Zażyłości z Melpomeną (akt II) (3)

Jako krytyk teatralny, nadto od początku emocjonalnie związany ze sceną, tym razem zaś z samym Jasielskim, intelektualistą sztuki teatru, realizującym program ambitny, godny najlepszych scen kraju, życzyłem mu jak najlepiej Wspierałem też jego działalność materiałami prasowymi (TygiEL, Jednak Centrum, Kurier Elbląski) i komentarzami, dotyczącymi jego utworów scenicznych.

Nazywałem też teatr J. Jasielskiego teatrem o s o b o w o ś c i o w  y m,  czyli mocno nasyconym indywidualnością (światopogląd, ideologia, aksjologia i poglądy na funkcję sztuki) kierującego nim kierownika artystycznego i reżysera. Dodam też, że Jasielski ok. r. 1997 był daleki od identyfikowania się z jakimkolwiek programem natury politycznej.

Zdarzyło się w r. 1996, że środowiskowi notable, składający się już w większości z byłych prominentnych towarzyszy, postanowili w sposób szczególnie uroczysty uświęcić 11. listopada, a więc święto, które sami – i to przed niewielu jeszcze laty – tępili jako skreślone przez ich partię z kalendarza pamięci narodowej – a przy okazji raz jeszcze zewrzeć się w ściskaniu rąk. Impreza odbywała się w Bibliotece. Było nawet tłoczno. Lustrując oczyma zebranych znalazłem tylko kilku nowych solidarnościowych czy niezależnych przedstawicieli władzy. Wręcz zdębiałem: wokół trójki księży (w tym biskup Śliwiński) kilku rej wiodących i znanych już z podobnych uroczystości tyle, że dla uświęcenia 22. lipca – tow. tow. Mańkut, Słonina, Dziewałtowski, Horbaczewski i wielu zaproszonych gości tego samego autoramentu (tzn. z byłego aparatu partyjnego), nadal czynnych, opiniotwórczych – a w tej chwili nawet triumfatorskich. De facto bowiem ciżba ta, od paru już lat rozproszona, znalazła okazję, by skupić się de novo, pocieszyć i wymienić serdeczne uściski dłoni.

Stała się bowiem rzecz niespodziewana. Prezydenturę w kraju – ku ogromnemu zdziwieniu gamoniów z Unii Demokratycznej – objął Aleksander Kwaśniewski, tedy postkomunista, przy czym eks-partyjni jako SLD, zyskując większość w Sejmie,  dosiadają stołków i rządzą. Oni też wywierają mocny wpływ na kształt uchwalanej Konstytucji RP. W ogóle znów się panoszą. Co natychmiast przenosi  się do Elbląga, bo jakże by inaczej, miasta należącego przecież do najbardziej zakomuszonych ośrodków kraju. Gdy zaś w spiczu o „ukochanym  Dniu 11. Listopada” występuje  sam Mańkut, a z ust zawsze układających się w kremlowską gwiazdkę poczynają płynąć tyrady na chwałę pamięci Legionów i Piłsudskiego – ogarnia mnie coś w rodzaju buntowniczego wstydu.

Z miejsca też podejmuję decyzję o zorganizowaniu w Elblągu imprezy listopadowej, która byłaby patriotyczną ripostą wobec SLD-owskiej „oficjałki”. Z pomocą przychodzi mi właśnie Józek, użyczając przestrzeni Małej Sceny oraz aktorów do wykonania recytacji. Obiecuje udział części swoich muzykusów dyr. Bogusław Stolarski ze Szkoły Muzycznej. Aliści nie chce narazić się kolejnym środowiskowym rządzicielom.  Dlatego też spotkanie  odbywa się bez efektów orkiestralnych. Spicz – co zrozumiałe – należy już do mnie. Dodam, że incydent „akademijny” miał miejsce w kilka miesięcy po złożeniu przez grupę związkowców p. Kopcia memoriału do Wydziału Kultury  UW, mającego wykazać, kto teatrem naprawdę rządzi. Ale, by kontekst był pełniejszy, pozwolę sobie przypomnieć jeszcze kilka innych okoliczności.

Kolejne miesiące mijają pod znakiem intensywnej roboty przy zmniejszonych siłach i środkach teatralnych. Teatr zdobywa się na realizację („ciekawą”) Pokojówek Geneta w reżyserii J. Jasielskiego, następnie spektakl kolęd pt. Cicha noc (reż. J. Jasielski, oprac. muz. W. Karpiński). Tym razem i ja mam jakiś bezpośrednio udział w pracy teatru, gdyż Jasielski, znając moją robociznę „satyryczącą”, zachęca mnie do sporządzenia widowiska typu szopkowego. Tym sposobem powstaje kameralne widowisko kabaretowo-szopkowe pt. Betlejemka (reż. Juliusz Stańda, scenogr. Zygmunt Prończyk, oprac. muz. W. Karpiński). Jestem usatysfakcjonowany, także i rad, że wyszturchani, choć miejscami boleśnie, nie czują się urażeni.

Jeszcze, gdy żył Stasio Franczak (był  w szpitalu), znalazłem się w potrzebie pomyszkowania wśród materiałów archiwalnych  teatru. Do założenia tego archiwum sam się kiedyś przyczyniłem i wraz z Franczakiem dokładałem starań, by było prowadzone systematycznie i dokładnie. Nie dziw, że kompletny zestaw teczek archiwalnych pierwszych pięciu sezonów usiłował zagarnąć, jako osobistą własność, odchodzący z teatru w r. 1981 Jacek Gruca. Tyle, że Staszek udaremnił mu zawłaszczenie. Jednak porządkowanie późniejszych materiałów było przez wiele sezonów zaledwie w toku.

Teraz, odwiedziwszy archiwum, materiały ostatnich ok. 10 sezonów znalazłem w rozsypce, to jest w takim samym nieładzie, jak to miało miejsce w teatrze olsztyńskim w r. 1974, gdym pisał pracę doktorską i z konieczności poświęciłem kilka tygodni na porządkowanie tych stosów dokumentacji. Z miejsca też dałem wyraz swemu oburzeniu i na Stasia Franczaka i na niezbyt ustawione przez niego do opieki nad archiwum „siły pomocnicze” kierownika literackiego (czytaj: lenie). W każdym razie archiwum pod opieką ostatniej z sił pomocniczych pozostawało w niewyobrażalnym i karygodnym barłogu. Być może przyczyniła się do tego wprowadzona przez Józka  zasada oszczędności, osłabiająca nadzór.

Pozwoliłem sobie zajrzeć do archiwum w rok później, to jest po odejściu Stasia Franczaka, by skonstatować wśród dokumentów istne trzęsienie ziemi. Nie kryłem oburzenia. Niespodzianie znalazł się obok mnie Stasio Brodacki, aktor. Dodam, że Stasio od lat, do  końca swych dni w Elblągu, odwiedzał nas (tzn. mnie z żoną Wiesią) przynajmniej raz w miesiącu przy ul. Ratuszowej, zawsze z goździkiem w dłoni i zawsze z aktorskimi lansadami. Był niemal naszym uchem w teatrze, sam też znał wszystkie nasze dzienne sprawy. W każdym razie traktowaliśmy go jako przyjaciela. W czasie, o którym mówię, był już na emeryturze, z teatrem jednak pozostawał związany jakimś skrawkiem etatu. Nie ulega wątpliwości, że również i on był przeze mnie wtajemniczony w niedowłady archiwum teatralnego. Raz znalazł się przy mnie, gdy w teatrze biadoliłem nad sianem nieuporządkowanej dokumentacji w szafach archiwum, Stasio porwał się z gabinetu, za chwilę zaś wrócił, prowadząc ze sobą „panią dyrektorową”, czyli Ewę jako winowatą stanu rzeczy, czyli zaniedbań w archiwum. A  pokrzykiwał na nią, a wychodził wprost z siebie, rozgrywając tę scenę z ekspresją, tedy po aktorsku.

Wprawdzie Ewa, dysponująca także dobrym aparatem głosu, poczęła sobie to i owo wypraszać, Stasio nie przerywał jednak, grając przecież na mnie jako słuchacza. Wpadł nawet w rodzaj transu i podniósł głos o oktawę. Coś tam prawił o babskich rządach w teatrze, o zaniedbaniach i o idiotycznych inicjatywach. Nawet i o tym, że był aktorem już wówczas, kiedy ona jeszcze jako smarkata rąbek koszuli w zębach nosiła. W każdym razie zrobiło się wrzaskliwie. Końcówka awantury miała miejsce już na korytarzu, gdzie tkwiła grupka aktorów, czekających na próbę. Stasio stał jeszcze chwilę pod drzwiami gabinetu, kończąc jakiś rozleglejszy okres zdaniowy, Ewa zaś, płacząc, pomknęła do gabinetu dyrektora. W chwilę później zjawił się sam dyrektor. Zażądał od Stasia przeproszenia Ewy. Na stanowczą odpowiedź Brodackiego, że ani mu się to śni, powtórzył  życzenie, zastrzegając równocześnie, że to warunek dalszej jego współpracy z teatrem. Działo się to – przypominam – w pełnej przytomności zespołu aktorskiego. Być może właśnie ta okoliczność zaważyła na determinacji Brodackiego:

–  Przeprosin nie będzie. Żegnam wszystkich! – rzucił przez zęby, po czym udał się w kierunku szatni. W każdym razie przed oczami aktorów i w mojej obecności grał buńczuczny spektakl, wyraźnie popisywał się, zadawał czadu. Tak czy inaczej szkoda było incydentu, Stasio mimo emerytury był aktorem niezgranym i sprawnym, mógł się jeszcze przydać. Szkoda, że właśnie takie było rozstanie dobrego i zasłużonego artysty z teatrem, któremu oddał ok. 30 najlepszych lat swojej służby aktorskiej. Po cholerę poniosło mnie do teatru właśnie w taką porę?! – długo jeszcze żurzyłem się na siebie, iż niechcący stałem się powodem incydentu o takiej właśnie dramaturgii. W najbliższych tygodniach po mieście niczym influenca snuły się zebrania, spotkania, mitingi nabolałych, cierpiących, narzekających i dyskutujących o naprawie zborsuczonego życia publicznego Najsmutniej mi było, gdy jak spod ziemi zjawiał się na nich ulubiony aktor Elbląga, czyli… Stasio, by klepać o tyranii dyrektora, pomiatającego aktorami i wyrzucającego ich na bruk, by stawiać siebie za exemplum poszkodowane przez „dzierżymordę” i w ogóle wycierać sobie gębę demokracją. Na szczęście mogłem z miejsca prostować tyrady krzykacza, podnoszącego temperaturę. Jasielskich wtedy nie było już w teatrze. Jego następca zaś – że pozwolę sobie na małą antycypację – robił wszystko, by proces kompromitacji i degradacji teatru był kontynuowany. Był zaledwie kryzys, ale tylko, a kryzys – jak mówiono – to jeszcze nie katastrofa. Bo przecież może być gorzej, co przecież wkrótce się stanie. Wszak nowy wojewoda, tzn. pani Maria Piór, zobowiązana do znalezienia po Jerzym Michalaku kogoś nowego na stanowisko dyrektora teatru, stwierdziła, że „kryzys ma charakter pozytywny”, po czym wskazała  palcem na przypadkowego żółtodzióba jako następcę, topiąc skutecznie teatr do ustania bulgotu, tj. na kolejne pięć lat. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*