Szczęście rodzi się z odpowiedzialności

W drodze z przedszkola do domu „urywamy się”. Marysia proponuje: chodźmy do kawiarni. To nie lokowanie produktu, ale w „Saskiej” mają naprawdę dobre ciacha. Jest też kącik zabaw dla „małych ludzi”- a dla „dużych” półka z książkami i czasopismami. Biorę „O szczęściu” Tatarkiewicza – stare wydanie w czerwonej, materiałowej oprawie. Maryśka chrupiąc ciacho zaciekawia się. Tłumaczę, że to książka o tym, co to jest „szczęście” –  ale zaraz dodaję, że ona nie musi czytać książek, żeby wiedzieć, jak to osiągnąć… przynajmniej na razie. Marysia znajduje plastikowy telefon i improwizuje, odgrywając swoją matkę. Ja podążam za Tatarkiewiczem. Powoli, na bazie lektury, rodzi się refleksja. Istnieją dwie potężne siły determinujące człowieka do życia, do działania:  praca – jako źródło utrzymania, ale też element rozwoju osobistego (aktywność społeczna, rodzinna) oraz miłość – na wszystkich jej poziomach i we wszystkich aspektach.

Systemy totalitarne opracowały formułę relacji kolektywnej, jako nadrzędną wobec konkretnych relacji międzyludzkich. Joseph Goebbels zamordował całą swoją rodzinę, ponieważ koniec III Rzeszy był dla niego końcem świata. Relacja z „tworem kolektywnym” była istotniejsza od relacji z bliskimi ludźmi, z rodziną. Lojalność wobec sytemu jest prawdziwą „miłością”. Praca ma natomiast tylko sens jako trybik w autorytarnej machinie. Liczy się mrowisko a nie byt pojedynczej mrówki.

Drugi model, jaki wyrósł na gruncie rewolucji kulturowych, to „indywidualizm”, gdzie pojęcie pracy i miłości jest całkowicie ukierunkowane do wewnątrz podmiotu. Praca i miłość muszą mieć wymiar hedonistyczny. Zaspokajanie indywidualnych potrzeb jest tak naprawdę nadrzędne wobec wartości społecznych czy głębszych więzi emocjonalnych z konkretnymi ludźmi. O ile w strukturze „kolektywnej” jednostka mogła – a nawet powinna – złożyć się na ołtarzu Systemu, o tyle w modelu „indywidualistycznym” nie istnieje coś takiego, jak poświęcenie. Drugiego człowieka używa się zawsze instrumentalnie, przedmiotowo. Pojęcie miłości ma znaczenie wtórne, opisowe i dotyczy tylko stanów emocjonalnych – nie wiąże się z autentyczną odpowiedzialnością „za kogoś”. „Artysta” jest wzorem do naśladowania (w dalszej konsekwencji – każdy „indywidualista”) – ma prawo narkotyzować się, alkoholizować, zmieniać kochanki, partnerów, płodzić dzieci – i je porzucać – a na końcu odebrać sobie życie – oczywiście pod warunkiem, że „spełnia się twórczo” (nawet jeśli jest to wypróżnianie się do słoików albo publiczne onanizowanie się w czasie wernisażu). W takim modelu praca sama w sobie nie jest żadną wartością – ani w sensie poświecenia dla kogoś, ani etosu społecznego; ma sens tylko wtedy, gdy służy „realizacji marzeń” – jesteś wyjątkowy o ile robisz wyjątkowe rzeczy. Od lat takie „pomniki” stawia się gwiazdom rocka. Taki model „umowy” pomiędzy egoistycznymi jednostkami trafnie – choć nie krytycznie – wyraził w swojej filozofii społecznej Max Stirner, a jej tezy zawarł w książce „Jedyny i jego własność”. Niestety, dla „przeciętnej  jednostki” zachłyśniecie się „indywidualizmem” oznacza zazwyczaj rozregulowanie kompasu moralnego i depresję na manowcach „samorealizacji”, a nierzadko – autodestrukcję.

Pieśń przyszłości, to hybryda skrajnego indywidualizmu i kolektywizacji. Człowiek staje się  coraz bardziej samotny i „zindywidualizowany”, a z drugiej strony połączony poprzez technologię z resztą grupy. Jaka jest różnica pomiędzy stadem bizonów, żyjącym w parku Yellowstone a krowami na przemysłowej farmie – podłączonymi do mechanicznej dojarki – nie muszę tłumaczyć. Jest to tak naprawdę główną przyczyną frustracji współczesnego człowieka „cywilizacji zachodniej”. Z jednej strony mamy nachalny  marketing konsumpcyjny, który wraz z  rożnej maści „psychoterapeutami” wmawia ludziom, że muszą realizować własny potencjał  (w oderwaniu do całości), że „nasze potrzeby” są w centrum Wszechświata, a z drugiej strony bezduszny system korporacyjnej biurokracji, gdzie człowiek jest tylko trybikiem do natychmiastowej wymiany.

Napięcie pomiędzy tą skrajnie egocentryczną koncepcją głównego nurtu współczesnej psychologii (a też często współczesnej „humanistyki”), która de facto spełnia rolę świeckiej religii dla mas, a bezwzględną tyranią neoliberalnej  ekonomii, prowadzi do swoistego dysonansu poznawczego, a w dalszej konsekwencji do kryzysu egzystencjalnego i załamania. Psychologowie i socjologowie na usługach koncernów, korzystając z technik psychomanipulacji, piorą ludzkie  umysły na użytek konsumpcji, a następnie otwierają drzwi swoich gabinetów, by szukać doraźnych rozwiązań. Zneurotyzowani i zagubieni beneficjenci „kultury nadmiaru” są szybko przekonywani, że „wywalenie” egzystencjalnych bezpieczników (będące zdrowym objawem obronnym organizmu), nazywa się  „stanem depresyjnym”, który dzięki postępowi psychiatrii i psychologii można już leczyć. Kapłani w białych kitlach oraz cieniach swoich gabinetów, nie mogą  przyznać się, iż oddają cześć „złotemu cielcowi” – im dłużej „pacjent” pozostaje w impasie, tym lepszy dla nich zarobek. To pogląd zbyt NIE-naukowy, aby zadać „pacjentowi” – przynajmniej parę – pytań metafizycznych… Zamiast tego, można przecież wałkować w nieskończoność  wspomnienia i traumy z dzieciństwa. (Cdn.)

 

Jakub Pańków

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*