Opowieść imć Pana Hrabiego Stanisława Tarnowskiego o widzeniu niezwykłym na Wzgórzu Pachołek odbytym onegdaj

Kiedym popas miał w Oliwie, co to miasteczkiem urokliwym wielce mi się jawi, zoczył ja lesiste wzgórza wokół, jak tu wszędzie w Kraju Kaszubów, a jedno znaczne, gdzie królewski park uszykowan, a wzgórze owo nazywane Karlsberg, a po naszemu Góra Pachołek. Takom fiakra zamówił i na ekskursję na wzgórze owo pojechał. Po drodze w karczmie popas żem uczynił, aby wigoru sobie przysporzyć i zaordynowałem tedy pucharek wina grzanego z ziołami i korzeniami, com go chyłkiem wypił i dalej ruszył. Przy wejściu zoczył ja ogród utrzymany po angielsku, co dalej staje się dobrze utrzymanym lasem z pokaźną buków nasadą, bo tak z przyrodzenia, to on sosnowy. Takom jechał przez ten las śliczny z przepięknymi widokami i drogami bitymi. I takom w zadumaniu podziwiał śliczne drzewa, śliczne gąszcze w wąwozach pomiędzy wzgórzami i strome ścieżki pod górę, a z góry śliczne na równinę i na morze widoki. Kiedyśmy stanęli pod szczytem Pachołka, gdzie widok rozległy, a pod górę, na szczyt, duktu nie było, tom nakazał fiakrowi popas i sam sycić oczy widokiem szerokim zaczął. Nie wiem od czego, ale chyba od tej kontentacji naturą i wysokim położeniem zaraz wpadłem w nastrój wielce oniryczny i cuda rozliczne żem ujrzał. Tedy na początek oczy moje zobaczyły śliczne Rusałki w stawie młyńskim się kąpiące o ciałach różanych i kędziorach na sromach kruczych, a tak dokazywały, że aż mi się zackniło do nich na złamanie karku popędzić. Alem już wyhamował hucie swe, bo otom obaczył, jak ścieżką u stawu biegnącą, Centaur wielgachny, Chiron zapewne, podążał wielce donośnie parskając, bowiem w Oliwie jarmark na ten czas się odbywał i woń klaczy nozdrza mu łechtała. I o dziwo, na Rusałki baczenia nie dawał, tak owa woń klaczy myślenie mu zaćmiła. Alem szukał dalej i wziąwszy lunetę i do oka przyłożywszy wnet na morzu żem zobaczył Wieloriba Goliata, co pruł odmęty, a na grzbiecie jego stał nie kto inny, a pan Bolesław Maluśkiewicz, co plusy dodatnie i ujemne tej morskiej żeglugi kontemplował i już o donoszeniu kanapek na posterunek straży miejskiej rozmyślał w powadze. Patrzę ja dalej, a tu doktor Haffner na molo, co je w kurorcie Zoppot pobudował, stoi, a z Neptunem rozmawia, pierwej mu liść winnej latorośli na przyrodzenia założywszy, bowiem kuracjuszki spacerując zerkały i afektowały się, purpurowiejąc wielce. Przeniosłem swe patrzenie na zabudowania nad Oliwskim Potokiem, a tam obejście gospodarskie płonie, lud lamentuje, a tu Stolem potężny nadchodzi i szczać zaczyna na płonącą chałupę, no i w chwil kilka już po pożarze, a chłopy mu beczkę okowity toczą, aby za zasługi swe zdrowo pofolgował sobie… Oczy przetarłem i za się splunąłem, rzekłszy – sen mara, Bóg wiara! Myślę ja sobie tak, że to moje widzenie, com je na Pachołku miał, to nie świata realnego obrazy, ale ma fantazyja wzbudzona ingrediencjami, co je do wina dodano, ot co! Były tam zapewne i lulek i belladonna, a i datura takoż, więc tylem osobliwości onirycznych widział, że we śnie takich nie miewam! Na koniec rzeknę: świat stworzony przez Pana piękny jest i okazały, ale człek w imaginacji swojej jeszcze czarowniejsze światy wyczarować może! Co Państwo na to?

*

                                                             Antoni Kozłowski

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*