Rejterada od p a r t i o t y z m u (4)

Chcę powiedzieć, że owo przedwyborcze, tzn. już nie ideowe, ale polityczne rozchwianie się niektórych przedstawicieli Rady Miejskiej, przymierzanie  się do zmian, które zapowiadał sam Wałęsa, przygotowujący się do „skoku z nogi prawej na lewą”, napawało mnie goryczą i niesmakiem. Zatem przykład szedł z samej góry, możliwe też i z tej pazerności, która wkrótce „zakwitnie” istnym płomieniem afer, sprzeniewierzeń, bezkarności przestępców, oszałamiających karier, jawnych grabieży, chamstwa etc., etc.. Zaś zjawisko podobnych manewrów z ugodami, kompromisami, lawirowania pomiędzy, czy „zamykania oczu na…”, stanowi chleb powszechny całej współczesnej, w znacznym stopniu już zdemolowanej Rzplitej. Całkiem serio pobrzmiewa w pamięci ludzi dojrzalszych pokoleń pełne soczystej, ponurej ironii – i jak się okazuje – wcale nieprzebrzmiałe znaczenie wyrazu „Ojczyzna” lub znane, retoryczne pytanie Broniewskiego: „Powiedz, ziemio surowa, komu ty jesteś ojczyzną?”. Szczególnie, że z ust politycznych książątek, tzn. cwaniaków, uprawiających politykę populizmu, nie schodzi uwodzicielski wyraz – OJCZYZNA.

Nie chciałbym, by przypadek ten był rozumiany jako uogólnienie mojej oceny pracy Rady, w której sam z satysfakcją funkcjonowałem. Dokonania Rady Miejskiej pierwszej kadencji jako zespołu, borykającego się z problemami, jakie jeszcze nie miały precedensu w działaniu samorządów, były oczywiste, o czym pisali również inni. Nieoceniony był wkład Teresy Bocheńskiej w  działaniu na rzecz niepełnosprawnych i wymagających pomocy. Takaż jest i pamięć Stanisława Leszczyca Grabianki, pracowitego, sumiennego i wymagającego przewodniczącego Komisji Finansowo-Budżetowej. Na całą Radę spadł ogólny obowiązek wprowadzania w życie niewdzięcznych i niepopularnych ustaw, związanych z restrukturyzacją i przekształceniami własnościowymi. Właśnie mnie i komisji przeze mnie prowadzonej przypadło bronić egzystencji teatru i Galerii El  przed  zwariowanymi reformatorami, czyli po prostu mącicielami.

Owe akty „pragmatycznego” lawirowania między racjami, korupcji, beztwarzowości, interesowności czy gwałtownego windowania się na stołki, traktowałem niemal od początku jako  pozostałości minionych struktur – a więc i mentalności czasów Peerelu. Znaczy się również i kompromisu między elitami Solidarności a ekipami peerelowskimi, zawartego przy okrągłym stole. Dodam, że  w tego rodzaju rozumowanie (b. popularne w okresie po r. 1994, tj. powrotu na stanowiska reprezentantów minionego systemu), wpisałem się w następstwie osobistych rozrachunków z lokalnymi reprezentantami pezetpeerowskiego establishmentu (zob. Otrzęsiny, cz. I). Jeszcze dziś uważam – i nic jak na razie nie jest w stanie od tego mnie odwieś – że znana metafora Tadeusza Mazowieckiego, mimo intencji premiera dała asumpt legionom upartyjnionych urzędasów minionego systemu do torpedowania wszelkich akcji weryfikacyjnych i rozrachunkowych wobec odpowiedzialnych za następstwa skończonego już ładu. Na przykład powszechnie dziś wiadomo,  że w świetle idiotycznego „miksmasz”, jakie uskutecznił polskim siłom zbrojnym ich znany pisowski zwierzchnik a szef MON-u, jego program lustracji z czasów premiera Jana Olszewskiego nie był do zaakceptowania. Nie zapomnę jednak, że najwścieklej przeciwko jego koncepcji lustracji i teczkom Macierewicza, najgłośniej gardłowali sami winowaci, więc mający coś do ukrycia. W każdym razie tak było w Elblągu, mieście nadzwyczajnie ongi nasyconym materią ludzką o barwach czerwonych. Dlatego kiedyś moje „politykowanie” wspierało się głównie na „opozycjonizmie” wobec tej właśnie barwy. Taka też reorientacja towarzyszyła mi w przejściu od „romantyczno-szturmowej” młodości w życie dorosłe, co miało miejsce jeszcze w połowie lat pięćdziesiątych. Ale dość długie obstawanie przy założeniu, iż głównym źródłem zła i głupstwa rozkwitającego w kraju nadwiślańskim była komuna, było błędne. Objawiło mi się to w całej rozciągłości tego zjawiska już w okresie inicjatywy solidarnościowej. Stąd moje pyskowanie wobec ludzi regionu NSZZ w Elblągu już w okresie pierwszej Solidarności i akcja przeciw solidarnościowej koncepcji zwrócenia Kościołowi obiektu Galerii El i program kabaretu pt. Korą mózgową…, i  cała twórczość satyryczna z lat 1982 – 1996 z Operetą paranoidalną  włącznie. To znaczy nie tyle przeciw ruchowi, w którym sam uczestniczyłem i którego nie śmiałem i nie chciałem do ok. r. 1980 zadrasnąć ni podszczypać, ile przeciw nieśmiertelnemu  „chamio” (określenie tuwimowskie) z  akcentem na „o” .To znaczy przeciwko tej zawiesistej brei, którą tworzą mikstury w rodzaju – „polakatolik” z odrobiną nacjonalizmu, warcholstwa i nietolerancji wobec „inności”, szczyptą cwaniactwa i bezwstydu, nie mówiąc już o pokładach zawiści i zazdrości. I temu znanemu zaduchowi (niestety – rozpoznawalnemu nawet na krańcach świata), który zionie wonią – jak rzecze poeta – na pewno „nie myrry ani malin”.

Połowa lat dziewięćdziesiątych przynosiła mi wiele rozstań i metamorfoz. Wkrótce po rozwiązaniu Rady Miejskiej I kadencji, więc środowiska w jakiś sposób stymulującego moje działania, pożegnałem się z Elbląskim Towarzystwem Kulturalnym, któremu ton poczęli nadawać powysadzani z siodeł działacze związani z nieboszczką partią, czyli PZPR. To znaczy – „z trzaskiem” odszedłem z ETK stwierdziwszy, że organizacja ta nie pozwoli mi na swobodną redakcję kwartalnika TygiEL, który sam z wrodzoną sobie naiwnością przeniosłem z Rady Miejskiej do ETK.  Przypomnę, iż to właśnie Danuta Mańkut wyeksplodowała w r. 1994  na walnym zgromadzeniu stowarzyszenia z druzgocącą oceną pisma i mojego pióra („Zły to ptak, co swe gniazdo kala”), zaś jej „zgryz” nie doczekał się najmniejszej riposty ze strony prezydenta miasta (były sekretarz PZPR, Witold Gintowt Dziewałtowski) i podobnie usposobionych członków ETK. Za tę że pryncypialność Mańkutowa z poręki prezydenta została wybrana nowym prezesem stowarzyszenia. Takie właśnie konfrontacje z innymi środowiskowymi gremiami utwierdzały mnie w przekonaniu i przeświadczeniu, iż to właśnie relikty minionego systemu są czynnikami obezwładniającymi nasze społeczeństwo w okresie transformacji. Nie brakło zdarzeń w skali makro, potwierdzających ów rodzaj odczuwania i myślenia. Natomiast tą wiedzą o  siłach i starciach wewnętrznych na szczeblu elit, którą mamy dziś (i której nawet dziś jeszcze nie mamy), wówczas jeszcze nie dysponowaliśmy. Poza tym Elbląg – acz nie brakło i tu zdarzeń na osi polskiej walki o wolność spektakularnych – nie odegrał żadnej istotnej roli w tej marszrucie. Nie znam żadnego reprezentanta elbląskich elit przedsolidarnościowych, solidarnościowych ani postsolidarnościowych, który by w jakiś istotnym stopniu zaznaczył swe miejsce w przemianach, o jakich mowa. Nie spotkałem się też z jakąś tutejszą, lokalną recepcją działań np. KOR-u, nie wypłynął też stąd na szersze wody jakiś miejscowy działacz społeczny, zaś „niemoce” Elbląga jako ośrodka o tego rodzaju aktywności, są powszechnie znane. Osobiście zawsze bardziej byłem inspirowany zjawiskami inwencji kulturalnej i artystycznej, która nie interesowała strajkujących z zakładów pracy, choć w wielu przypadkach były to przedsięwzięcia rewolucyjne, w tym sensie, że radykalne, bo awangardowe – lecz ani mi by się śniło takową inwencją towarzyszyć niedoorganizowanym politycznie i Bogu ducha winnym przyjaciołom np. z Zamechu. Dodam też, że właśnie ze środowisk solidarnościowych w Elblągu doświadczyliśmy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych upokarzających akcji kontrkulturowych.  Co nie  świadczy o tym, iż np. głębokiego wstydu nie przysparzały ludziom sztuki i kultury proletkultowskie, idiotyczne pomysły akompaniowania zmianom politycznym, z jakimi niejednokrotnie pchali się do gry politycznej nawiedzeni  artyści. Poza tym w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wykruszyli mi się przyjaciele ze świata twórców, na których zdaniu mógłbym polegać. Odeszli J. i A. Michnowie z UG, zmarł promotor mojej pracy teatrologicznej, Stanisław Kaszyński z Łodzi (główny dostarczyciel wydawnictw podziemnych). Postkomunistyczny wojewoda wyżenił z Elbląga znakomitego dyrektora teatru J. Jasielskiego, odszedł Staszek Franczak i prawie w tym samym czasie Staszek Filipowicz, jeszcze wcześniej rozmyła się grupa przyjaciół środowiskowych z Barańskimi i Hankowskimi  na czele. Nigdym zresztą po odejściu z ETK nie przemyśliwał o stworzeniu (czy wpisaniu się w jakieś podobne ciało) jakiejś  formalnej czy nieformalnej grupy ludzi chętnie i z zaufaniem grawitujących ku sobie. Myślę, że niepodobna kusić się o takie zamiary, gdy dochodzi się swoich siedemdziesięciu lat. Nadto cieszyłem się i przyjaźnią i szacunkiem ogromnej rzeszy uczniów i miłośników teatru, środowiskowych działaczy kultury, wreszcie ludzi pióra, z którymi spotykałem się nie tylko na terytoriach różnych redakcji.

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*