Problemy z samorządnością – problemy wyboru

 

Siedem lat temu napisałem tekst pt. Lukrowana samorządność, w którym spróbowałem spojrzeć na samorządność i decentralizację z perspektywy anarchistycznej. Jednak nie od strony plusów (które dla anarchisty są oczywiste), ale ze strony zagrożeń, jakie mogą one nieść wolności (co w środowiskach wolnościowych jest zazwyczaj przemilczane). Konkludowałem między innymi: „Gminy po objęciu władzy przez samorządy staną się mikropaństwami, mikroorganizmami, ze swoimi prawami, ze swoimi podziałami oraz ze swoją hierarchią wartości” oraz „ludzie w swojej większości są bardzo konserwatywni, nie lubiący zmian i wszelkich odchyleń. Ludzie lubią komfort”. Wówczas pisałem jednak bardziej pod wpływem emocji, ogólnych refleksji – niż popartych faktami obserwacji. Obecnie, po doświadczeniach pewnych wydarzeń w Europie Zachodniej i na Litwie, postanowiłem powrócić do omawianego tematu.

 

Pedofilie i muzułmanie

11. listopada 2009 r. Szwajcarzy w ogólnonarodowym referendum, zainicjowanym przez prawicę ze Szwajcarskiej Partii Ludowej, zakazali budowy w tym kraju minaretów. Podstawowym argumentem pomysłodawców zakazu było to, iż minaret jest symbolem sprzeciwu wobec szwajcarskiego ładu prawnego oraz postępującej islamizacji kraju. Wyniki referendum wywołały oburzenie wśród organizacji broniących praw człowieka, które oskarżyły Szwajcarów o szerzenie ksenofobii oraz konfliktów na tle religijno-narodowościowym.

Referendum w Szwajcarii zbiegło się w czasie z podobnymi inicjatywami w innych krajach europejskich. Belgia, Francja, a za nimi Hiszpania, postanowiły ustawowo zakazać muzułmankom noszenia burek, czyli rodzaju nieprzezroczystego nakrycia głowy, zasłaniającego ją całą oprócz małego obszaru wokół oczu. Argumentacja była podobna do tej, używanej w Szwajcarii: burka nie jest symbolem religijnym, tylko elementem aktu politycznego. Społeczeństwa tych krajów – nie patrząc na całą swą postępowość, liberalizm i polityczną poprawność – poparły żądania swoich polityków.

Na miesiąc przed szwajcarskim referendum, 5. października 2009 r. na Litwie, w Kownie, został zastrzelony sędzia sądu okręgowego – Jonas Furmanavičius. Kilka godzin później dokonano egzekucji na Violete Naruševičiene. Domniemanym zabójcą w obu wypadkach był Drąsius Kedys, miejscowy biznesmen, który oskarżał ich wcześniej o seksualne molestowanie jego nieletniej córki. Kilka miesięcy po zajściu w podkowieńskim lesie znaleziono martwe ciało „mściciela”. Jak wykazała ekspertyza sądowa, denat udusił się własnymi rzygowinami. W jego krwi znaleziono zaś dużo promili alkoholu. Spis „oskarżonych” przez Kedysa o pedofilię był o wiele dłuższy. O gwałt na własnej córce oskarżał on byłą konkubinę (miała oddawać własną córkę do dyspozycji pedofilów) oraz znanego polityka i biznesmena Andriusa Ūsasa, który w czerwcu br. również zginął w wypadku motocyklowym, w niezupełnie wyjaśnionych okolicznościach. W jego krwi także znaleziono sporą dawkę alkoholu…

Opisane zajścia wywołały prawdziwą burzę w litewskim życiu społecznym i politycznym. Posypały się oskarżenia pod adresem rządzących o to, że nie potrafią zabezpieczyć podstawowych praw obywatelskich, w tym tak ważnych, jak prawa dziecka. Powstały różne teorie spiskowe o mitycznym „klanie pedofilów”, który opętał wszystkie struktury Litwy od prokuratury, po sądy, na Sejmie kończąc. Nie jestem zwolennikiem spiskowych teorii, ale trudno odmówić w tym wypadku pewnej konsekwencji ich autorom. Obaj podejrzani – zarówno Drąsius Kedys jak i Andrius Ūsas zginęli w tajemniczych okolicznościach – i sprawa de facto się rozsypała.

Drąsius Kedys został uznany przez sporą część litewskiego społeczeństwa za bohatera ludowego, samotnie walczącego z „mafią pedofilsko-rządową”. Ludzie żądali od sądów i prokuratury szybkiej reakcji i ukarania „winowajców”. Praktycznie było to żądanie „sądu Lyncha”, bo w opinii publicznej zarówno Ūsas jak i ex-konkubina Kedysa zostali zaocznie uznani za winnych i żaden wyrok, poza ich skazaniem, nie był w stanie zadowolić zwykłych obywateli.

Tłum ludzi, podjudzany przez media (węszące sensację) i część polityków (szukających kolejnych punktów wyborczych) de facto zablokował wykonanie decyzji sądu o przekazaniu praw rodzicielskich matce dziecka Kedysa (sąd nie znalazł dowodów na jej winę), nie dopuszczając komornika, który miał wykonać wyrok sądu. Policja nie interweniowała. Sąd wyższej instancji, w trybie pilnym, nie wdając się w szczegóły sprawy, zmienił decyzję. Dziecko zostało przy babci i siostrze Kedysa, aż do czasu rozwikłania sprawy „pedofilskiej”. Tłum odniósł zwycięstwo.

 

Ruch oddolny: wróg czy sojusznik

Na pierwszy rzut oka obie sprawy nie mają za wiele wspólnego. Na wstępie chcę zaznaczyć, że tematem tego artykułu nie będą dywagacje na temat: czy Szwajcarzy mieli rację, czy też jej nie mieli, zakazując budowy minaretów. Czy zakaz budowy minaretów jest słuszną obroną przed inwazją fundamentalizmu islamskiego, czy też dyskryminacją określonej grupy społecznej? Czy minaret oraz burka są częścią religii, czy tylko manifestacją polityczną? Faktycznie w Koranie nie ma mowy o burce. Dla mnie osobiście taka argumentacja jest jednak co najmniej chybiona. Czyżby liberalni europejscy politycy stali na straży czystości przestrzegania prawa koranicznego? Nawet, jeśli przyjmiemy punkt widzenia niektórych belgijskich i francuskich działaczy, że burka jest tylko i wyłącznie manifestacją polityczną, to czy manifestacja polityczna jest czymś gorszym od manifestacji religijnej? Tym bardziej, iż prawa do głoszenia swoich poglądów jeszcze nikt nie zakazał. Trudno ponadto oskarżać tych kilka tysięcy kobiet o zamiary terrorystyczne! Politycy ewidentnie pracują pod publiczkę, która już na poziomie podświadomości jest wrogo nastawiona wobec wszystkiego, co „obce”. Obecnie zaś tym „obcym” są przedstawiciele europejskiego islamu.

Nie będę też dociekał, czy Drąsius Kedys miał rację, na własną rękę wymierzając sprawiedliwość (o ile tego dokonał on, bo przez prasę przewinęło się jeszcze kilka wersji tych wydarzeń) krzywdzicielom własnej córki? Ani, czy robienie bohatera narodowego z człowieka, mordującego innych ludzi – nawet w słusznej sprawie – mając do swojej dyspozycji tylko materiał poszlakowy, jest usprawiedliwione i sensowne.

W obu sprawach ciekawi mnie przede wszystkim aspekt społeczny oraz to, jaki ewentualny wpływ te wydarzenia mogą mieć na ruch i działalność anarchistyczną. I w Szwajcarii i na Litwie mamy do czynienia z inicjatywą oddolną. Ludzie, widząc luki i niedoskonałość obecnego systemu, który ich zdaniem narusza obywatelskie interesy, postanowili się samoorganizować i wziąć sprawy w swoje ręce. Oczywiście – oprócz podobieństw – w obu przypadkach istnieją duże rozbieżności. O ile na Litwie doszło do jawnego naruszenia istniejącego porządku prawnego (nie pozwolono wykonać decyzji sądowej), o tyle w Szwajcarii werdykt referendum jest wynikiem całkowicie legalnego procesu. Szwajcarskie prawo nadal jest najbardziej liberalne, dopuszczające do głosu szerokie masy społeczne. Tym niemniej naród/obywatele powiedzieli swoje stanowcze „nie” i odnieśli zwycięstwo.

Anarchiści od dawna postulują swoje poparcie dla wszelkich (być może nie dla wszystkich) inicjatyw i ruchów oddolnych. Słusznie widzą w tym szansę i namiastkę przyszłego społeczeństwa bezpaństwowego i samorządnego, decydującego według własnego uznania o własnym losie. Jak mantra przez wolnościową publicystykę przewijają się te same przykłady: „autonomiczny” Chiapas, rady mieszkańców w Brazylii, pierwsza Solidarność czy „wolna republika bat’ki Machno”. Z drugiej strony – anarchiści zawsze wspierali i solidaryzowali się z wszelkimi „biednymi i poniżanymi”, z tymi, którzy ze względu na swoją rasę, narodowość czy orientację seksualną doznawali dyskryminacji ze strony większości. Dlatego ruch anarchistyczny i wolnościowy popierał zarówno walkę gejów i feministek, jak dążenia niepodległościowe Palestyńczyków, Czeczenów czy Tybetańczyków. W wielu przypadkach wspierane przez wolnościowców grupy czy idee więcej dzieli niż łączy. Trudno sobie wyobrazić gejowską manifę w Strefie Gazy czy w wolnej Iczkerii, gdzie prym wiodą konserwatywni muzułmanie, raczej wrogo nastawieni wobec wszelkich mniejszości i odchyleń seksualnych. Mimo istnienia pewnych sprzeczności, nie kolidowało to jednak z podstawową zasadą anarchistycznej myśli, czyli powszechną wolnością dla każdej jednostki czy też grupy.

Patrząc z boku na oba wypadki można stwierdzić, że anarchiści powinni przyklasnąć obu inicjatywom: cóż bardziej pięknego niż oddolny, samorządny ruch, mający realny wpływ na życie społeczeństwa? Czy jednak na pewno? Z jednej strony mamy dyskryminowanych muzułmanów, którym wprowadza się swoisty dress code: co wolno, a czego nie wolno nosić w miejscach publicznych. Nikomu przecież nie przychodzi do głowy (przynajmniej obecnie) zabraniać irokeza, porwanych jeansów, czy chodzenia w żeńskim/męskim przebraniu – chociaż to również swoista manifestacja, wymierzona w panujący system. Kultura europejska to kultura kompromisu, od co najmniej dwustu lat istniejącego pomiędzy większością a poszczególnymi mniejszościami. Kompromisu nie unikniemy nawet w społeczeństwie anarchistycznym, ponieważ tam, gdzie istnieją oddzielne jednostki, tam zawsze pojawią się konflikty.

Każdy kompromis ma jednak swoje granice. Powstaje pytanie: gdzie ta granica ma przebiegać? Nie sposób nie przyznać chociażby częściowej racji Europejczykom, w większości swej – konserwatywnym i ksenofobicznym, gdy twierdzą, że kobiety zakładające burkę nie robią tego dobrowolnie, ale pod silną presją środowiska, w którym funkcjonują. Czy mogą dobrowolnie zdjąć tę część garderoby bez narażania życia i zdrowia w wyniku reakcji ze strony swoich rodzin i współwyznawców? Kto jest dla nas ważniejszy: dyskryminowana mniejszość muzułmańska, czy dyskryminowane (w tym wypadku podwójnie) muzułmańskie kobiety? Po której stronie mamy stanąć, kiedy wolność pewnej grupy, czy kategorii społecznej jest sprzeczna z wolnością jednostki?

Podobne pytania pojawiają się i po zajściach na Litwie. Z jednej strony mamy do czynienia ze wspaniałą, oddolną inicjatywą, blokującą działania podstawowych jednostek państwowych: policji i sądów. Nieistotnym w tym wypadku są insynuacje i domysły, czy w rzekomym „buncie” „maczała palce” kowieńska mafia, czy nie (gdyby w ludziach nie było tyle złości, sprawa nie miałaby takiego rozgłosu). Z drugiej strony, gdy bliżej przyjrzymy się ludziom, którzy wiodą prym wśród „kedofilów” (tak prasa nazwała zwolenników zmarłego Drąsiusa Kedysa): Visvaldas Mažonas – ultrakonserwatysta, antysemita, niejednokrotnie żądający wprowadzenia dyktatury, Mindaugas Murza – lider nazioli z Szawel czy Gintaras Songaila – poseł na Sejm Republiki Litewskiej, znany przede wszystkim ze swoich antypolskich wypowiedzi… Nawet, o ile zgodzimy się, że obecnie działają w słusznej sprawie (mam co do tego pewne wątpliwości) – to czy w przyszłości nie zmanipulują ludzi (a takich wypadków mamy mnóstwo w historii) i nie skierują ich nie przeciwko mitycznemu „klanowi pedofilów”, ale przeciwko konkretnym: Żydom, Polakom, gejom, liberałom czy anarchistom, prowadząc nas ku jakiejś formie dyktatury, czy rządów autorytarnych? Czy nie dojdzie do paranoicznej sytuacji, kiedy oddolny ruch doprowadzi nie – do unicestwienia państwa – a do jego wzmocnienia?

Gdy przyjrzymy się zmianom, które zaszły w ciągu ostatnich dziesięcioleci, czy ostatniego stulecia – chodzi mi przede wszystkim o tak zwane prawa człowieka –  to zobaczymy, że zmiany wolnościowe w tym zakresie zazwyczaj były wprowadzane przez „górę” pod wpływem „głośnej” mniejszości, czy to feministycznej czy narodowej, czy też seksualnej, ale na pewno nie pod presją szerokich mas społecznych.

 

Trzy drogi: pytania bez odpowiedzi

Celem mojego artykułu nie jest, jakby to się mogło wydawać, dyskredytowanie idei decentralizacji i ruchów oddolnych. Nadal jestem zdania, że oddolna samoorganizacja grup, narodów i regionów, jest najlepszym wyjściem dla ludzkości. Przekonanie to bierze się nie z chęci zwykłego buntu czy z potrzeby walki z czyimś uciążliwym położeniem socjalnym. Obecnie, w czasach panowania tzw. demokracji liberalnych, życie poszczególnych jednostek nie jest strasznie uciążliwe, czy to pod względem materialnym, indywidualnym czy socjalnym. Moje poparcie dla idei anarchistycznej bierze się z obserwacji nieudolnych poczynań struktur państwowych, nie mogących zapewnić podstawowych praw obywateli, a „przy okazji” pochłaniających ogromne fundusze z tychże obywateli kieszeni. Celem moim jest zasygnalizowanie problemów, które mogą nieść oddolne, samorządne ruchy i prądy społeczne.

Z grubsza rzecz ujmując – w obu przypadkach mamy dwa wyjścia. Pierwsze: popieramy wszelkie ruchy oddolne, zdając sobie sprawę, iż w wielu wypadkach będą nam obce ideologicznie. Kierujemy się tu zasadą, że im więcej punktów zapalnych, tym gorzej dla systemu, im gorzej dla systemu, tym lepiej dla anarchistów. Robimy to wierząc, iż poglądy ludzkie uda się zmienić pod wpływem naszej propagandy. Czy jednak, gdy wspieramy, chociażby pośrednio, radykałów – nie przekreślamy swoich dotychczasowym idei i działań? Czy godząc się na pewne ustępstwa, które w konkretnych wypadkach mogą mieć groźne skutki, wspomagamy nie progres, a regres stosunków społecznych? Nawet, jeśli uda się zwiększyć samorządność (a hasła samorządności ostatnio są popularne również wśród prawicy), czy nie będziemy w mniejszości? W takim przypadku na szczeblu lokalnym będą wiedli prym (wiodą go i dziś, ale nie mają takiej siły oddziaływania społecznego ze względu na słabość samorządów) różnej maści „mažonasy i murzy”?

Obecnie na świecie istnieje kilka inicjatyw – projektów społecznych – które z jednej strony mają cechy anarchistyczne takie jak samorządność, bezpośredniość, demokratyzm, z drugiej są rasistowskie i ksenofobiczne. Dobrym przykładem jest samorządne miasto Orania w Południowej Afryce. W roku 1990, tuż po oficjalnym zniesieniu apartheidu, 40 afrykanerskich rodzin wykupiło od rządu grunt, na którym zbudowały one swoistą „samorządową utopię”, na wzór byłych republik burskich. Orania – chociaż respektuje prawo krajowe RPA – ma własną flagę, samorząd oraz prawo lokalne, które stanowi, że na terenie Oranii mogą na stale mieszkać i pracować tylko ludzie biali. Więcej – wyłącznie Afrykanerzy. To „quasi państewko” jest tolerowane przez rząd RPA, swego czasu gościł w nim nawet sam Nelson Mandela. Niby wszystko jest w porządku (to taka prawicowa odmiana Chiapas, gdzie, jeśli się lepiej przyjrzymy też nie jest tak różowo – ziemia należy do wspólnoty, ale co będzie, jeśli ktoś zechce z niej wystąpić?), dwie społeczności – biała i czarna – mieszkające na jednym obszarze i raczej za sobą nie przepadające, stworzyły pewien model współżycia „razem, ale osobno”. Czy jednak wychowanie ludzi w ideologii rasistowskiej – i nie ważne czy rasizm jest biały, czy czarny – odpowiada naszej wizji społeczeństwa anarchistycznego?

Drugim wyjściem jest „swoisty” kompromis z systemem. Wspieranie pewnych inicjatyw państwowych, wiodących do częściowej poprawy bytu społecznego, sytuacji mniejszości, czy rozwoju samorządności. Przecież trzeba pamiętać, że Afro-amerykanie w USA wywalczyli swoje prawa nie tylko dzięki takim ludziom jak Martin Luther King, czy Malcolm X, ale również dzięki elicie waszyngtońskiej, która poparła murzyńską mniejszość wbrew białej większości, rozumiejąc, że segregacja rasowa w drugiej połowie XX w. jest czystym anachronizmem. Podobnie było z feministkami, czy mniejszościami narodowymi. Czy jednak godząc się na „współpracę” z państwem i przeciwstawiając się większości (anarchizm zawsze podkreślał swój demokratyzm) nadal jesteśmy anarchistami? Czy pójście na pewien kompromis nie zniechęci do dalszego działania proanarchistycznego?

Oczywiście jest trzecia droga, obierając którą negujemy obie poprzednie, czyli „ani jedni, ani drudzy”. Jej zwolennicy głoszą, iż anarchista nie może iść na kompromis ani z liberalnym państwem, ani z ksenofobicznym społeczeństwem, ale powinien konsekwentnie robić swoje. Obecnie taki pogląd przeważa, bo z braku realnego wpływu na społeczeństwo jest chyba najłatwiejszy ze wszystkich, wymaga bowiem tylko radykalnych deklaracji. Z jednej strony ma się czyste sumienie, z drugiej znikomy wpływ na rzeczywistość. Czy zatem wybierając drogę izolacji społecznej, nie rezygnujemy jednak na zawsze z możliwości przynajmniej częściowej realizacji anarchistycznej utopii?

Rozumiem, że mój artykuł stawia więcej pytań niż udziela odpowiedzi, a raczej stawia same pytania. Jednak sądzę, że problemy te są ważne, wręcz fundamentalne dla ruchu. Jeśli „zamieciemy pod dywan” wszelkie sprawy trudne i niejednoznaczne, będzie to posunięcie skierowane w sposób jednoznaczny przeciwko ruchowi.

 

Antoni Pacuk Radczenko

Pierwodruk: Inny Świat nr 33

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*