Widzenia w wieży

Ilekroć wieczorem, wracając z  mojego filozoficznego seminarium, przemierzałam pieszo Krakowskie Przedmieście, zdążając przestronnym deptakiem w stronę Starego Miasta, zawsze zachwycałam się widokiem zjawiskowo podświetlonej Wieży Trynitarskiej – zwieńczonej srebrnym kogutem. Aż wreszcie któregoś dnia, w samo południe, nadarzyła mi się okazja obejrzenia jej od środka. Okazją tą było spotkanie z nowojorskimi artystkami: Nancy Burson (cykle fotografii: „Widzieć i wierzyć” oraz „Twarze”) , Lenore Malen (kulturoznawczyni, filozofka – wykładająca w New School University w Nowym Jorku, malarka i fotograficzka – zafascynowana teorią magnetyzmu Mesmera), Chrysanne Stathacos (fotograficzka, działająca w organizacji sztuki eksperymentalnej Artists Space w nowojorskiej dzielnicy SoHo, inspirująca się kulturą, a zwłaszcza religią Grecji oraz Indii) i Maxine Henryson (artystka, wykładająca w Bennington College, wywodząca swą sztukę z tradycji sakralnych)  –  które, w swojej, na wskroś nowoczesnej, sztuce, łączącej performance z wyrafinowanymi technikami fotografii, starają się ukazać „Zjawiska duchowe”.  Organizatorką wystawy była Ann McCoy (artystka, wystawiająca swe prace w Metropolitan Museum i Museum of Modern Art w Nowym Jorku).   

Długo szłam spiralnie zakręconymi, drewnianymi schodkami, mijając po drodze postacie świętych i aniołów, oraz usilnie tłumiąc w sobie klaustrofobiczne myśli, jeżeli nie lęki. Od wewnątrz wieża wydawała się nie mieć końca, i wypełniona była przenikliwie zimnym, zatęchłym powietrzem, oraz kolorowymi, rozmytymi, gubiącymi się w tym, dosyć ciemnym wnętrzu, zdjęciami. Miały one na celu zobrazowanie duchowej energii, skupionej w miejscach modlitw, w świątyniach, w sypialniach, na miejskich placach, oraz w ludziach – w ich dłoniach, głowach, sercach… Ta wewnętrzna, promieniejąca aura przybierała postać zamazanej, tęczowej mgły, w której roztapia się wszelka materia – albo też, z której ona się rodzi, wyłania i wykształca. Od razu nasunęła mi się refleksja o prymacie energii nad materią oraz ducha nad ciałem. Materia byłaby więc tylko przelotną postacią energii, a ciało – zmiennym ubraniem ducha. Zdjęcia przedstawiały bezkształtne barwy duchowości, rozpuszczone w powietrzu i rozmyte na papierze – jakby rozlano po nim wodę, w której płukano akwarele. Jedno z nich przemówiło do mnie dosyć silnie, przyszpilając mój wzrok na dłuższą chwilę. Przedstawiało jasną sypialnię o świcie, wypełniającą się rannym słońcem; lóżko z nocy jeszcze ciepłe, nie zasłane, sfotografowane przez uchylone okno i białą, delikatną jak welon, firankę, poruszoną, wzdętą od wiatru. Energia wiatru odcisnęła się w zwiewnej materii, przybierając w niej kształt powiewu. Firanka schwytała wiatr w przelotną formę. Wyglądało to tak, jakby jakaś niewinna, jeszcze nie napoczęta, anielska dusza wpadła przez okno do pokoju i obijała się o puste ściany. Autorki wystawy przekonywały o sile modlitwy. Żarliwa modlitwa jest bowiem krzesaniem dobrej, uzdrowieńczej energii – wypromieniowywaniem jej z siebie na dowolnie wielką odległość, jaka dzieli człowieka od innej, drogiej mu osoby. Energia okazuje się nieskończenie szybsza od materii i spływa na adresata modlitwy, jak kolorowe ciepło – przenikające serce i leczące rany. Wyobraziłam sobie taki zmysł, który pozwalałby rejestrować energię, za pomocą którego mogłabym widzieć ludzi, jak chodzą w barwnych aureolach, spowici w różnokolorową poświatę, jakby płonął w nich ogień o swoistym, niepowtarzalnym kolorze. Jedni, może szczególnie namiętni, o gorącym sercu, spalają się na czerwono, chodzą w otoczeniu krwawej łuny; ci o dziecięcej, jasnej duszy, wypromieniowują z siebie światło żółto-pomarańczowe; ci, którzy myśl przedkładają nad uczucie, ogarniając nią siebie, świat i innych ludzi, płoną zimnym, fioletowym, alkoholowym ogniem; niektórzy palą się kolorowo, wielobarwnie; nikt jednak nie posiada, nie skupia w sobie pełnego widma, wszystkich kolorów tęczy, przeto każdy potrzebuje barwnego dopełnienia w drugim człowieku.

Snując swoje marzycielskie fantazje, wdrapałam się wreszcie na szczyt wieży, na jej podniebny strych, spleciony z drewnianych bali. Była tam akrobatyczna drabinka, prowadząca jeszcze wyżej, na bocianie gniazdo, pod samym srebrnym kogutem. Zobaczywszy ją, doznałam nagłego olśnienia – mianowicie przypomniałam sobie, że byłam tu już kiedyś we śnie. Wtedy był tutaj hamak, zawieszony u pułapu, bujający się jak wahadło w przeciągu niskich, otwartych drzwiczek, prowadzących na widokowy balkon. Pamiętam też rozpylone tu słońce – prześwietlające wszelką materię – a w jego smugach tańczące drobinki kurzu. Widocznie miał rację Bachelard, gdy twierdził, że sen poprzedza rzeczywistość, że wszystko jest wpierw wymarzone, ogarnięte wyobraźnią. A więc wtedy, w Wieży Trynitarskiej, doścignęłam swój dawny, prawie już zapomniany sen. Przez zalane światłem drzwiczki wyszłam na podniebny balkon. Obejmował on szczyt wieży, tuż pod stromym dachem z turkusowej blachy – którą to właśnie tak zjawiskowo podświetlają o zmierzchu duże, okrągłe reflektory, ustawione przy zewnętrznych krawędziach balkonu. Zobaczyłam pod sobą pocztówkową panoramę Lublina i pomyślałam, że jedynie z góry wszystko wygląda na logiczne i uporządkowane.

 

Anna Kamińska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*