Ze strugackianów (12)
III. Zakończenie polemiki z Władimirem Diakonowem
WD: Witam Pana,
proszę nie uważać tego listu za próbę wygrania sporu ani pozostania przy ostatnim słowie. Mam wrażenie, że niektóre elementy mojego poglądu pozostały niezrozumiane. Dlatego spróbuję co nieco objaśnić raz jeszcze i zadać jeszcze parę naiwnych pytań.
List, jak poprzednio, kieruję do Pana osobiście, a nie do Poniedielnika. Możliwość oraz (lub) potrzebę publikacji pozostawiam decyzji Pana i Władimira Borisowa.
WK: Witam Pana!
Myślę, że skoro zaczęliśmy rozmowę przed ludźmi, to powinniśmy i zakończyć ją w taki sposób. Kontynuowanie jej w Poniedziałku już nie ma sensu – miewam wrażenie, że nasz spór zjada już własny ogon, zaczyna się powtarzać. Ale mam do Pana prośbę. Po co mamy dodawać roboty Borisowowi i zmuszać go do przekładania. Proszę Pana o przesłanie swoich uwag i mojej odpowiedzi do Poniedziałku, ale przedtem poproszę o przepisanie jej cyrylicą [ze względów technicznych pisałem list po rosyjsku, ale łacińską czcionką – mój dopisek po latach (W.K.)] i – jeśli będzie taka potrzeba – ich zredagowanie. Nie chciałbym uchodzić za półanalfabetę [Zrobiłem to – Władimir Diakonow].
Ad. Ad. Ad. 1)
>„WD: Istnieje wiele poglądów, mających odniesienie do nauk przyrodniczych, które używane są przez autorów najrozmaitszych tekstów jako oczywiste i trywialne. Na przykład: mózg człowieka wykorzystywany jest w paru procentach, albo: las – zwykły las strefy umiarkowanej – produkuje tlen. Problem w tym, że te poglądy są nie tylko trywialne, ale i nieprawdziwe. Wydaje mi się, że humanista nie powinien bez konieczności demonstrować swoich wyobrażeń na temat nauk przyrodniczych.
WK: Cóż – w tym miejscu taka demonstracja była – jak sądziłem konieczna – dawała bowiem pojęcie o treści utworu bez dokładnego opisu fabuły. A że popełniłem błąd, jest rzeczą przykrą – no cóż… Powinienem był nie ufać pamięci i rzecz sprawdzić… Tyle o tym.
Natomiast sądzę, że niepotrzebnie atakuje Pan pewien obyczaj mówienia stereotypami. One też mają swoją pozytywną rolę do odegrania, jakoś doskonalą społeczną wiedzę o rzeczywistości. Proszę wziąć pod uwagę, że jest ona niedoskonała ze swej natury. […]
Tak więc humaniści i inni, wypowiadając nieprecyzyjne sądy o zjawiskach naturalnych, grzeszą tylko częściowo.” <
WD: Nawet mi do głowy nie przychodziło zagłębianie się w takie filozoficzne przepaście. Nauka… Poznanie… Mówiłem nie o nieprecyzyjnych stwierdzeniach, ale o nieprawdziwych, zupełnie błędnych. (Żeby twierdzić, że mózg człowieka jest wykorzystywany w iluś tam procentach, trzeba najpierw wiedzieć, jak w ogóle on pracuje. A las, rosnąc, wydziela dokładnie tyle tlenu, ile się go zużywa w procesie gnicia obumarłych drzew).
Powtarzanie nieprawdziwych twierdzeń zaśmieca przestrzeń informacyjną. Tak więc, próbując uściślić, na czym polega „paradoks bliźniąt”, mógł się Pan najprawdopodobniej natknąć na właśnie takie błędne sformułowanie, przez kogoś powtórzone. I co ma z tym wspólnego gnoseologia?
WK: Czyli całe moje wymądrzanie się nie było tu potrzebne. Źle Pana zrozumiałem. Rzeczywiście to, co stanowi zupełną pomyłkę – nie jest stereotypem. Jest on formą wiedzy, przy tym niekiedy całkiem pożyteczną.
Ad. Ad. Ad. 6)
>„WD: Moim – oczywiście – zdaniem „wartości moralne są bezcenne” i nie mogą być przestarzałe. Etyczna postawa artysty to ważna część składowa jego twórczości. Inaczej nie jest to artysta a… entertainer.
WK: No więc chyba chodziło Panu o coś innego, o koncepcję pisarza i jego roli społecznej.”<
WD: Nie, mówię właśnie o etycznej postawie pisarza jako o komponencie jego twórczości. Książki powinny szerzyć to, co „rozumne, dobre, wieczne”, inaczej ich miejsce jest w… zlewie. Oczywiście moim zdaniem, które jest – jak rozumiem – czystym archaizmem.
>„WK: Różne estetyki mają różne zdania na ten temat. Są takie, które uważają literaturę i sztukę za służące np. tylko pięknu, albo np. tylko rozrywce – i w pełni amoralne. Przy tym o amoralności sztuki mówili też geniusze – tacy np. jak Baudelaire.”<
WD: Cóż. To jest problem zwolenników Baudelaire’a. Punkowo-narkotykowa „kultura” też ma jakąś estetykę. (Powyżej powiedziałem, gdzie jest jej miejsce.) Nawet rozrywka nie może być całkowicie wolna od moralności, nie mamy do tego prawa. Wszelkie koncepcje amoralności sztuki szybko prowadzą do oczywistych obrzydliwości, takich na przykład jak urządzona ostatnio w Niemczech „instalacja anatomiczna” z autentycznych ludzkich trupów.
>„WK: Ale ja chciałem powiedzieć przede wszystkim to, że moim zdaniem archaiczne jest dziś przekonanie (żywe np. w Romantyzmie), że pisarz (artysta) jest jednostką wyjątkową, której żadne zasady nie obowiązuję, której wiele (jeśli nie wszystko) się wybacza.”<
WD: Jeśli Pan chciał o tym powiedzieć w monografii, to dlaczego Pan nie powiedział? A jeśli powiedział, to gdzie? A na koniec, co ma ten pogląd wspólnego z Brzydkimi łabędziami [w Polsce znanymi jako Czas deszczu – dopisek WK], Baniewem i Zursmansorem?
WK: O ile dobrze pamiętam, to w tym miejscu monografii chciałem tylko rzec parę słów polskiemu czytelnikowi, który dawno się oduczył uważać pisarzy za rodzaj nadludzi i oczywiście nie wiedział, że w Rosji poglądy na ten temat są inne niż w Polsce. Myśmy tak uważali jeszcze na początku XX wieku, ale potem nasz modernizm pokojowo, sam z siebie, umarł w latach trzydziestych. Wasz przerwała rewolucja, zakonserwowano go w socrealistycznej puszce i w konsekwencji ewolucja jego myślenia o pisarzach i literaturze nie wyczerpała się – jak się zdaje – do dnia dzisiejszego. [Nie mogę i nie chcę zajmować tu miejsca, ale czy naprawdę z mojej pisaniny można wyciągnąć wniosek, że uważam pisarzy za rodzaj nadludzi? – Władimir Diakonow].
Słowa: „Ale ja chciałem powiedzieć przede wszystkim to…” – odnoszą się do naszych sporów. A co do Baniewa, to wydało mi się, że ten bohater nie zawsze zachowuje się moralnie i że nie wywołuje to u autorów i – być może – u czytelników zdecydowanego sprzeciwu. A zatem – wolno mu. A w konsekwencji pojawiło się pytanie – dlaczego mu wolno?
Ad. Ad. Ad. 7)
>“WK: Chyba nie wyjaśniłem jasno, więc jeszcze raz próbuję: forma monologu była istotna w wypadku kaprala Gaga. W ostatniej scenie powieści wydaje się, że dał mu coś pobyt na Ziemi. No bo zamiast od razu zastrzelić kierowcę, daje sobie wyrwać automat i w imię jakiś dziwnych (dla niego) celów (jakaś walka z epidemią, jakiś humanitaryzm…) pcha ciężarówkę. Ale jeżeli uznamy, że całą historię opowiada on kumplom z powojennej partyzantki (czyli że jego zwracanie się „rebiata” jest wyznacznikiem konkretnej sytuacji, w jakiej się on znajduje), to skonstatujemy, że widać nie zmienił się tak bardzo, żeby na dłuższą metę zaprzestać mordowania i stać się kimś innym.”<
WD: No tak. Po pierwsze, ośmielam się jednak, jak poprzednio, twierdzić, że Gag opowiada swoją historię słuchaczom wyobrażonym, a ma na myśli swoich kolegów ze szkoły Bojowych Kotów. On w myśli wciąż jeszcze jest z nimi, pozostałymi w tej „dziczy”.
Po drugie, jeśli już założymy, że ma Pan rację i że opowiadanie Gaga jest realnym monologiem, prowadzonym w jakimś powojennym towarzystwie, to z czego wynika, że ma to być banda jakichś „leśnych braci” [tj. partyzantów – dopisek WK]. A może Gag akurat się zmienił, przestał zabijać i stał się kimś innym? I może całą swoją historię opowiada przyjaciołom, pracującym z nim na budowach Nowego Alaju?
WK: I oto stworzył Pan nową hipotezę, nową interpretację i uzasadnił ją w pełni przekonująco. Mogę się z tego tylko cieszyć. To znaczy, że moje stwierdzenia zmusiły Pana do stworzenia swoich. Tak właśnie się rodzi wiedza w dziedzinach humanistycznych.
* * *
>„WK: Cały czas jednak mam wrażenie, że Pana zdanie i moje nie tyle się wykluczają, co uzupełniają… Przecież właśnie w tym miejscu Pan poparł moją tezę o tym, Poniedziałek… jest w dużej mierze parodią.”<
WD: Tak, w dość dużym stopniu nią jest. Tak w 15-20 procentach. Mogę powiedzieć raz jeszcze: parodyjny komponent w żadnym wypadku nie jest w Poniedziałku… ani głównym, ani decydującym. Poniedziałek… jest przede wszystkim pełną światła utopią, naiwną (jak teraz wiadomo) nadzieją, że nowy, pojawiający się w masowej skali człowiek, naukowiec-przyrodoznawca (właśnie przyrodoznawca, bo inne nauki nie mogą być masowe), człowiek Pracy i Wiedzy dokona przełomu społecznego. Przy czym w każdego typu społeczeństwie, a nie tylko w Chruszczowowskim socjalizmie.
>„WK: No i jeszcze: fantastyka „bliskiego celownika” rozwijała się szczęśliwie jeszcze dziesięć lat przed Poniedziałkiem…. Zapewne trwała też na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych…”<
WD: No oczywiście, a gdzie by się miała podziać? Przecież Niemcow dalej żył, tworzył i wydawał. Ale z całym szacunkiem: czy mógłby Pan wskazać na te fragmenty Poniedziałku…, które Pan uważa za parodię nie po prostu złej fantastyki, a właśnie „fantastyki bliskiego celownika”? Ja sobie niczego takiego nie przypominam.
WK: Oto odpowiedź. Są miejsca, które odnoszą się bezpośrednio do „fantastyki bliskiego celownika”, na przykład rozprawa Wybiegajły na temat butów może być aluzją do Cudownych bucików Saparina. Ale najważniejszą aluzją jest cała kompozycja, struktura dzieła. Przecież (formalnie rzecz biorąc) to opowiadanie o tym, jak przyszedł żółtodziób do naukowego instytutu, obserwuje, co się tam dzieje, pracuje – a tu odkrycie za odkryciem… Tak właśnie były zbudowane „arcydzieła” „na granicy możliwego”.
*
>„WD: Strugaccy, to moi ulubieni pisarze i nie widzę żadnych powodów, aby zastosować metody naukowego badania wobec moich ulubionych książek. „To co wolno, a czego nie wolno” literaturoznawcy – to jego problem. Ja jestem czytelnikiem i dla mnie jest ważne wrażenie, które odczuwam przy czytaniu prac tego literaturoznawcy. A ogólne wrażenie z monografii jest takie: jak należało oczekiwać, dla autora nic dobrego z werdyktu „otrzymuje tytuł docenta” – nie wynikło.
WK: W tym miejscu – przyznam się – nieco zbaraniałem. Albo ja zupełnie nie znam rosyjskiego, albo Pan uważa, że moja książka była pisana „na stopień”, dla kariery i w ogóle nie włożyłem w nią serca. No więc: nic błędniejszego.”<
WD: Dlaczego „albo – albo”? Jest jeszcze dużo innych wariantów, na przykład ten, że niezbyt jasno się wyraziłem. Spróbuję wyjaśnić.
Podstawą naukowego badania każdego złożonego obiektu jest analiza. Obiekt zostaje zastąpiony przez pewien schemat, który następnie jest rozkładany na kosteczki. Przy próbie syntezy czegoś z tych kosteczek – siłą rzeczy musi być wymyślona jakaś bazowa koncepcja. A potem badacz przekonuje siebie samego i próbuje przekonać otoczenie, że ta koncepcja w sposób oczywisty wynika z samej istoty badanego obiektu.
Jeśli obiektem jest książka mojego ulubionego pisarza, to ja, czytelnik, będę przypatrywać się rezultatom badawczym ze szczególną pasją. I prawie że na pewno się nie zachwycę. A jeśli sam badacz uważa te książki za ulubione, to trudno zrozumieć (mnie osobiście), jak jest on w stanie pracować.
To wszystko, co chciałem powiedzieć. A już na pewno nie robiłem jakichś osobistych aluzji. (Ostatecznie – dlaczego miałbym robić?)
WK: Trudna jest praca humanisty. Trzeba się wewnętrznie oddalić, odseparować od przedmiotu swojej pracy (oczywiście mam na myśli uczciwych humanistów, a nie chałturszczyków czy politykierów). Może dlatego jest tak wiele błędnych poglądów i nieprzekonujących hipotez. A w ogóle to praca humanisty jest dziwna. Próbujemy stworzyć obraz, którego stworzyć się nie da. W sumie jest tak: badamy literaturę, literatura jest całościowym obrazem świata, świat – jako całość – jest zbyt złożony, by próby jego zbadania kiedykolwiek zakończyły się pełnym sukcesem.
*
>„WK: Sami pisarze mieli jednak niekiedy na ten temat swoje zdanie i robili, co mogli, aby służyć dobru społecznemu rozumianemu tak – jak oni to dobro pojmowali. No więc jestem pewny, że Strugaccy należeli właśnie do tej drugiej, niepokornej kategorii pisarzy i w swoich książkach niejednokrotnie zabierali głos na tematy społeczne i polityczne. No bo po co pisaliby Gadkije liebiedi, po co wkładaliby w usta bohaterów Trudno być bogiem rozważania o społecznej roli inteligencji, po co byłyby liczne wątki z Bajki o Trojce i Ślimaka na zboczu. Te książki na pewno nie były „igraszkami estetycznymi”, były dziełami walczącymi. Nie zauważyć tego może jedynie ten, kto bardzo nie chce tego zauważyć.”<
WD: Bez wątpienia, książki Strugackich służyły (i służą) dobru społecznemu. Ale jeśli pobieżnie przejrzeć monografię, to rezultatem jest wrażenie, że autor chciał powiedzieć zupełnie coś innego. A konkretnie: że głównym celem twórczości Strugackich, przez nich stopniowo rozpoznawanym, było dogodzić dysydentom-aktywistom, a zaszkodzić Zofii Władzowej…
Jest to wątpliwe, przede wszystkim dlatego, iż książki Strugackich są czytywane i dzisiaj. Rzecz jasna rzadziej i nie wszystkie, ale są czytane i przekonany jestem, że będą. Dalej: kolosalna, wielomilionowa popularność pisarzy w czasach radzieckich nie może być wytłumaczona tylko wielką liczbą poszukiwaczy smaczków. Mogę się wypowiadać tylko w imieniu swojego kręgu moskiewskiej, tak zwanej „naukowo-technicznej inteligencji”: tak samo jak nie należy przeceniać efektywności radzieckiej propagandy – tak i nie warto zawyżać popularności dysydenckich idei. A większość naukowców i inżynierów bynajmniej dniami i nocami nie wyczekiwała na koniec władzy radzieckiej.
I na koniec, wracając do moralizatorstwa (Tutaj, proszę wybaczyć, ale nie obejdzie się bez osobistych uwag). Na przykład ja bym się nie zdecydował na wskazywanie ulubionym pisarzom, jak powinni byli postąpić w tej lub innej sytuacji. Co prawda nie jestem literaturoznawcą…
WK: Dla Pana pisarze – to ludzie. Dla mnie – to szereg książek i innych świadectw pisanych. Ludzi można tylko lubić lub nie (to tak jak z kobietą – albo się podoba, albo nie podoba – trzeciego wyjścia nie ma). Książkę się kocha, ale jednocześnie zauważa: tu przydałoby się inaczej…
A co się tyczy twórczości Arkadija i Borisa Strugackich – Pan pozwoli, że posłużę się Pana ulubionym chwytem: za Pana wrażenia w pełni tylko Pan odpowiada. Ja z pewnością nie chciałem wyrazić poglądu, iż Strugaccy to propagandziści i tyle. Inną sprawą jest, że mogę odczuwać pewne niezadowolenie z siebie, mieć do siebie pretensje, iż moją monografię w ogóle można tak przeczytać (nawet pobieżnie). Cóż, młody byłem, głupi i się nie domyśliłem.
*
>„WK: W tej chwili, kiedy wszystko jest historią i ZSRR nie istnieje, oświadczenia Borisa Natanowicza na temat druku w Posiewie są oczywiście w pełni wiarygodne. Gdybym przygotowywał teraz drugie wydanie, pewnie bym „scenariusza” nie wprowadzał do tekstu monografii – najwyżej wspomniałbym w przypisie, że tak mówiono. No i na koniec tego wątku: to, co wiemy o druku w Posiewie, to – podejrzewam – nadal tylko część prawdy. Wersja ABS jest już co prawda w pełni wiarygodna, ale nadal chciałoby się poznać więcej szczegółów… (Chyba, że ostatnio coś o tej sprawie Boris Natanowicz napisał, a ja jeszcze tego nie znam. To także możliwe).”<
WD: Nieźle! Wersja Strugackich jest prawdopodobna, ale… nieprawdopodobna. No, ale jeśli Panu bardziej prawdopodobny wydaje się „scenariusz”, wynikający z opowiadań jakichś tam tajemniczych, dobrze poinformowanych ludzi, no to niech tak będzie…
A dlaczegóżby nie rozpatrzyć takiego scenariusza. Ktoś nam nieznany, ale całkiem podły, przekazał tekst Brzydkich łabędzi wydawnictwu Posiew i dostał za to odpowiednie wynagrodzenie. A wydawnictwo natychmiast rzuciło książkę na rynek, mając na uwadze bezpośredni zysk oraz wzrost swojej popularności u czytelników (u czytelników, a nie u pisarzy, bo tych i tak nie zabraknie). Ten scenariusz jest zgodny ze wszystkimi znanymi nam faktami.
WK: No cóż. Jeśli dla Pana tym samym jest prawda, istota sprawy (lub jej część) i prawdopodobieństwo, to i ja powinienem zakrzyknąć: „Nieźle!” Przecież nie może Pan zaprzeczyć, że istnieją prawdy, w które nikt nie wierzy i istnieje wiara w rzeczy całkowicie fałszywe. Ponadto hipoteza Pana, dotycząca wydawnictwa Posiew, nie przekonuje mnie. W owych czasach tego typu instytucje miały wystarczająco dużo pieniędzy, by dobrze działać. Czytelnicy w ogóle nie byli im potrzebni. Emigranci z krajów socjalistycznych (może nie wszyscy, ale wielu) żyli na rachunek swoich bogatych sojuszników. Bardziej przekonuje mnie hipoteza Murińskiego [na ten temat w kolejnym artykule – Ze strugackianów (5)].
*
WD: Wszystkiego najlepszego!
Wł. Diakonow
WK: Panu także życzę wszystkiego najlepszego! Mam nadzieje, że na koniec jest Pan zadowolony z moich odpowiedzi [No jasne – przy czym, jak wiadomo, pełne zadowolenie to w ogóle szczęście – WD].
Wojciech Kajtoch
sierpień 2004