Boże, chroń Amerykę!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nowy film Bobcata Goldthwaita to obraz bardzo nietuzinkowy, mijający się o kilometry z tym, co w Ameryce uważa się za poprawne politycznie. God Bless America nie można nawet nazwać satyrą czy komedią, to po prostu wyraz zniesmaczenia reżysera i jego sposób na bezpieczną realizację marzeń, jakie przychodzą mu do głowy podczas oglądania telewizji, słuchania radia i przebywania ze współpracownikami. Myślę, że śmiało można powiedzieć, iż Goldthwait chce nam tym filmem dać jasno do zrozumienia, że z ogromną chęcią zamordowałby parę osób.

God Bless America zaczyna się niepozornie – grubszy facet po czterdziestce, rozwalony na kanapie ogląda telewizję. Po chwili za ścianą zaczyna płakać dziecko, a główny bohater rozpoczyna swój dialog, którego treść skupia się na pomyśle, jakby tu uciszyć dzieciaka przy pomocy strzelby. Początek filmu bardzo przypomina nasz rodzimy Dzień świra. Narracja prowadzona przez bohatera skupia się głównie na tym, co go w dzisiejszym świecie doprowadza do szału (a jest to w większości po prostu ludzka głupota). Treści programów, które Frank ogląda, także niezbyt się różnią od treści pamiętnym reklam, które nie dawały żyć Miałczyńskiemu. W pracy Frank nie ma wcale lżej – wokoło wszyscy zajmują się tylko rozmowami o nowych reality shows, a jemu powoli zaczyna się kończyć cierpliwość. W końcu, kiedy problemy nawarstwią się już w jego życiu do poziomu, z którym już dalej nie będzie mógł żyć, Frank złapie za strzelbę.

 God Bless America opiera się na bardzo prostym pomyśle tępienia wszystkiego, co w dzisiejszym świecie uważane jest za komercyjne, bądź po prostu ogłupiające (ostateczny cios dla Franka to natrafienie na reality show o urodzinach szesnastolatek, który istnieje naprawdę i emituje go jedna z największych stacji „muzycznych” na świecie). W pewnym momencie do głównego bohatera przyłącza się partnerka, młoda Roxie, po czym oboje wsiadają w samochód i ruszają w podróż po Ameryce – eliminując po drodze wszystko, co im się nie podoba. Goldthwait na szczęście potrafił zrobić z tego filmu nie tylko świetną komedię, ale również dodać elementy rodem z rasowego dramatu. Przy okazji, co jakiś czas zaskakuje autoironią głównych bohaterów, którzy zapędzeni czasami sami wpadają do worka z ludźmi, jakich początkowo planowali się pozbyć.

Bobcat Goldthwait to reżyser raczej niszowy, bez żadnych większych filmów na koncie, za to twórca bardzo oryginalny i świeży. Dzięki swojej nie wypracowanej pozycji – odtwórców ról wybierać musi z „gażowych” nizin. Stąd też dwójka niesamowitych aktorów, grających główne role w God Bless America. Joel Murray (szerzej znany z amerykańskiej wersji Shameless) i Tara Lynne Barr stworzyli duet perfekcyjny. Podobnej chemii między tego typu parą bohaterów (ona – czternastoletnia, nad wyraz inteligentna, ale również przemądrzała i uparta dziewczyna i on – czterdziestoparoletni, zawiedziony życiem i nienawidzący świata cynik) dawno w kinie nie widziałem. Aktorska strona God Bless America to jeden z mocniejszych elementów tego filmu.

Jako ogromny plus zaliczyć też trzeba fakt pewnej skromności tego obrazu. Film nie jest przeładowany zbędnymi efektami specjalnymi, ani żadnymi upiększaczami, scenariusz posiada dosyć prosty i niczego nie komplikuje ani na siłę nie wydłuża, a samo zakończenie – to już mistrzostwo świata! God Bless America to jeden z niewielu filmów, które kończą się dokładnie tam, gdzie skończyć się powinny.

To obrazu Goldthwaita powinno się podchodzić z dużym dystansem, bo chwilami zbliża się niebezpiecznie blisko do exploitation movie, a dla większości widzów jest to już gatunek bardzo trudny w odbiorze. Jednakże tym, których wkurzają celebryci i programy w stylu „z kamerą w kuwecie kota Dody” – God Bless America powinno się bardzo spodobać.

 

Ocena: 8

  Mateusz Nieszporek

 

God Bless America, reżyseria: Bobcat Goldthwait, obsada: Joel Murray, Tara Lynne Barr

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*