Stan wojenny, czyli krwawa opera mydlana

6-26945Stan wojenny z 13. grudnia 1981 roku był oczywistym, nagim złem. Dla amatorów teorii typu „co by było, gdyby w piecu rosły grzyby” – zaryzykować można hipotezę, że operacja zdeptania narodowej podmiotowości i likwidacja jej związkowego przedstawiciela, była by zapewne wydarzeniem znacznie bardziej krwawym i brzemiennym w ludzki dramat, gdyby jej „ojcami chrzestnymi” zostali przedstawiciele „partyjnego betonu” – towarzysze: Grabski, Olszowski czy Kociołek. Nie był też żadnym „mniejszym złem”, a tylko złem strategicznie optymalnym, gdyż archiwa państwowe sąsiadów dementują rzekomą groźbę inwazji sowieckiej. Nie był również żadnym zamachem stanu, jak próbowało to interpretować nawet środowisko opozycyjne, gdyż żadna nowa siła polityczna nie doszła do władzy, a tylko umocniła się stara.

Stan wojenny był obroną monopolu politycznego PZPR-u i pragmatycznego interesu sprawujących władzę aparatczyków, którzy aby mieć dobre notowania na Kremlu sami posprzątali „antysocjalistyczny bałagan”, który był przecież dowodem na brak ich „czujności ideologicznej”. Generałowie Jaruzelski i Kiszczak zrobili swoje, jak sprawni, zimni bandyci, ale czegóż można wymagać od agentów NKWD? Polska rewolucja nie była rewolucją elit partyjnych, jak miało to miejsce w Czechosłowacji w 1968 roku, lecz udaną próbą zorganizowania się społeczeństwa poza kontrolą totalitarnego państwa. Na pełną emancypację było jednak za wcześnie, gdyż obowiązywała jeszcze „doktryna Brieżniewa”, czyli „ingerencja w wewnętrzne sprawy członków bloku sowieckiego”. Zaś rozpad ZSRR nie śnił się wtedy filozofom, chłopom, górnikom i nawiedzonym…

Choć kulisy stanu wojennego z grudnia 1981 dla myślącego człowieka wydają się oczywiste, to fakt, że 58 proc. rodaków uważa współcześnie (po 1989 roku sondaż zawsze przekracza 50 proc.) decyzję Wojciecha Jaruzelskiego za słuszną, jest dowodem na to, że w dorzeczu Wisły wierzy się dalej w bełkot propagandowy i jest się ślepym na oczywiste fakty. Jest to widomy owoc zatrucia świadomości rodaków „terapią” socjotechniczną czasów PRL. Fizyczny demontaż PRL i jego absurdalnych konsekwencji we wszelkich materialnych sferach życia nie jest jednak wystarczającą gwarancją na „obalenie komuny” w ludzkich umysłach. Spustoszenia duchowe i pozbawienie ludzi zdolności samodzielnego i krytycznego myślenia, są długofalową patologią, wywołaną totalitarnym bezprawiem i toksyną propagandy komunistycznej.

Wracając zaś do samego wydarzenia stwierdzić trzeba, że stan wojenny był wydarzeniem tragicznym. Stał się udaną reanimacją trupa państwowego PRL na okres jałowych i bezsensownych dziesięciu lat agonii. Był także pogrzebaniem ogromnego kapitału nadziei i entuzjazmu, wyzwolonych w umysłach Polaków. Był więc zbrodnią przeciw moralnym i intelektualnym aspiracjom ludzi, którym udało się wyjść na „przepustkę” z totalitarnego więzienia. Ale był też kubłem zimnej wody na głowy rozgrzane naiwnym idealizmem i polityczną krótkowzrocznością. Z całą pewnością zaś nie był koszmarem na miarę podstępnej, pełzającej grozy czasów stalinowskich, czy krwawych dramatów Grudnia ‘70, którego prawdziwej liczby ofiar do dziś nie znamy. Represyjność, to nie to samo, co zbrodniczość. Był zatem ostatnim, groteskowym i fanfarońskim, onucowo-koksownikowo-czołgowym podrygiem komunistycznego Molocha na ziemi polskiej. Dziś, tematem do jałowych i żałosnych dociekań prawdy, niewygodnej dla wielu, oczywistej dla myślących…

Stanowił zatem „krwawą operą mydlaną”, w której obok ludzkiego cierpienia i wielu aktów społecznego heroizmu, prawości i godności, odbywał się spektakl żałosnego błazeństwa od telewizyjnych spikerów w mundurach, komisarzy wojskowych w fabrykach, publiczne peany pochwalne miernot artystycznych tej miary, co pisarze – Żukrowski i Przymanowski, czy aktorzy – Kłosiński i Siemion, po kontrole robotniczo-chłopskie, ścigające krwiożerczych spekulantów po bazarach. Chyląc głowę przed ofiarami tej krwawej farsy, spoglądać należy z politowaniem i pogardą na politycznych reżyserów i propagandowych aktorów, co w swych paranoicznych projekcjach bronili zagrożonej „niepodległości ojczyzny” i towarzyszy przed wcieleniem w życie „list proskrypcyjnych” sporządzonych przez „siepaczy” z „Solidarności”. Przedstawiono nam także hiobową wizję dzieci, nie przeżywających zimy z powody zniszczenia gospodarki przez strajkowych dywersantów, by wkrótce potem ogłosić ustami Jerzego Urbana teorię o „samożywności rządu”. Był tedy stan wojenny paranoicznym sabatem ludzi nikczemnych, lekceważących opinię publiczną i prawo. Ci sami ludzie mówią teraz o wyższej konieczności. Chyba własnego leczenia psychiatrycznego…

Warto jednak mówić poważnie o odpowiedzialności prawnej tych towarzyszy, których decyzje polityczne były przestępstwami nie tylko przeciw polskiej racji stanu, ale też kodeksowi karnemu, prawu obowiązującemu w nie-suwerennym PRL-u. Zaś uznanie PZPR za organizację przestępczą na szczeblu aparatu centralnego uważam za oczywistość, tak z historycznego, jak i prawnego punktu widzenia. Natomiast tworzenie psychozy totalnego odwetu – nawet na szeregowych członkach partii – uznać należy za patologiczny idiotyzm, zaciemniający realne granice odpowiedzialności i tworzący znakomity pretekst dla wszelkich demagogicznych tropicieli „polowań na czarownice” i obrońców „humanistycznych wartości”, którzy głosy fanatycznych matołków traktują jako dowód na polską nietolerancję, że wspomnę o niejakim Adamie M., wielkim apologecie moralności bandytów w mundurach: Jaruzela i Kiszsraka. I choć prawo powinno być jedno dla wszystkich, to układający się przy Okrągłym Stole komunistyczni prominenci tam właśnie wynegocjowali sobie gwarancję ominięcia owej reguły. Zatem jedna pewność: ojcowie naszej III RP, to nie naiwne, poprawne politycznie „solidaruchy”, ale właśnie „siepacze stanu wojennego”, o losie! Niestety, owocuje to poczuciem społecznej niesprawiedliwości i upadkiem wiary w podstawowe wartości i normy życia w dorzeczu Wisły. Nieuporządkowana przeszłość i znieprawiona teraźniejszość nie przyniosą szybkich owoców w postaci renesansu zdrowego państwa oraz kulturalnej i duchowej odbudowy społeczeństwa, odnowy myślenia i czynu obywatelskiego. A to wielka, niepowetowana strata dziejowej szansy Polaków…

Mój stan wojenny, przeżyty w Gdańsku, był „snem dziwnym, niepojętym” permanentnie goszczącym na jawie. Od samego początku urzekł mnie ten apokaliptyczno-groteskowy nastrój potyczki garstki sprawiedliwych z pancernym Molochem. Dla jasności dodam, że w owej wizji było miejsce na realną ocenę ludzkiego cierpienia i bezkarności bezprawia komunistycznego. Ale pomny, iż naszych ojców i dziadów wywożono na Kołymę i do Workuty, mordowano w katowniach ubeckich i strzelano do nich na ulicach, jak do przestępców, w Poznaniu w 1956 roku i na Wybrzeżu w grudniu roku 1970, otaczającą mnie grozę postrzegałem jako teatr absurdu, którego reżyserem jest jakiś demiurg podłej kategorii. Notorycznie uczestniczyłem więc we wszystkich ulicznych „zadymach”, które prywatnie nazywałem „jasełkami”. Skutecznie odreagowywałem swe poczucie niemocy i upokorzenia, kiedy mogłem wykrzyczeć pełnym głosem swój gniew i cisnąć kamieniem w „złego cyborga” w plastikowej przyłbicy. Ten symboliczny rytuał walki z własnym strachem i fantomami totalitarnego państwa, pozwalał mi na zachowanie równowagi psychicznej i poczucia duchowej wolności w obliczu aranżowanej, choć militarnie, to teatralnie, atmosfery lęku i zaszczucia. Starałem się też nie hodować w sobie uczucia nienawiści i agresji, które podstępnie dewastują umysł. Udawałem się więc na uliczne „psychodramy” z dbałości przede wszystkim o swą higienę psychiczną, lecz także z nadzieją, że „kropla drąży kamień”. Ten kabaretowo-ironiczny model psychoterapii propagowałem też wśród znajomych. Byłem – i jestem dotychczas – wyznawcą teorii, iż przeciwnik satyrycznie przemieniany w groteskową kukłę, jest mniej przerażający i obezwładniający, do pokonania, na pewno w skali mentalnej, od zjawiska, które się bezkrytycznie demonizuje…

Swój spektakl „ulicznych jasełek” rozpocząłem 16. grudnia 1981 roku, kiedy to po okresie bierności ZOMO spacyfikowało Stocznię i rozpędzało tłumy, które – jak co dzień – gromadziły się w jej okolicy. Wojowałem „kamieniarsko” wraz z Bratem Jędrkiem, aż do ok. godziny 19:30, kiedy to, po rozpędzeniu garstki ostatnich „sprawiedliwych” salwami „ślepaków” z czołgu, wyewakuowaliśmy się na Kartuską autobusem PKS, który po drodze był rewidowany, lecz jakoś nas nie wyłuskali. Stamtąd autobusem 115 dotarliśmy do Wrzeszcza. Następnego dnia było już dużo gorzej i choć byłem świadkiem pochwycenia przez tłum, przewrócenia i spalenia ZOMO-wskiej „suki”, to ową „przewagę” okupiłem pochwyceniem (w towarzystwie Brata Jędrka i przyjaciela Darka) przez pijanych ZOMO-wców, już po demonstracji. Za hardą postawę i humor zostałem spałowany do nieprzytomności i wróciłem, z także pobitym Bratem, do domu. Mego przyjaciela bydło ZOMO-wskie odprowadziło pod pistoletem do „budy” i wywiozło do aresztu. Miałem też „wielkie chwile zwycięstwa”, kiedy to podczas największych „jasełek ulicznych” we Wrzeszczu w dniu 10. października 1982 roku, wyszedłem na ulicę z puszką farby i pędzlem i przeszedłem Grunwaldzką od ulicy Bohaterów Getta do “Delikatesów” malując na murach napis „Solidarność naszą siłą” i symbol swastyki, zrównanej z sierpem i młotem. Zostało to dostrzeżone jako wydarzenie i wedle relacji mego przyjaciela mówiła o tym rozgłośnia „Głos Ameryki”. Wcześniej, bo 3. maja tegoż roku podczas „jasełek” narysowałem wapiennym kamieniem na murze Komendy Dzielnicowej MO na Piwnej tenże znak, zrównanie totalitarnych symboli, także bezkarnie. I pomimo tego, że dwukrotnie ciężko pobity straciłem wzrok w lewym oku, mam sztywny kark i fizycznie uszkodzony kręgosłup szyjny, nie wspominając o zabełtaniu błękitu w głowie, nie czuję się ofiarą stanu wojennego, lecz człowiekiem, który zapłacił wysoką cenę, świadomie i dobrowolnie ryzykując, ale broniąc swej racjonalności i godności w czasach politycznej psychozy.

Muszę też wspomnieć o prawdziwej ofierze stanu wojennego, którą poznałem osobiście, leżąc z odklejoną pałką milicyjną siatkówką oka w 1983 roku w szpitalu. Moim towarzyszem niedoli był głuchoniemy chłopak, któremu podczas powrotu z pracy do domu ZOMO-wiec odstrzelił łuk brwiowy, oko i nos z rakietnicy. Do końca życia nie zapomnę tego ludzkiego nieszczęścia i tego nieludzkiego zbydlęcenia. Nie zapomnę też zastrzelonych górników z Kopalni „Wujek” i Lubina, Bogdana Włosika i chłopaka z Wrocławia, przejechanego przez ZOMO-wską „budę” (choć teraz odnalazł się, nie został zabity, jeno poturbowany, ale wyglądało to strasznie!). To były obrazy grozy i fakty „wołające o pomstę do nieba” (nie tylko do nieba, ale i do ziemskiej sprawiedliwości!). Zdarzenia czekające wciąż na osądzenie winnych.

Lecz w teatrze grozy były także wydarzenia komiczne. Z prasy podziemnej dowiedzieć się było można, że milicja aresztowała piekarzy, którzy wypiekali chleb oznaczony kotwicą „Polski walczącej”, że podczas demonstracji ulicznej w Krakowie pewien młodzieniec, stojący z flagą „Solidarności” na dachu domu i ostrzeliwany rakietami przez ZOMO, zrewanżował się adwersarzom, oddając na nich urynę. Nagminnie praktykowane były też spacery-bojkoty Dziennika TV, z powodu których w Świdniku przeniesiono godzinę milicyjną na 19:00, a o zmroku w oknach zapalały się świeczki – symbole żałoby narodowej i pamięci o ofiarach stanu wojennego. W bloku na Zaspie sąsiedzi umówili się „czasoprzestrzennie” i świeczki ułożyły się w literę „V”, czyli symbol zwycięstwa. Wśród ludzi krążyły odpisy tekstów szopki noworocznej z rolą Jaruzelskiego jako Heroda, kuplety antykomunistyczne, a na murach pojawiały się hasła: „Wrona skona”, „WRON won za Don”, „Zima wasza, wiosna nasza”, „Jaruzelski, pies moskiewski” czy „Junta, to juje”.

A oto osobiście doświadczony epizod, świadczący dobitnie, że ironiczny dystans może obronić przed grozą i zaszczuciem. Złapany przez ZOMO-wców podczas ulicznej demonstracji w dniu 13. marca 1982 roku, zamknięty zostałem wraz z innymi pochwyconymi we wnętrzu „lodówy” (samochód – buda więzienna bez okien). W środku panował tłok, ciemność i uczucie klaustrofobicznego przerażenia. Kiedy jakaś kobieta drżącym głosem zapytała: „Dokąd nas wiozą?”, odpowiedziałem bez namysłu: „Do Katynia”. I właśnie ta odpowiedź wywołała salwę odprężającego śmiechu uwięzionych i bezradnych ludzi. W rozbłysku zrozumienia pojęli, jak stokroć okrutniejsze były losy naszych ojców i dziadów. I aż do momentu „wyładowania” do aresztu, we wnętrzu „lodówy” panowała ciepła i pogodna atmosfera. Strach ma wielkie oczy, więc dla zachowania realizmu nałożyć wypada czasem „różowe okulary”, aby zachować rzeczywisty wymiar zagrożenia i świadomości poziomu „historycznego koszmaru”.

Nie zapomnę też dalszych zdarzeń komicznych. Kiedy już przewieziono nas do aresztu w Tczewie, okazało się, że jest pomiędzy nami niemłody mężczyzna w bamboszach, który z psem wyszedł kupić gazetę do kiosku i stworzył tym stan zagrożenia dla „socjalistycznej ojczyzny”. Aresztowany pies spędził samotnie w celi 24 godziny, wyjąc i szczekając z powodu niepojętej opresji. Kolejnym „rodzynkiem” w gronie groźnych wrogów „ładu społecznego” był łagodny szaleniec, który przedstawiał się zatrzymanym „elementom antysocjalistycznym”, czyli zatrzymanym demonstrantom, jako „Edzio-pedzio” i żądał od „klawiszy”, aby za rzekomo zabrane do depozytu dolary nabyli dla niego pieczoną kaczkę w hotelu „Heveliusz”. Opowiadał też niestworzone historie językiem chimerycznym, acz ze znamionami swady literackiej, o swoim barwnym życiu prywatnym i lżył na potęgę system komunistyczny i jego „pachołków”, dostarczając kabaretowej rozrywki siedzącym razem z nim w celi.

Natomiast w dniu 3. maja 1982 roku, podczas ulicznej „zadymy” na ulicy Rajskiej, dla celów kabaretowo-zachowawczych (ubecja fotografowała demonstrantów, a potem identyfikowała i tak w dniu 31. sierpnia 1982 roku został aresztowany muzyk kapeli Bez Jacka, Zbyszek Stefański i osadzony na parę miesięcy na oddziale zamkniętym w Kotsborowie) przebrany w maskę krasnala wraz z podobnie zamaskowanym kolegą, zawiesiłem na ulicznej latarni flagę z napisem „Polska żyje, komuna gnije”. Wydarzenie owo zostało skwitowane gromkimi brawami tłumu, a uwiecznione na historycznej fotografii autorstwa Janusza Rydzewskiego i znajduje się w albumie Gdańsk – Duch Miejsca.

Jako wydarzenie na kształt teatru absurdu warto przedstawić epizod z ulicznej zadymy we Wrzeszczu w dniu 10. października 1982 roku. Pewien młodzieniec zatrzymał wtedy wojskowy gazik i w pełnej powagi groteskowej ceremonii wylegitymował oficera LWP, który w strachu o własną skórę, otoczony przez wściekły tłum, z dzielnego wojaka przerodził się w żałosnego „ciaptaka”. Wypytany „przepisowo” o imię matki i ojca, oraz o przynależność partyjną, służbę w husarii i ciągoty do masturbacji, został jako człowiek wykazujący „pokorę i skruchę” puszczony wolno. Duży tłum zgromadzonych gapiów obserwował wydarzenie i bawił się setnie z „przesłuchania bez przemocy”. Był to zatem, zaistniały w niezwykłych okolicznościach, uliczny performance. Także w formie performance wyszydzałem telewizyjne przemówienia Jaruzelskiego, kiedy to wystawiałem telewizor na balkon ekranem do ulicy, wyciszałem zupełnie i wspólnie z przyjaciółmi przy akompaniamencie akordeonu śpiewaliśmy donośnie „Hymn internowanych”, zaczynający się od słów: „Niech się junta wystrzela, trafi szlag Jaruzela, orła WRONa nie może pokonać”. Ta forma publicznego szyderstwa z „głównego architekta” naszej narodowej biedy zawsze wzbudzała entuzjazm sąsiadów, a nigdy, o dziwo, nie spotkała się z zainteresowaniem ze strony milicji. A i z tą miałem humorystyczny epizod. Pewnego razu podczas hucznej libacji w mym domu dostrzegliśmy patrol ROMO (takie ZOMO z poboru, a nie własnej woli) i zaprosiliśmy do kompani trunkowej. Milicjanci dużo nam opowiadali o swych perypetiach z regulaminem i dowódcami, ale generalnie byli po naszej stronie. Chętnie rozebrali się z mundurów i pozwalali się nam przebierać i robić pamiątkowe zdjęcia. Jednak kiedy bardziej podochocony trunkiem biesiadnik zaczął ich dla żartu „pałować”, uciekli na balkon i wołali o pomoc. Wytłumaczyłem im, że pomimo swych gestów nie wzbudzają dobrych emocji wśród „ludu”. Uspokoiłem nadgorliwca, a pouczeni o zbawiennej mocy trunku ROMO-wcy udali się na „metę” po dalszy zapas materiałów biesiadnych. Niestety, pomni na złe doświadczenia, już nie wrócili. Nie bez podstaw więc powstało popularne powiedzenie, że „Polska jest najweselszym barakiem w sowieckim obozie”. Lecz do osobistej satysfakcji obecności na scenie „krwawej opery mydlanej” czegoś mi zabrakło. Nie udało mi się mianowicie wydać w podziemiu swego tomiku poetyckiego „Krwawa piaskownica”, bo materiały na tomik, ze wstępem Zbigniewa Żakiewicza, zawieruszyły się podczas konspiracyjnych cyrkulacji, a mnie nie było w PRL od lata 1987 do stycznia 1990 roku, nie mogłem więc dostarczyć repliki. Czy wiersze są jeszcze aktualne, albo ponadczasowe i warto je wydać, czas pokaże…

Dziś wydarzenia z czasów stanu wojennego traktuję jako „archeologię historyczną” i obrazy z „innego świata”, lecz ich wymowa i wartość mają wymiar ponadczasowy, bo historia (zwłaszcza żywa) jest przecież magistra vitae. Z tego też powodu opowiadam o wydarzeniach z innej epoki swoim dzieciom, aby były świadome, iż normalność życia ludzkiego nie zawsze jest prostą oczywistością. Jako przesłanie końcowe zacytuję więc, ku refleksji i nadziei wszystkim cierpień doznającym, słowa filozofa, że „to, co nie zabija, wzmacnia”. Oby zawsze i wszystkich ludzi prawych w obliczu nikczemności głupców i despotów!

Antoni Kozłowski

Gdańsk, grudzień 1997 roku

Fot.:  S. Borek (Szczecin), za: http://www.13grudnia81.pl/

(Skrócony redakcyjnie tekst, zilustrowany prywatnymi zdjęciami dokumentalnymi autora, zamieszczony był w Gazecie Morskiej w dniu 17. grudnia 1997 roku).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*