Zaklinanie rzeczywistości (2)

Działa tutaj zasada ruchomego horyzontu oraz prawda o tym, iż kropla drąży skałę. Dobrym tego przykładem może być obecność na Paradzie Równości w Pradze (Prague Pride) organizacji (https://www.pedofilie-info.cz/), dążącej do uznania pedofilii za mniejszościową orientację seksualną. Pedofilia nie jest zaburzeniem, aberracją, chorobą ale „orientacją”, czymś, co powinno dawać prawo do zabiegania o społeczną akceptację. A dalej zapewne o wykłady w szkołach i przedszkolach. „Tolerancja” to ważne dla tych aktywistów słowo. Można by zadać pytanie, kiedy na „paradzie równości” zobaczymy zoofilii czy gwałcicieli? Nie takich, którzy zgwałcili  – łamiąc prawo, ale takich, którzy o tym fantazjują – zabiegając o włączenie ich preferencji do podręczników „edukacji seksualnej”.

Następną kwestią, która budzi uśmiech politowania u akolitów ruchów LGBTQ, jest pojęcie „seksualizacji dzieci”. Termin ten używany jest przez adwersarzy „tolerancji” jako odpowiedź na propozycję „edukacji seksualnej”. Lewica Zandbergowska jest jak wiadomo zakochana w krajach skandynawskich, będących w ujęciu ich dość infantylnej wiedzy ekonomicznej i historycznej, przyczółkiem raju na ziemi. Pochylmy się zatem nad światłymi pomysłami, zrodzonymi w tej poczekalni do lewicowej Arkadii. Norweski specjalista seksuologii i psychologii klinicznej dr Anders Lindskog uważa, iż porno ani nie wciąga dzieci, ani im nie zagraża. Apeluje też do rodziców, by razem z dziećmi oglądali porno i rozmawiali o tym ze swoimi pociechami. – Dzieci mają te same uczucia jak dorośli – twierdzi. Na dodatek te wspólne seanse filmowe powinny zacząć się od razu, gdy dzieci zaczną zwracać uwagę na istnienie drugiej płci. Poglądom Lindskoga wtóruje terapeuta rodzinny i seksuolog Thomas J. Winther. – Ciekawość jest zdrową częścią rozwoju dziecka – przypomina starą prawdę. – Porno nie wywołuje traumy u dzieci – przekonuje dr Winther. (https://wiadomosci.onet.pl/ciekawostki/dzieci-powinny-ogladac-porno-co/5yfdf).

I tak przy okazji: nie znamy dotychczas przyczyny homoseksualizmu, ponieważ nie  mamy (i nie będziemy mieli nigdy) jednoznacznej definicji, czym jest zdrowie psychiczne jako takie. Mało wiemy też o umyśle. Możemy tworzyć na ten temat tylko teorie – mniej lub bardziej bliskie prawdy. Nie ma też najmniejszego sensu tej kwestii roztrząsać na forum publicznym – i w jakikolwiek sposób stygmatyzować „kochających inaczej”. Każdy z nas podejmuje takie a nie inne wybory i musi się mierzyć z ich konsekwencjami. Nikt nie ma całościowego wglądu w naturę rzeczywistości, a żaden katolik nie ma prawa potępiać w imię Opaczności. Natomiast jest pewne, że ludzie w ramach budowania struktury porządku społecznego muszą wypracować pewne normy, zasady i prawa.

Zasadniczo dobre jest to, co działa. Przez dwa gniazdka nie popłynie prąd, podobnie jak przez dwie wtyczki. Jeżeli ktoś chce działać „na opak”, to niech działa, ale niech też nie wmawia nikomu, że jest to część „normy”. Dziecko potrzebuje matki i ojca, a nie „partnerów”. Każdy uczciwy psycholog dziecięcy potwierdzi, że budowanie relacji z matką jak i ojcem jest fundamentalne dla rozwoju oraz przyszłego życia emocjonalnego człowieka. I skoro „postępowcy” twierdzą, że należy akceptować różnorodność, to aby ich postulaty nie były obarczone wewnętrzną sprzecznością i hipokryzją, sami muszą zrozumieć, iż ludzie, narody, kultury i społeczeństwa właśnie się pomiędzy sobą różnią. I niech tak zostanie; są ludzie, nie chcący być „postępowcami”, jak i całe społeczeństwa, dla których są inne wartości nadrzędne niż ręcznik w kolorach tęczy.

To, co jest pociągającego w programach LGBTQ, to posmak rewolucyjności, dokładnie ten sam, który zawiera się w Manifeście Komunistycznym, a wcześniej w ideach jakobinów. Człowiek ze swej natury jest leniwy i wygodny, dlatego przesłanie mówiące o trudzie pracy w zmianie swojej natury (nawyków, skłonności, namiętności, odruchów bezwarunkowych, egoizmu, etc.) budzi w nim automatyczny sprzeciw. Po co mam podjąć żmudną pracę nad zmianą siebie, jeśli można zmienić rzeczywistość na zewnątrz – tak aby pasowała do mnie, do moich zachcianek, upodobań, neuroz czy nawet zaburzeń.

I tu jest bardzo istotny punkt rozróżnienia, polegający na tym, że czymś całkowicie innym jest walka o zmianę oraz poprawę warunków życia od czegoś, co można by określić wywróceniem świata do góry nogami – a oto chodziło od zawsze komunistom. Przyklejenie natomiast walki o prawa osób homoseksualnych do wojującej ideologii LGBTQ to zabieg czysto socjotechniczny. Podobnie jak pojęcie „proletariatu” i „burżuazji” miało tak naprawdę maskować całkowicie inne cele – fanatyków, gotowych podpalić świat. A, tak po prawdzie, chodziło o to, by „nowa burżuazja” zarządzała „nowym proletariatem” w ramach kolektywistycznego zamordyzmu. I nie ma sensu polemizować czy to zjawisko nazwiemy obecnie „neo” czy „post” marksizmem, „lewactwem” czy „dekadencją 2.0”. Każdy, kto czytał Orwella wie, o co chodzi – by nie strzępić języka. Historia lubi się powtarzać, a pana „prof.” (nie jestem w stanie uwierzyć, iż ten człowiek jest wykładowcą wyższej uczelni) Hartmana z UJ w Krakowie łatwo mi sobie wyobrazić jako postać, żywcem wyjętą z Folwarku zwierzęcego. Myślę, że nie pomylę się wiele, twierdząc, iż uważa się on za dużo „równiejszego” od reszty polskiego społeczeństwa…

Nie oszukujmy się – egzaltowanym tłumem młodzieży w tęczowych barwach  zarządzają skrajni cynicy, karierowicze i byli SB-ecy. Tego brakowało w przesłaniu abp. Jędraszewskiego. W większości aktywiści LGBTQ to ludzie młodzi, ludzie którzy nie zdają sobie sprawy, czym naprawdę jest rodzicielstwo, czym jest starość, czym odpowiedzialność za drugiego człowieka. Z jednej strony są manipulowani, z drugiej zaś są w jakimś sensie echem naiwnych haseł rewolucji lat 60. XX w. – a w istotnej części produktem swoich czasów. Równie dobrze mogli by nieść na sztandarach hasła: narcyzm, hedonizm, Ja = pępek Świata. Są to ludzie, którzy tak organizują swoją rzeczywistość, że zmaganie się z realiami ich nie dotyczy. Drugim „rodzajem” ludzi sympatyzujących z LGBTQ i „ruchami wyzwolenia” są osoby, obarczone tzw. syndromem wrogości do Kościoła i religii. Na jakiś podświadomych poziomach, zachodzi u nich rozumowanie, iż wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem. I nieważna jest tutaj świadomość podłoża politycznego czy ekonomicznego zachodzących zjawisk. To jest forma amoku. Ludzie ci często odchodzą od wiary i Kościoła na bazie bardzo miałkich przesłanek, nie  zastanawiając się zbytnio nad istotą wiary, ani też sensem istnienia Kościoła instytucjonalnego. Dla nich Urban i Wojewódzki to intelektualne autorytety, które mówią, jak jest. Ci ludzie nie rozumieją, że hierarchia kościelna jest ułomna, ponieważ człowiek jest ułomny w świetle teologii. Z drugiej strony, pojawia się u nich naiwna wiara, że ruchy typu LGBTQ mogą zmienić na dobre oblicze społeczeństwa czy też człowieka jako takiego. I tu znowu odbija się czkawką cała marksistowska retoryka. Wreszcie, trzecią grupą wspierającą „tęczową rewolucję” są różnej maści celebryci: aktorzy, artyści, pisarze, publicyści czy tzw. „intelektualiści” (osoby wpływowe – namaszczone środowiskowo). Ich postawę warunkuje tak naprawdę bardzo prosty mechanizm. Nie będziemy już jednak sięgali do SJP, aby sprawdzić, co znaczy oportunizm czy konformizm. Nie będziemy śledzili genealogii ani semantyki tchórzostwa lub oportunizmu. Nie ma też sensu badać „ideologii” stada baranów. Wchodzisz między wrony – kracz jako one. Wszystko, co jednak łączy powyższe grupy, to tak naprawdę brak przywiązania do tradycji i etosu narodowego. To dla nich obce, puste i niczego nie znaczące słowa. Niczego istotnego z domu nie wynieśli, nikt im niczego ważnego nie przekazał. Idą znikąd donikąd… Ale, co tam – niech żyje bal!

Z tęczowym czuwaj!

 

Włóczykij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*