzy wiedząc o nieuchronnej karze ścigają się z czasem i przeznaczeniem.

Valdimar Jóhannsson nie odkrywa tajemnicy stworzenia, reżyser nie przekonuje również wypróbowanego widza do liberalnej wizji świata, gdzie każde dziwactwo jest cenne i hołubione przez bajecznie bogatych dziwaków i media, które są forpocztą każdej demagogii i wykrzywionej perwersji, przyjmowanej ze smakiem na salony i do domowej alkowy. Reżyser filmu Lamb w bardzo czytelny i prosty sposób przestrzega ludzkość i nas samych, że wcześniej czy później sama natura upomni się o swoje i choćbyśmy udawali, iż to nas nie dotyczy i walczyli z faktami, to na pewno przegramy!

Roman Boryczko,

czerwiec 2022

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*