Entropia – cz.5

entropia2

Wieczór panieński

 

            Jola miała opuścić kraj i udać się na kontynuację studiów artystycznych w Rotterdamie. Chciałem się z nią spotkać przed wyjazdem. Czułem do niej miętę. Przysłała mi SMS-a, że jak chcę, to proszę, możemy się umówić. No to zaproponowałem ten sam wieczór. Ale i Hanka zadzwoniła do mnie i powiedziała, że niebawem się pojawi. Stanąłem wobec dylematu. Nie chciałem łączyć tych sytuacji. Wstyd powiedzieć, miałem nadzieję na intymne spotkanie z Jolą. Kiedy Hanka już dotarła do mnie, sama zatelefonowała do Joli i poleciła jej do nas przyjechać. Jolanta przywiozła butelkę wina. Ja wyjąłem jakieś flaszki, gitarę, dziewczyny robiły chórki. Potem zeszliśmy na fajkę do ogródka. Hanka wynalazła gdzieś mój dowód osobisty i pokazała Jolce.

“To ty masz trzydzieści osiem lat?” tamta spytała zdziwiona, ale i rozbawiona.

“Nie martw się,” wtrąciła Hanka, “Jolka też tylko wygląda tak młodo, naprawdę ma trzy dychy.”

Byłem w szoku. Dałbym jej dwadzieścia parę. Tyle samo co Hance, albo nawet jeszcze mniej. Hanka kończyła jesienią dwadzieścia pięć. Wróciliśmy na górę. Urządziliśmy sesję fotograficzną z moją maszyną do pisania oldtimer Ernesta Hemingwaya. Jolka przestawała pomału kontaktować. Słaniała się i plotła bzdury. Ja, oczywiście, chciałem wtedy ją widzieć w jak najlepszych barwach. Przymykałem więc na to oko. Skotłowaliśmy się nieco. Leżeliśmy we trójkę na podłodze, a wóda lała się po parkiecie. Ponieważ zaczynało się bredzenie, zdecydowaliśmy, że party dobiegło do mety. Dziewczyny się pozbierały.

“No, idziemy. Ale jest późno! Nie możemy chyba teraz jechać w tym stanie.”

“Oczywiście, to zostańcie tu,” zaproponowałem. “A dasz nam pidżamki?”

“Jasne, i sam założę.”

Ułożyłem się pomiędzy nimi. Jola od okna, Hanka z prawej. Objąłem obie dziewczyny. Super numer, pomyślałem. Próbowałem dobierać się do Joli. Miała jednak spory tyłek. Nic z tego nie wychodziło. Zasnęła natychmiast. Z Hanką zaczęliśmy się miziać stopami. Dotykać, przesuwać, smarować. Moja ręka, nie wiem jak i kiedy, zawędrowała w jej majteczki. Powoli, powoli, natrafiła na wzgórek łonowy. Była wygolona. Delikatnie zagłębiłem paluszek do środka. Jednocześnie znalazłem ustami jej język. Usta Hanki były twarde, mięsiste. Trochę od niej zalatywało fajami, co ja nie palę, to czuję. Jakoś tak się na razie dopiero rozpoznawaliśmy. Pierwsze koty za płoty. Znalazłem jej pierś. Piersi miała bardzo zgrabne, nadzwyczaj wymiarowe. Całowaliśmy się mechanicznie. Jak dwoje nieznajomych na zabawie, którzy nic do siebie nie czują. Rutynowo. Jak w liceum. Potem zasnąłem. Rano zrobiliśmy na śniadanie jajka na miękko. Atmosfera była trochę skonsternowana. Do rozładowania. Dzienne światło raziło źrenice. Zdawkowe pożegnanie na schodach, gdzie Hanna się kolebała niezgrabnie na swoich szpilkach. Wyglądała żałośnie z tym powidokiem tapety na twarzy. Poczułem do niej współczucie.

Dom rodzinny

            Domostwo Hanki przedstawiałoby się na pewno dla wielu imponująco. Był to nowoczesny budynek. Mama Hanki była modystką. Miała dość wysokie notowania w środowisku. Wygrała właśnie ministerialny przetarg na ubranie korpusu dyplomatycznego, więc mogła sobie pozwolić na wywalenie konkretnej chaty. Bryła była upstrzona milionem dziwacznych szczegółów. Jakieś gzymsy, spady, zaokrąglenia, wykusze. Falbanki, dzbanki, malowanki łowickie. Jakieś okna spiralne, wnęki, coś nieprawdopodobnego. Wewnątrz było jeszcze lepiej. Każdy fragment parkietu był z innego rodzaju drewna, ułożony w inny, wymyślny wzór. Przerażało mnie to lokum. W pokoju telewizyjnym jedną ścianę zajmował plazmatyczny telewizor, a drugą awangardowe dzieło abstrakcyjne nieznanego mistrza, który okazał się asystentem z akademii Hanki. Tu i ówdzie, gdzieniegdzie ze ścian wystawały kapitele doryckich kolumn. Płaskorzeźby owoców. Mozaikowe piece kaflowe, przeszklone kominki. Meble art déco pochodziły z kolekcji dziadka Hanki, który był przedwojennym przemysłowcem. Dorobił się na produkcji środków higieny. To on wymyślił recepturę, która przetrwała do dzisiaj – słynnego mydła Złoty Nosorożec w Kąpieli. Hanka stanowiła w ogóle interesujący konglomerat genetyczny. Pod tym względem była przypadkiem egzemplarycznym dla powojennej historii państwa polskiego. O ile ze strony ojca należała właśnie do wspomnianej kasty drobnych przemysłowców-kolekcjonerów – innymi słowy reprezentowała międzywojenny, sanacyjny establishment postfeudalnej Polski – o tyle ze strony matki należała do komunistycznej uprzywilejowanej nadstruktury nomenkla-tury. Jej drugi dziadek był bowiem rewolucjonistą i bojownikiem. Jak to bywa w tym fachu, kiedy już osiągnął zwycięstwo, został aparatczykiem. W Hance łączyła się dawna Polska z nową. Po 89. roku arystokracja, nie do końca wybita przez radzieckich braci, połączyła się z ukształtowaną po wojnie klasą panującą – dyrektorami państwowych dotąd fabryk, pierwszymi sekretarzami partii. Powstały w taki sposób genotypiczny miks miał rządzić Polską poupadkowo-murową. Hanka nie oddawała się żadnej refleksji na ten temat. Spijała tylko śmietankę. Kiedy ją odwiedzałeś niezapowiedziany, jej mama mówiła:

“Nie będę budziła mojego dziecka.”

Które, nie trzeba dodawać, odsypiało właśnie całonocną libację. Była do bólu rozpieszczona. Jakakolwiek próba zewnętrznej ingerencji w ten układ w celu oświecenia Hanki napotykał zaporę jej systemu immunologicznego, co przejawiało się atakami histerii. Co chwila potykałeś się tam o czekoladki, bombonierki, porcelanowe filiżanki, z czego wiele przedmiotów było w całkiem dobrym, skromnym, konstruktywistycznym guście. Na korytarzu przykuła na chwilę moją uwagę sporych rozmiarów mapa. Zdawało mi się zrazu, że przedstawia plan miasta Łodzi. Jaki oryginalny pomysł, pomyślałem, by w tym domu, tak skonwencjonalizowanym w guście statecznej, nieco tylko ekstrawaganckiej elegancji, umieścić tak prozaiczny obiekt. Spodobało mi się to od razu. Dopiero z bliska odkryłem, że to mapa przedwojennej Rzeczypospolitej – od morza do morza. A więc gusta patriotyczne, pomyślałem, i zdałem mamie szczegółową relację z prastarych koligacji mojej rodziny, które wymyślałem na poczekaniu przy różnych, wymagających tego okazjach, dodając za każdym razem jakiś nowy, atrakcyjny szczegół. W ogrodzie brylował blat marmurowego stołu. Matka debatowała tam z sąsiadką lub pieliła grządki. Przywitała mnie z wylewną, staropolską serdecznością. Od razu odwzajemniłem to ciepłe uczucie.

“Wydaje się pan młodszy od swojego brata,” powiedziała.

A więc i tutaj zawędrował Czesław, pomyślałem. Była w kwiecie wieku, okrągła. Na jej okrągłej twarzy rysowały się te linie, o których pisze Proust, mając na myśli portrety Rembrandta. Poszliśmy do pokoju Hanki. Zauroczyło mnie to miejsce natychmiast, jako cierpiącego na przewlekły kompleks Nabokova. Nie przypominało reszty domu. Tysiące dziewczęcych fatałaszków porozrzucanych po podłodze, szafkach, regałach. Jakieś jej rysunki, bibeloty. Szminki, puzderka, lusterka, malowanki, wycinanki. Mnóstwo porozrzucanych książek, lalek, misiów. Materac do spania, komputer. Spinki, naszyjniki, koraliki, paciorki. Hanka usiadła na mnie okrakiem.

“Czesław…” zamruczała, i zaraz ugryzła się w język. “Chciałam powiedzieć: Romek.”

2 komentarze do “Entropia – cz.5

  • 28/12/13 o 00:33
    Permalink

    Naprawdę fajnie się to czyta. Wciągam się i czekam na kolejną część.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*