Pochłaniacz energii zderzeń

Było to dawno temu. Licząc w latach – będzie dwadzieścia. Licząc miarą ludzkich cierpień i dramatycznych śmierci – było to niepoliczalnie dawno, niewyobrażalnie dawno. Licząc cierpieniami bezrobocia, biedy, licząc cierpieniami zarobkowej emigracji, eurosieroctwem i rozpadem rodzin – było to boleśnie i wstrętnie dawno. Mierząc miarą formatowania Polaków do roli taniej siły roboczej – było to upokarzająco dawno. Zliczając koszta – było to niezwykle kosztownie. 

   Było to zbyt dawno i zbyt kosztownie, by można traktować to jako coś zwykłego – i nie inaczej, niż coś jakże symptomatycznego, niż objaw jakiegoś alarmującego stanu, wymagającego natychmiast dogłębnego rozpoznania i natychmiastowej reakcji – w rygorze procedury ratującej życie, stosowanej względem kogoś, kto nie bacząc na nic uparcie prze na skraj przepaści, względem gromady, prącej tak ze swoimi kobietami i dziećmi i młodzieżą, obłędnie, uparcie, na zabój. 

   A było to niepozorne, jakiś typowy programik kryptosowieckiej telewizji, z cyklu reporterskich relacji ku zadziwieniu ludu, cyklu produkcji będących rodzajem, od czasu do czasu, wypełnienia misyjnego zobowiązania – mającego usprawiedliwić istnienie tych, w takim kształcie i takiego rodzaju – mediów. Ukradzionych jak wszystko dookoła, ale bardziej boleśnie męczących, wzbudzających niecierpliwy żal, że takie one są, zetesempowskie i że lud je takie lubi, ogląda, godzi się na to – i co zrobić? 

   A zatem, a zatem był to program on style – reporterska relacja, lokalna sensacyjka, jajeczko Faberge sowieckiej telewizji, coś zwyczajowo do pomymlania, by lud zanęcić i zająć monidełkiem, by zbiorowy frajer miał swój czujnik godności i nadziei w chwilowej rezonacji, żeby się na fotelu nie szarpał, gdy go strzygą. 

   Więc był to jeden z takich programów: No, patrzajcie! I pokazali, mała miejscowość, zebrane ileś okolicznej ludności i oto mały fiat rozpędza się i uderza w jakąś przeszkodę i… nic. I taki był mój pierwszy kontakt ze sprawą pochłaniacza energii zderzeń – wynalazku pana Lucjana Łągiewki. Wynalazku mogącego mieć, jak czytam, wiele pożytecznych zastosowań. Mowa była o produkcji nowej generacji amortyzatorów, o używaniu go, by pochłaniał destrukcyjną siłę w sytuacjach zderzeń, mowa była o bardzo efektywnych hamulcach. 

   To już tyle lat, czemu nie powstał w Polsce w oparciu o ten wynalazek – jakiś przemysł? Słucham o tych wszystkich planach i dziełach poparcia inicjatyw gospodarczych, o wspieraniu racjonalizacji – czemu w tym przypadku to nie działa? Trwają jakieś o tym wynalazku spory zażarte – czemu nie ma jednoznacznych rozstrzygnięć i decyzji? Czytam, że dziesięć lat temu koncepcję leżącą u podstaw wynalazku pana Łągiewki opatentował Uniwersytet Cambridge w Wielkiej Brytanii. A w roku 2011 EPAR (tak zderzak nazwano) uzyskał złoty medal Międzynarodowej Federacji Organizacji Wynalazczych (IFIA) za najlepszy wynalazek pierwszej dekady XXI w. 

   Gdy limuzyna z panią premier uderzyła w drzewo – myślałem – a czy takiej pancernej limuzyny nie da się wyposażyć w pochłaniacze energii zderzeń? A czemu w Polsce nie istnieje przemysł takiego specjalistycznego wyposażenia dla tego typu specjalnych pojazdów? Może wtedy film ze zderzenia rządowego auta z drzewem – mógłby być jego filmem reklamowym. 

   Czy nie jest to jakoś symboliczne, że tyle lat temu polski wynalazca wynalazł pochłaniacz energii zderzeń i nie ma w tej sprawie poważnych rozstrzygnięć – a przecież tak bardzo nam czegoś takiego potrzeba? Pochłaniacza energii zderzeń.

Zbigniew Sajnóg

5 komentarzy do “Pochłaniacz energii zderzeń

  • 24/02/17 o 08:08
    Permalink

    Ciachu, ciachu – pitu,pitu. Totalna niemoc wypłaszczenia pustki pod skostniałą ścianą pragnień. Lepiej oszczędzić wstydu na cmentarzu.

    Odpowiedz
    • 26/02/17 o 04:50
      Permalink

      Tak to właśnie staje ością
      Triumf IQ nad mądrością.

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*