Kultura

Entropia – powieść w odcinkach cz.2

SZANOWAŁAM

Wernisaż

            Mój dom, jak powiedziałem, stał przy bocznicy kolejowej Poznańskiego. Idąc dalej, na wschód, do centrum miasta natrafiało się na bordowe kloce fabryk, domy robotnicze – tzw. familiaki, oraz wystawne pałace właścicieli. Niedaleko takiego łódzkiego Wersalu znajdowała się ulica Brunatna. Na Brunatnej mieściła się galeria sztuki. Miała ona bogatą tradycję. W latach ’80, w okresie przełomu, znany łódzki performer, Franz Sójka zaprosił do Łodzi większość najznakomitszych artystów wiodącego wówczas nurtu – neoawangardy. Na dawnym zamku Poznańskich odbyła się konferencja. Obok, w fabrykach, które nosiły wtedy imię dziewiętnastowiecznego rewolucjonisty – Marchlewskiego trwał strajk. Zebrani na salonach artyści postanowili zejść do robotników, do szwaczek. Dla nich było to ziszczenie snu o społeczeństwie formującym się bez wodzów, samosterującym bycie wspólnotowym, o swoistej, zorganizowanej anarchii. Zostali życzliwie przyjęci. Pozostawili w mieście wiele swoich dzieł, które nie zrozumiane przez nikogo rdzewiały przy skwerach, aż zostały wywiezione na złom. Organizator, Sójka, był związany z Galerią mieszczącą się na Brunatnej. Była to odrapana, smętna arteria miasta. Niegdyś, przed druga wojną, tętniła życiem. Jak donosi miejscowy szewc antysemita – roiło tu się od żydowskich hoteli, restauracji, burdeli. Z czasem poodpadały ozdobne balkony, a te pozostałe utrącono seryjnie z przejeżdżającej w tym celu ciężarówki. W jednej z bram, na pierwszym piętrze, mieściło sie prywatne mieszkanie, gdzie spotykali się awangardowi artyści. Pili wódkę i palili papierosy. Czasem któryś z nich wychodził na środek pustych przestrzeni pomieszczeń wystawienniczych, onanizował się publicznie, rozbijał poduszki z pierzem na głowach widzów, czy rozlewał na nich alkohol. Przychodziły nastoletnie uczennice akademii sztuk pięknych, a liniejący profesorowie i asystenci tejże uczelni ruchali je w łazience za zaliczenie. Taka to była bohema. Tego wiosennego dnia zawędrowałem tutaj i ja. Rozejrzałem się nieśmiało.

            Dwie cizie. Bez obstawy. Same. Wypindrowane. Nabite na szpilki. Wyglancowane Max Factor. Obwieszone orderami z tombaku. Trochę jak żywa reklama Jablonexu. Kołyszą się na tym niewygodnym obuwiu, jakby miały zaraz spaść, jak książę de Gouremant[1] z wysokości swoich 83 lat. Spijały zwyczajowy Tokaj. Snuły się po salach wystawowych, coś tam przebąkując do siebie od czasu do czasu. Rozglądając się. Niby to niewinnie. Ale mrugająco, blikująco spod gęstego tuszu rzęsistych rzęs i kredki. Brakowało im tylko egzemplarza “Vouga” albo “Twojego Stylu” pod pachą. Stanęły przed prowokacyjnym obrazem, przedstawiającym sztuczną szczękę pomalowaną na kolor niebieski i zrobiły zaintrygowaną minę. Jedna nawet chyba przysnęła na stojąco.

            “Nie sądzicie, że to w stylu Duchampa?” spytałem podchodząc, i wskazując na dzieło na wprost nas.

            To okazało się dla nich za trudne. Przegiąłem. Straciłem je. Chociaż nie. Nie do końca. Nie oczekiwały, widać, wielkiego wzięcia. Bo trafiliśmy razem do kuchni. Tam wrzała w najlepsze zabawa. Ledwo co dostrzegałem partnerki zza gęstej chmury dymu. Krztusiłem się i dławiłem. Przy ławie, zajmującej szczelnie prawie całe pomieszczenie, dwie moje lale obalały z gwinta winiasza i jarały cienkie papierosy z cienkich opakowań jeden za drugim.

            Nagle do galerii wszedł Czesław Stonoga. Biznesmen. Mój brat. Dealer sztucznej biżuterii. Pojawił się z obstawą. Zbił majątek na różańcach na beatyfikację papieża. Za Stonogą szedł jego nadworny projektant różańców – Henryk Szkop. Były różańce secesyjne, rokoko, art deco. Były też glamour. Były takie, gdzie przy otwieraniu relikwiarza zespół Ich ośmioro wykonywał swój najnowszy przebój – Ciało Marii. Poza tym był tam jeszcze jeden pan. Błażej Łuczywo. Błażej był po ASP i w swoich latach trzydziestych pozostawał z wyobrażeniem tej artystycznej uczelni, które nakazywało mu noszenie strojów w kolorze czarnym. Ale że urodził się kilkadziesiąt lat po bumie filozofii egzystencjalnej – kiedy to intelektualistów obowiązywały takie uniformy – jego ciuszki zalatywały już chińszczyzną, metkowaną jakimś szumnym logo. Jego koszulki szczelnie opinały ciało, którego nie miał, poza warstwą zjełczałego tłuszczu. Lakier utrzymywał na głowie blond farbowany boysband hełm, z grzywką fikuśnie wymodelowaną nad czołem a la przypadek i niewymodelowanie.

            “Henryk, popatrz”, powiedziałem do projektanta różańców bo go znałem: “to są twoje zagorzałe fanki.” Wskazałem na moje dwie spłoszone lale. W tym czasie Błażej Łuczywo skorzystał z mej nieuwagi. Głęboko spojrzał w oczy Hanny Remuda, bo tak nazywała się jedna z mych panien, zamrugał dosztukowanymi rzęsami, pierdnął bezgłośnie, i położył łapę na jej rączce. Jej pierś zaczęła się coraz wyżej unosić. Zaczęła głęboko oddychać. Trwać nieruchomo w kontemplacji przybyłego tak niespodziewanie szczęścia. Nie obejrzałem, jak już lecieli w ślimaka. Tę mamy z głowy, pomyślałem. Została jeszcze druga.

            “A może pojechalibyśmy wszyscy razem do mnie. Mam fajny ogródek, moglibyśmy zagrilować”, spróbowałem niepewnie.

            Hanna, co jej się właśnie trafił los na loterii jak ślepej kurze ziarno, wycedziła z pogardą:

            “Z tobą można najwyżej pogadać”.

            No tak, zobaczymy jeszcze, co zrobisz z nowym Kenem.

            Należało się zwijać. Przy drzwiach zaczepił mnie nawalony dresiarz w dzierganej czapeczce sycylijskiego padrino. Albo raczej pana Stefana – emeryta z czteropiętrowca, co się właśnie wygrzewa na balkonie w niedzielne, sierpniowe popołudnie. Podczas, gdy żona smaży kotlety. A pies pudel merda ogonem. Jakiś Zenon z Bałut czy ktoś.

            “Jesteś Żydem?” wybełkotał, bo miałem na głowie prowokacyjną jarmułkę. “Czemu nie chcesz ze mną rozmawiać. Czemu mi nie odpowiesz?”, kolebał się ostatnim wysiłkiem. “Uważasz, że nie zasługuję sobie, żeby mi odpowiedzieć? Dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć? Jestem jakiś gorszy od ciebie?”

            “Wiesz co”, zagadnąłem go, “spierdalaj”. I wyszedłem.

            Kiedy za tydzień przybyłem na kolejną wystawę. jednej z dwóch dziewczyn, które poznałem przy ostatniej wizycie nie było wcale, a druga przyszła już z nowym chłopakiem – tym z zeszłego tygodnia. Jak zazwyczaj, robiłem sobie filmik na aparacie. Kręciłem wszystko, co się tam działo. Podszedłem zatem do tych dwojga i spytałem jak leci, nagrywając to. On przyjął rolę przewodnika stada, jelenia-przywódcy, i zabrał głos w imieniu obojga.

            “Wiele sie wydarzyło, oj wiele.”

            I tu się zawiesił. Nie umiał nic więcej dodać. Spojrzał na nią, że może ona potwierdzi, że tak wiele. Ale ona tylko zatrzepotała rzęsami, spuściła na moment wzrok, i speszyła się. Cóż to mogło być, to wiele, które ją wprawiało w zakłopotanie, a jego napawało taką dumą. Czy trudno się domyślić? Nastąpiło, najpewniej, cielesne zbliżenie. Samiec był odtąd pewny swej własności – nadęty i napuszony “szczęściem”. Dziewica została wzięta, i jako taka reagowała teraz ze standardowym zmieszaniem. Była zakłopotana, bo dziewczę zawsze musi być onieśmielone wobec samca, który je pokrywa. Takie są zasady tej gry. Był to związek typowo polski, typowo męsko-samiczy. On ją klepał w dupę jak krowę – jesteś moja Stefka, a ona rechotała. Dolna szczęka jej opadała, rozdziawiała usta, rumieniła się, trzepotała rzęsami, a następnie z wdzięcznością rzucała mu się na szyję i obcałowywała go. Patrzyłem na to z przykrością i zażenowaniem. Na szczęście obok znajdowało się dziecko. Nieskalana obyczajowym układem istota. Dziewczynka robiła fikołki. Zacząłem kręcić dziecko na taśmę. W dziecko uciekłem. W czystość. W szczerość. W równorzędność relacji. Świeżość dziewczynki przeciwstawiłem sztuczności i zepsuciu, które przed chwilą odnotowałem. Dzieckiem się stałem. Jako taki niepojęty dla nich – dorosłych. Przegrałem, nie pozostawało mi nic innego, jak znaleźć coś, w czym mógłbym poczuć się jednak mniej stratny.


[1] W poszukiwaniu straconego czasu, przełożył Julian Rogoziński, Warszawa 1965, str. 470.

(Visited 33 times, 1 visits today)

2 Gedanken zu „Entropia – powieść w odcinkach cz.2

Schreibe einen Kommentar

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht.

*