Pracownicy w Polsce nie mają źle…

kosz-smieciowyOczywiście, że mogłoby być lepiej, ale nie ma co narzekać: jest urlop, jest chorobowe (na siebie płatne 80%, na dziecko 100%), jest zależny od stażu pracy okres wypowiedzenia, jest roczny zasiłek macierzyński, są dodatkowe dni urlopowe dla niepełnosprawnych, na dziecko i na ewentualne szukanie nowej pracy w razie zwolnienia, na ślub i pogrzeby, jest całkiem długa lista wolnych dni świątecznych, są płatne 150 i 200 procent nadgodziny, dodatki za pracę w nocy lub święto, jest ochronny okres przedemerytalny, najdalej trzecia umowa na czas nieokreślony etc., etc.

Z naszej pensji pracodawca opłaca wszelkie obowiązkowe składki, dzięki którym zabezpieczamy swoją przyszłość na okoliczności przewidywalne i pożądane (emerytura, macierzyństwo), jak i te losowe (wypadki w czasie pracy i poza nią, choroby, bezrobocie).

Jest też wreszcie Państwowa Inspekcja Pracy, do której pracownik może się zwrócić o bezpłatną pomoc prawną, która może ukarać nieuczciwego pracodawcę mandatem i nakazać naprawienie szkody.

W razie czego mamy jeszcze sądy pracy, nieco droga zabawa, ale może się opłacić. Kodeks pracy reguluje wiele istotnych kwestii i zupełnych drobiazgów, stając w zazwyczaj nierównej walce po stronie słabszego – czyli pracownika. Płaca minimalna jest niestety głodowa i to moje główne zastrzeżenie do polskiego prawa pracy, no ale przecież nie wszyscy pracownicy otrzymują wynagrodzenie w tej wysokości.

Więc dlaczego Polacy tyrają za śmieszne pieniądze? Dlaczego jesteśmy wyzyskiwani, oszukiwani i pozostawieni sami sobie przeciwko zakładom pracy, korporacjom, agencjom pracy tymczasowej?

Dlaczego nie mamy prawa do płatnego urlopu i nie dostaniemy pieniędzy za czas, w którym nie mogliśmy wykonywać swoich obowiązków z przyczyn od nas niezależnych, np. ze względu na chorobę czy nawet czasowy przestój produkcji/świadczenia usług?

Dlaczego przyjmujemy niesprawiedliwie nakładane kary finansowe, szczególnie, gdy rozstajemy się z firmą?

Dlaczego musimy podejmować decyzje, czy zostać z chorym dzieckiem w domu, czy mieć je za co nakarmić w przyszłym miesiącu?

Dlaczego odkładamy cały rok na urlop nie po to, żeby za te oszczędności gdzieś wyjechać, tylko żeby w kolejnym miesiącu, po zasłużonym odpoczynku (w domu, przed telewizorem – bo za darmo) mieć na życie?

Dlaczego? Bo nie jesteśmy pracownikami! Należymy do drugiej, gorszej kategorii, jesteśmy traktowani jak ktoś, kogo można zastąpić w każdej chwili, na pstryknięcie palcami. Przedstawmy się więc:

Dzień dobry, jesteśmy zleceniobiorcami

Nie każdy, kto nam płaci wynagrodzenie musi być naszym pracodawcą, w końcu umowy zlecenia i o dzieło nie wzięły się znikąd, powstało na nie zapotrzebowanie w określonych sytuacjach. Ktoś coś zleca, ktoś coś wykonuje, tyle. Brzmi jakoś tak… jednorazowo, nieprawdaż? I dosyć konkretnie.

A tu nagle okazuje się, że w kraju nad Wisłą można zlecić wszystko i to na lata: układanie, pakowanie, obsługiwanie, odbieranie, informowanie, pilnowanie. Jak już się nie da wymyślić czasownika, który zastąpi nazwę stanowiska, można użyć mojego ulubionego zwrotu – wykonywania prac związanych z… (tu wstaw cokolwiek zechcesz). Potem wystarczy już tylko wpisać kwotę 300 zł brutto za miesiąc i wyraźnie zaznaczyć, że to od tej umowy będą odprowadzane składki do ZUS-u.

eurocash05Teraz czas na drugą umowę, gdzie wstawiona zostanie trochę inna, ale podobna czynność jako przedmiot zlecenia, z dorzuconą żałosną stawką godzinową – koniecznie netto!, terminem płatności do piętnastego kolejnego miesiąca – czyli najpóźniej jak się da, informacją, że ZUS opłacamy z innego zlecenia i dwie strony kar umownych (kiedy czytając tę litanię już-prawie-zleceniobiorca zanadto zblednie, dobroduszny zleceniodawca rzuci coś w stylu: Och, to tylko tak na wszelki wypadek, wlepianie kar się u nas nie zdarza).

Wypowiedzenie – trzydniowe, siedmiodniowe, dwutygodniowe – więcej to już rzadkość i nadmierna dobroduszność. A na koniec magiczny dopisek, który brzmi zazwyczaj mniej więcej tak:

Sprawy nieuregulowane niniejszą umową regulują przepisy Kodeksu Cywilnego

Brzmi niewinnie i logicznie, bo przecież podpisujemy umowę cywilno-prawną. Umowę, która nam jako stronie również zapewnia prawa, przede wszystkim do umówionego wynagrodzenia za wykonane zlecenie. Jeżeli zleceniodawca wlepi nam karę umowną, z którą się nie zgadzamy albo uzna zlecenie za nie w pełni wykonane, chociaż zasuwaliśmy cały miesiąc myjąc gary według instrukcji i rozkazów, możemy go zaskarżyć i domagać się potrąconego niesłusznie wynagrodzenia wraz z odsetkami.

W dokładnie tym samym sądzie wedle uznania zleceniodawca może zaskarżyć nas. Brzmi sprawiedliwie, prawda? Ale nie jest. Po pierwsze dlatego, że pieniądze otrzymujemy w kilkanaście dni po zakończeniu wykonywania obowiązków, więc my tyramy do ostatniego dnia w obawie o należne wynagrodzenie, a druga strona piętnastego może zaśmiać nam się w twarz.

Zarobki z tzw. śmieciówek to nie są zazwyczaj kokosy. Przyjmijmy, że za przepracowane godziny należy nam się 1500 zł netto. Nieuczciwy zleceniobiorca płaci nam 1000 zł i informuje, że brakujące 500 zł idzie na poczet kar umownych. To 1/3 naszego wynagrodzenia!

Zostajemy z jeszcze bardziej głodową pensją, którą teraz należałoby wydać na prawnika i opłaty sądowe, żeby pozwać nieuczciwego ex-szefa. Jako pozywający musimy przedstawić dowody i tu zaczynają się schody, nikt ze współzleceniobiorców nie chce zeznawać bo drżą o swoje własne śmieciówki, a jak udowodnić, że wykonywało się prawidłowo zlecone czynności? Monitoring, jeżeli w miejscu wykonywania zlecenia w ogóle był, to rozporządza nim druga strona i zwyczajnie mogło się akurat nie nagrać bądź już skasować.

Nawet przy mocnych dowodach zawsze jest ryzyko, że nie wygramy i tym samym stracimy kolejne pieniądze. Nie wspominając już o tym, że taka sprawa z powództwa cywilnego może się ciągnąć latami. Finansowa przewaga, którą praktycznie zawsze ma strona zlecająca nad zleceniobiorcami bardzo często przekreśla możliwość uzyskania sprawiedliwego wyroku.

Nie oszukujmy się, finansowo zazwyczaj nie opłaci się nam walczyć ze zleceniodawcą o swoje. Zaciskamy więc zęby i szukamy nowej pracy, wróć! Nowego zlecenia. Tym razem może czyhać na nas inna pułapka, kryjącą się w z pozoru klarownych zapiskach umowy-zlecenie.

Strony mogą wypowiedzieć umowę z zachowaniem X-dniowego okresu wypowiedzenia

Pewnie kilkudniowy okres wypowiedzenia widniejący na Twojej umowie śmieciowej nie sprawia, że śpisz spokojniej, szczególnie jeżeli to nie jest zajęcie dorywcze, ale główne źródło utrzymania. Masz stawkę godzinową lub dzienną, a inny zapis niejasno wspomina coś o harmonogramie lub grafiku ustalanym przez stronę zlecającą? Lub w jakikolwiek inny sposób mówi, że czas wykonywania zlecenia wyznacza zleceniodawca? A może w umowie jest punkt stanowiący, że zleceniobiorca świadczy usługi zgodnie z zapotrzebowaniem zgłaszanym przez drugą stronę umowy?

Jeżeli tak, to mam złe wieści. Te kilka dni wypowiedzenia dotyczą sytuacji, gdy sam(a) chcesz zrezygnować i nie możesz zostawić zleceniodawcy z dnia na dzień bez rąk do, nomen omen, pracy. Natomiast w drugą stronę działa to tak: dostajesz wypowiedzenie z zachowanym terminem z umowy i poprawiony grafik, w którym od jutra już się nie pojawiasz. Nie zapomnij opróżnić szafki.

No dobrze, ale przecież dzięki zleceniu zarabiam więcej

Co jakiś czas natrafiam na krzykliwe infografiki, poprzez które wyznawcy kapitalizmu uświadamiają mnie i resztę niewdzięcznej ciemnej masy, że lepiej zarabiamy dzięki umowie śmieciowej. I ja się z ich wyliczeniami oczywiście zgadzam. Przy takiej samej kwocie brutto nawet przy pełnym ozusowaniu naszego zlecenia do portfela wpadnie nam kilka-kilkanaście procent więcej. A jeżeli jeszcze jesteśmy studentami albo mamy dwie umowy, z czego w świetle obowiązującego prawa oskładkujemy tylko jedną, to różnica będzie już naprawdę zauważalna. Możemy też skusić się na umowę o dzieło bez składek, jedynie z podatkiem, chociaż to już temat na oddzielny tekst – ale w tej chwili jest dla nas ważne, że tu w grę wchodzą dodatkowe setki złotych na naszym koncie.

Niestety, ale ta piękna wizja to tylko teoria – praktyka wyraźnie pokazuje, że zaoszczędzone na umowach śmieciowych pieniądze najczęściej trzymają się firmowej kasy zamiast trafiać do naszej kieszeni, mimo że to nas się pozbawia pracowniczych przywilejów.

Pracodawcy od stawki netto, za jaką ktoś zgodzi się w ogóle pracować, szukają najniższego możliwego brutto nie zwracając uwagi na koszty poniesione przez pracowników zamienionych w zleceniobiorców – tracimy na urlopie, za który nikt nam nie zapłaci, a to przecież od dwudziestu do nawet trzydziestu-kilku dni w roku, na wolnych dniach, dodatkach i innych rzeczach, o których pisałam zachwalając sytuację polskiego pracownika.

Przede wszystkim jednak zabiera się nam stabilność, pomoc prawną, godny okres wypowiedzenia, prawo do odpoczynku i pewność, że w przypadku choroby nie zostaniemy bez środków do życia z dnia na dzień.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mój tekst dotyczy jedynie określonej (ale bynajmniej nie wąskiej) grupy Polaków zatrudnionych w usługach, ochronie, obsłudze klienta; niewykwalifikowanych pracowników fizycznych, tych podejmujących się prac tymczasowych, niższego personelu administracji i podobnych.

Nie dostrzegam jednak ani jednego powodu, dla którego nie mieliby korzystać z przywilejów pracowniczych, skoro często zamiast etatowych stu sześćdziesięciu ośmiu godzin pracują każdego miesiąca po sto, sto pięćdziesiąt, nawet dwieście (sic!) godzin więcej, a mimo to często mają problem żeby uzyskać przychód netto równy płacy minimalnej. Bez urlopu, bez L4, bez wolnych niedziel i świąt. To nieludzkie. I tylko niech ktoś przypadkiem nie uraczy mnie tekstem, że nie musieli brać takiej pracy.

Co możemy z tym zrobić?

Od początku 2016 roku wchodzą w życie nowe przepisy dotyczące oskładkowania umów-zlecenia. Przestaną być tańsze, tylko czy to spowoduje wzrost liczby umów o pracę? Czy dla zleceniodawców ważniejsze będzie jednak utrzymywanie podwładnych w sytuacji codziennej walki o utrzymanie poniżającej, śmieciowej umowy? Jak długo jeszcze umowa o pracę będzie marchewką obiecywaną podczas rozmowy kwalifikacyjnej i odkładaną wciąż na później? Nadszedł już czas przywrócić w Polsce etos pracy i godne traktowanie pracowników.

Jest mnóstwo furtek i trików wykorzystywanych przez wielkie zakłady pracy, żeby nie płacić pracownikom dodatkowo za nietypowy czas pracy lub absencje różnego rodzaju, nawet jeżeli wydawałoby się, że prawo jasno stanowi, iż dodatkowe wynagrodzenie się im należy. Zawsze znajdzie się spryciarz, który zakpi z powinności pracodawcy de facto nie łamiąc prawa, a jedynie je obchodząc.

A może jednak rozszerzyć uprawnienia Inspektorów Pracy tak, by mogli nie tylko ustalać stosunek pracy, ale jeszcze zarządzać wyrównania i zadośćuczynienia dla pokrzywdzonych pracowników? Zwiększyć mandaty za takie oszustwa do kwot, które wreszcie będą robiły wrażenie na budżetach wielkich korporacji, a nie tylko rodzimych firemek z kilkuosobowym zatrudnieniem?

Dotychczas kolejne ekipy z Wiejskiej prześcigały się w ukłonach w stronę wielkiego kapitału, ignorując takie „nieistotne” kwestie, jak warunki pracy i płacy swoich wyborców. Jeżeli nowy rząd – tak jak poprzednie rady ministrów – ma zamiar zamiatać ten problem pod dywan, to niech chociaż uraczy nas ciekawszymi tematami zastępczymi niż te, którymi zabawiano nas przez ostatnie osiem lat.

Dominika Kazubska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*