Praha i Příbram. Ze wspomnień (4)

W tym czasie byłam już studentką Wyższej Szkoły Inżynierii, ale sytuacja w domu przerwała moje studia. Nie miałam zresztą wielkiego wyboru uczelni, gdzie mogłabym wstąpić – tylko inżynierskie studia budowlane czy przemysłu maszynowego. Tam przyjmowano również niepokornych, ponieważ partia potrzebowała jak największej ilości inżynierów, by przebudowywać przemysł zgodnie z sowieckimi wzorami.

Po pewnym czasie wyszłam za mąż. Mąż został zmuszony do porzucenia uczelni i przesłuchiwano go w sprawie brata, który w 1948 r. wyemigrował do Australii. Skończyło się służbą w PTP (pracovní technický prapor – Techniczne Bataliony Pracy), która zamiast 2 – trwała 3 lata. Pracował w szybach kopalń Zagłębia Ostravsko-Karvińskiego.

Zostałam tymczasem z rodzicami w ciaśniutkim mieszkaniu. Po roku urodził się nam syn, Ivan, a z urzędu otrzymałam tylko pieniądze na zakup wózeczka i pierwszej odzieży dla dziecka. Na potrzeby swoje i syna ani korony nie dostałam, a gdy złożyłam odwołanie – urząd zdecydował, iż to przecież ojciec powinien mnie żywić. Tak stanowiły przepisy.

Mniej więcej w tym samym czasie ruszyła budowa nowych osiedli dla pracowników kopalń, wydobywających rudy uranu. Oczywiście wydobyty uran był eksportowany do ówczesnego Związku Radzieckiego. Do Příbramu, skuszone wysokimi zarobkami, ściągały rodziny z terenu całej republiki. To zapoczątkowało konflikt pomiędzy „nowoczesnymi” przybyszami, skoncentrowanymi głównie na pomnażaniu pieniędzy, a ludźmi, zamieszkałymi tu od dawna – mocno zaangażowanymi katolicko. A nad tym wszystkim wznosiła się grająca kolorami Święta Góra, miejsce pielgrzymek i potężny kompleks architektoniczny.

Do tego wszystkiego budowano też obozy dla więźniów politycznych, którzy zmuszani byli do pracy w kopalniach uranu bez jakichkolwiek zabezpieczeń zdrowia, narażeni na tortury i śmierć. Ci z nadzorców, którzy usiłowali im pomóc, choćby poprzez dostarczanie pożywienia, byli bez litości osadzani za kratami. Toteż wśród więźniów obozów pracy mnożyły się ucieczki, nocą często słychać było dalekie odgłosy strzałów. Niewielu było tych, co mieli szczęście przetrwać. Urzędowa klasyfikacja więźniów brzmiała „mukl” (muž určený k likwidaci – człowiek, przeznaczony do likwidacji).

Budowa osiedli była ogrodzona drutem kolczastym, tam pracowali więźniowie z krótszymi wyrokami. Kiedy jechałam z wózkiem nad pobliski staw rybny, młodzi chłopcy o smutnych twarzach, z zaciśniętymi szczękami zaglądali do wózeczka. Było to przerażające.

Pracę dostałam bez problemu, ale była to praca nie najlepiej płatna. Później także, gdy pracowałam jako kreślarka w drukarni kopalni rud uranu, otrzymywałam wynagrodzenie mniejsze, niż moi koledzy. Dodatkowo poddawano mnie innym szykanom. Moje rysunki na blasze były umyślnie uszkadzane. Podczas każdej narady byłam obiektem ataków. Musiałam pomagać w drukarni w pracach czysto fizycznych, cóż, nie pasowało im to, co naprawdę umiałam. Biura mi nikt nie sprzątał, musiałam robić to sama. Moi współpracownicy nie zdawali sobie sprawy z faktu, że takie obostrzenia mi nie przeszkadzają, byłam przecież wychowana przez ojca w przekonaniu, iż każda praca jest cenna. A po całodziennym ślęczeniu nad rysunkami – z ulgą przyjmowałam nieco pracy czysto fizycznej.

Drukarnia kopalni uranu mieściła się początkowo w starej części Příbramu, w budynku fabryki upominków ze Świętej Góry, którą właścicielowi – panu Weilowi – komuniści odebrali, a produkcję rozkradli.

Ojciec Ivana, po odsłużeniu swoich 3 lat w szeregach PTP, został w ostravsko-karvińskich kopalniach jako pracownik wydziału budowlanego, wiodło mu się bardzo dobrze, przystosował się do tamtejszego trybu życia – i tak, w dwa lata po jego powrocie w rejon Ostravy, nasze małżeństwo się rozpadło.

Do klasy pierwszej Ivan chodził w Březových Horách, nauczycielką była tam starsza kobieta z doby jeszcze austro-węgierskiej, która nie pozwoliła synowi pisać lewą ręką, ponieważ – jak twierdziła – aż do tego czasu wszystkich swoich wychowanków-mańkutów „szybko i skutecznie uczyła, by pisali nie lewą, a prawą ręką”. Syn w ogóle pisać nie mógł, ręce mu się trzęsły, był zastraszony. Zwierzyłam się wówczas lekarzowi, który często Ivana badał. Lekarz ów śledził całą drogę rozwoju syna, wiedział dobrze o jego leworęczności i talencie artystycznym – znał jego obrazki od niemal drugiego roku życia, kiedy to Ivan „stworzył” pierwsze swoje prace. Toteż bez oporów napisał nauczycielce konkretne zalecenie, by nie próbowała z mego syna zrobić człowieka praworęcznego. Stara pedagożka nie pogodziła się z porażką, toteż na przykład nie wzywała już Ivana do tablicy, by nie dawał innym dzieciom złego przykładu pisania lewą ręką.

Na szczęście los nagle nabrał rozpędu. Nasz okropny, zawilgocony, cudem stojący domek ktoś kupił i musiał nas stamtąd wykwaterować. Moi rodzice dostali trzypokojowe mieszkanie w jednym z přibramskich osiedli, gdzieśmy się wszyscy przenieśli. Była to ogromna ulga.

Problemy zaczęły się z chwilą, gdy inni mieszkańcy zorientowali się, iż się od nich różnimy, mamy inne spojrzenie na świat, z nikim się nie spotykamy, nie chodzimy ani do teatru, ani do kina ani na koncerty. A już całkiem nie do uwierzenia – nie mamy auta ni telewizora. Nam, dorosłym, to nie przeszkadzało, ale syn musiał na podwórku i w szkole jakoś z tym sobie radzić.

Na przedwiośniu i przed nadejściem zimy Příbram cierpiał na silne wstrząsy. Cały teren pod powierzchnią zajmowały chodniki kopalń, woda zalewała stare szyby. Najgorsze były wstrząsy nocne, gdy wysadzano ścianę wydobywczą – wszystko się bardziej lub mniej intensywnie trzęsło.

Potem przyszła Praska Wiosna i ludzie byli pełni nadziei.

Którejś nocy usłyszeliśmy ogłuszający huk, a intensywność wstrząsu była silniejsza niż zwykle. Drugiego dnia rano dowiedzieliśmy się, że na głównym placu miasta ktoś wysadził odlany z brązu pomnik komunistycznego prezydenta Gottwalda, z którego zostały tylko buty na ocalałym postumencie. Radość była ogromna. Na placu grała kapela, ludzie tańczyli i śpiewali.

Ale potem nadszedł 21. sierpnia 1968 r., na nasze ziemie wkroczyły armie Układu Warszawskiego – sowiecka, niemiecka, węgierska, polska i bułgarska. Ciekawe, że Rumunia się wstrzymała i nie przyłączyła do sojuszników.

Na pobliskich wzgórzach rozłożyli się radzieccy żołnierze, armaty wymierzyli w osiedle. Wyglądali z daleka jak czerwone mrówki. Nasz blok mógłby być zaatakowany w pierwszej kolejności. Całkiem przypadkiem wzgórze nazywało się Čertův vrch (Czarci Wierch).

Pierwszy obiekt, jaki Sowieci próbowali zająć, to budynki sztabu Zachodniego Okręgu Wojskowego, gdzie byłam wówczas zatrudniona w dziale budowlanym. Generał Procházka ich jednak na swój teren po prostu nie wpuścił. Najciekawsze jest to, iż żołnierze radzieccy nie próbowali wtargnąć do sztabu siłą i nie przypuścili szturmu.

Zachodni Okręg Wojskowy zlikwidowano, a mnie zaoferowano pracę w wydziale budowlanym Miejskiej Rady Narodowej. Był to urząd skorumpowany, bez moralności i dawano mi tam wyraźnie odczuć, przy kim jest polityczna racja. Przydzielano mi same podrzędne zadania, marnie opłacane, bez względu na zakres pracy…

Tato był w tym okresie zatrudniony jako dozorca gospodarstwa rolnego, chodził wyłącznie na nocne zmiany, by móc lepiej opiekować się przykutą do łóżka mamą. Kiedy rankiem 21. sierpnia 1968 r. wrócił ze zmiany i oznajmił mi wiadomość o interwencji wojsk Układu Warszawskiego, po raz pierwszy widziałam go wstrząśniętego do głębi.

Ojciec wówczas ciężko zaniemógł, przewieziono go do szpitala, gdzie zmarł z początkiem roku 1969. Po tzw. normalizacji – uhonorowano go jeszcze za tworzenie podstaw niepodległej republiki. W ceremonii odznaczania, która odbyła się w praskim zamku, nie mógł już uczestniczyć i pewnie sobie tego wcale nie życzył. Odznaczenie przekazano władzom partii komunistycznej z Příbramu, z zaznaczeniem, że ojciec ma zostać uhonorowany w szpitalu. Tato, ostatkiem sił, odmówił spotkania z pocztem sztandarowym i przyjęcia go. Poszłam wówczas do komunistycznych władz miasta i przekazałam jego wolę. Niechętnie, ale ulegli decyzji ojca. Odznaczenie przekazano mi dopiero po śmierci taty.

Każdego roku, w dniu 21. sierpnia wyznaczano ochronę wszystkich ważniejszych obiektów w całej republice. Należał do nich także Urząd Miasta w Příbramie. Któregoś razu stało się coś nie do uwierzenia: właśnie mnie nakazano strzeżenie obiektu. Wydawało się czymś niemożliwym, że wybrali w tym celu tak niepewnego człowieka, by ich chronił! W całym, ogromnym budynku byłam sama, samiutka i doskonale się bawiłam, wyobrażając sobie, co by było, gdyby urząd chcieli teraz zdobyć wrogowie komunizmu. Wypadała akurat słoneczna niedziela – to był prawdziwy powód nieumyślnego rozprzężenia. Urzędnicy nie chcieli psuć sobie weekendu. (Cdn.)

Eva Prajzlerová

Praha, Česká republika

Tłum z j. czeskiego

Lech L. Przychodzki

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*