Subiektywne kuszenie, czyli… Śląsk od rzici strony

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W mojej okolicy krąży taki obiegowy dowcip-zagadka: czy Ewa z raju była Gorolką czy Hanyską?

Ani jedną ani drugą. Gdyby była Gorolką to sama jabłko by zjadła, a gdyby zaś była Hanyską, to by je zaprawiła do słoika1.

Pomijając fakt, że nie znam Gorolki, którą cechowałaby chciwość, muszę przyznać, iż sam czuję się nieraz jako ta Ewa. Ani tu u siebie, ani tam w domu. Niech mi wybaczą aktywiści Ruchu Autonomii Śląska, ale w następnym spisie powszechnym w rubryce „narodowość”, wpiszę: Krojcok2.

Na Górnym Śląsku urodziłem się przeszło dwie dekady temu. Rzadko wychylałem stąd nos, oprócz corocznych odwiedzin ojczyzny mojej matki – Podkarpacia. Rok rocznie przychodziła mimowolnie refleksja nad zestawieniem tych dwu światów. I doprawdy – nigdy Śląsk nie wypadł w tym zestawieniu na plus. Prowincjonalną ludność podjasielskich krain cechowała otwartość, autentyczna sympatia, żywy przykład starej, sarmackiej zasady – „zastaw się, a postaw się”. Starsze babcie, częstujące cię własnoręcznie przyrządzonym sokiem (choć prosisz je jedynie o odrobinę wody ze studni), malownicze rejony, no i ten cały koloryt lokalny. Cholera, tam nawet „pijaki” życzliwsze człowiekowi!

No i jeszcze jedno, co odróżniało tamtych ludzi. Te uwielbienie śląskości, za każdym razem, gdy mówiło się, skąd się pochodzi. „Wy, Ślązacy, też swoje wypijecie!” – przyznawali ze swym charakterystycznym, wschodnim zaciągnięciem. I przynosili ci serce na dłoni.

Po latach poprzysiągłem miłość dozgonną podkarpackiej krainie oraz pielęgnowanie w sobie tej cząstki siebie samego, która przyszła do mnie stamtąd.

Zdruzgotanie przychodziło po powrocie do domu. Tu dowiedzieć się można było, że wszyscy tam – „gorole”, złodzieje, nieroby, a w ogóle to na Podkarpaciu jest bieda z nędzą, wiochy zabite dechami i w ogóle ciemnogród ciemnogrodów. Tylko, cholera, nigdzie tego nie widziałem ani nie zaznałem! Co więcej, do lekkiego rzucania ciężkich słów gotowi byli zawsze ci, którzy w życiu „gorolowic” nie widzieli. Mechanizm zabójczo prosty, by nie rzec prostacki. „Tylko my, Ślązacy jesteśmy najlepsi, najbardziej pracowici, uczciwi, sumienni, wprost JEDYNI”. Na nic zdały się relacje o tym, jak TAM nas faktycznie szanują. Zawsze pozostały to „jebane gorole”.

Nie wiem, skąd na Śląsku tak częste ciągotki pro-germańskie, skoro w malutkim społeczeństwie, czy może – jak chcieliby niektórzy – „narodzie”, jak w lustrze odbijają się czasami najgorsze POLSKIE cechy. Zawiść, chciwość, przekonanie, że wszyscy są wokół źli i odpowiedzialni za wszystkie krzywdy. No i ten niezmienny brak autokrytyki, czy nawet krzty dystansu wobec samego siebie.

Oczywiście Śląsk to nie tylko samo zło. To też i chlubne tradycje, faktyczna skłonność do poświęceń, osobliwa kultura a przede wszystkim mnóstwo cierpienia, jakie zafundowano tutejszym ludziom. Obóz Pracy Śląsk, jak mawiają niektórzy. Obóz, który istotnie haruje na cały kraj. Nigdzie z takim trudem jak tutaj, nie przychodzi uświadomienie pracownikowi, że jest podmiotem, a nie przedmiotem. To wszystko nadaje goryczy charakterowi. I być może przez to Ślązacy tacy zgorzkniali, nie tacy, jakimi chciałby ich widzieć świat.

Ale czy jest to powód, by swoje wewnętrzne żale do całego świata i okolic wylewać na innych za pomocą pomyj nieufności i antypatii? Czy zawsze trzeba na siłę szukać winnych akurat tam, gdzie ich nie ma?

Śląskowi potrzeba „przeluftowania”. Wbrew temu, co sami sądzą, Ślązacy najbardziej zmienili się, gdy przyjęli na swe tereny ludność spoza Śląska, w latach późnego socrealizmu.

Hanyski pożeniły się z Gorolami, Gorolki z Hanysami. A ich dzieci – w tym osoba to pisząca – ze zdumieniem stwierdzały, że wszyscy koledzy spod familoku jeżdżą na wakacje do babci tam kaj i my… Jeździli, widzieli różnice, dostrzegali różnorodność i dorastali – wybierając dla siebie to, co najcenniejsze z obydwu światów.

Otwarcie na innych wielokrotnie pomagało, choć często też ostrzyło antypatie. To naturalna kolej rzeczy. Toteż Śląsk musi nauczyć się, iż żyje tu i teraz, że przed nim wschodzące jutro, zamiast ciągłego zamykania się w poczuciu dawnej świetności. Przecież przez długie lata jednego tutejsi ludzie nauczyli się z pewnością najlepiej – jeśli sami sobie nie pomogą, nie zrobi tego za nich nikt.

Ślązakom potrzeba podkreślania, że nie jest się szmatą, jeno kimś, kto ma godność. Godność, ale nie pychę. Dumę – lecz nie agresję. No i przede wszystkim zdolności do życia wespół z innymi, niekoniecznie tymi samymi.

To nie jest tekst anty-śląski. Nie czuję żadnej antypatii wobec mojego najbliższego otoczenia. Zyskuje me uznanie tutejszy robotniczy heroizm i świadomość kultywowania pewnej odrębności. Za wszelkie grzechy mieszkańców „czarnej ziemi” w zasadzie nie winię zbyt mocno ich samych, bardziej nieszczęśliwe warunki społeczno-polityczne, na jakie byli narażeni. Jako że jestem człowiekiem wiary – WIERZĘ, iż da się to odkręcić. Ponieważ staram się być człowiekiem czynu – POCZYNIŁEM ten skromny tekst.

Wracając do początku; nie czuję się ani Ślązakiem, ani Gorolem. Tak, jako ta Ewa. Jak wiadomo ona Adama skusiła, przyczyniając się do wygnania ich z rajskiego ogrodu. Toteż ja zapewne dziś brzmię, jakbym chciał Ślązaków kusić. Obawa przed straceniem „raju” jest zawsze bardzo silna. Dlatego pewnie słowa krytyki niektórych zabolą.

Jednak wszystkim strachliwym przypomnieć należy, że choć pierwsi ludzie Eden stracili, zyskali dzięki Ewie coś zgoła cenniejszego. Świadomość.

  

Jarosław Wielokrop

PRZYPISY:

1.  w oryginale oczywiście: „do krauzy”;

2.  mieszaniec

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*