Okiem malarza – hiszpańskie zapiski Ivana Preisslera

„(…) Předkládám vám dalši Ivanovu knížku. Je z jeho exilu ve Španělsku v letech 1985 a 1986.

Skládá se z dopisů, které mi Ivan v tomoto obdobi psal. Nejsou zachovány všechny, mnohé skončily na StB.”

Tak pisze w posłowiu do edycji hiszpańskich listów swego syna: malarza, poety, dziś już klasyka Mail Artu i czeskiej sztuki współczesnej – Ivana Preisslera – jego matka, znakomity historyk sztuki – Eva Prajzlerová. To jej staraniem książka ukazała się pod koniec roku 2011 w Praze.

Dla młodszych Czytelników – StB to komunistyczna czechosłowacka bezpieka. W jej siedzibie, przy Bartolomějské ulici w stolicy Czechów i Słowaków, Preissler jako członek stołecznej bohemy artystycznej był niejednokrotnie przesłuchiwany, nim zdecydował się wyjechać za „żelazną kurtynę”. Tam też wędrowały obligatoryjnie jego przesyłki z Madrytu. Niektóre oddawano adresatom, część jednak bezpowrotnie przepadła.

Nieco niżej, na tej samej 107 stronie książki, Eva Prajzerová tłumaczy, iż opublikowana właśnie korespondencja Ivana ze względu na działalność „służb” – posiada kilka warstw. By swobodnie porozumiewać się z matką, artysta pisał głównie o sztuce (i tą warstwą zajmę się za chwilę). Kodami były cytaty z Biblii i popisy pod rysunkami, którymi niemal zawsze ilustrował swoje listy i pocztówki.

Sprawy osobiste i politykę odłóżmy na bok. Niech tropieniem Ivanovych szyfrów zajmą się czescy badacze kultury, o ile zechcą. Dla przeciętnego odbiorcy znacznie istotniejszym zdaje się być swoisty rodzaj poetyckiej eseistyki, jaki czeski malarz uprawiał. Znam od lat Preisslera-plastyka, Preisslera-poetę i religioznawcę. Dopisy ze Španělska to taki „wysoce zlakonizowany” Herbert w pigułce. Herbert z Barbarzyńcy w ogrodzie lub Martwej natury z wędzidłem. Zachowujący jednak do opisywanych dzieł znacznie mniejszy dystans – patrzy wszak oczyma malarza, postawionego przez los oko w oko z dziełami starszych (niekiedy o stulecia) kolegów.

Czas wolny od zajęć w madryckiej Akademii Sztuki Soto-Messa spędzał Preissler w dużej mierze w muzeach, zwłaszcza w Prado. Początkowo pomijał niektóre wystawy ze względów finansowych – nie stać go było na bilety wstępu. Potem jednak pracownicy muzeum przywykli do szkicującego wciąż i wszystko czeskiego artysty, toteż nikt nie żądał już od niego opłat. Prawdziwy miłośnik sztuki to dla muzealników swoisty rarytas, starali się więc ułatwić mu obcowanie z dziełami mistrzów.

Z jednej strony Tycjan, El Greco, Rafael Santi czy van Dyck – z drugiej impresjoniści, kubiści, Mondrian, Balthus, Malewicz czy Klee. Do tego freski z Altamiry, którą również Ivan Preissler odwiedził (Herbert zwiedzał Lascaux). To znacznie szersze spectrum, niż to, które mogła mu zaoferować ówczesna Czechosłowacja. Nie reprodukcje z kart albumów, a oryginały z muzealnych ścian.

Prócz obrazów przyglądał się zwiedzającym: „Opravdu nejvice halasni jsou Američané, méně Francouzi, Italové jsou zbrkli a ženou se tempem vpřed. Místní si klidně sednou ve skupinách před obraz do zen pozice určené výlučně k meditaci (…) a tak prožívají obraz. To však mladi”. (s. 39).

Lubił różnych mistrzów. Oto, jak oceniał Antoniusa van Dycka: „Rubensův epigon był poslední z mých živých přátel v muzeu Prado. (…) Co tento malíř, filozof i teolog „dokázal”, je neuvéřítelne. Jego práce úplně souhlasí s těmi několika prostými slovy ze známých stránek. Ale není ilustrativní. On był prostě při tom.” (s. 36). Bezpośredniość, coś, co można ledwie uchwycić – wewnętrzne przeżywanie przez van Dycka chwil, utrwalonych w Nowym Testamencie, wpływają na podejście Czecha. Nie ilustrowanie Ewangelii, a głębia przeżywanej – choć „tylko” duchowej – obecności flamandzkiego mistrza.

A przecież we włóczęgach po stolicy Hiszpanii dostrzegał sztukę inną, tę politycznie zaangażowaną, z murów miasta (będę przekładał, bo brak czeskiej klawiatury powoduje dłuuugie wpisywanie oryginalnego tekstu): „Żołnierze armii USA są tu przedstawieni jako piekielni aniołowie (…), żniwiarze z głowami w maskach przeciwgazowych, szerzący kosami płomienie na wszystkie strony. Barwy wyblakły, ulegając naporowi wiatru, deszczu i śniegu. Za jakiś czas ściana będzie ponownie gotowa na przyjęcie kolejnej twórczości. Która powstaje długo – przecież obrazy bywają nieraz na 6 m długie a około 2,5 m wysokie. I umieszczono je w miejscach uczęszczanych – przy wejściu i wyjściu z metra. To też coś międzynarodowego – metro.” (s. 40).

Pomiędzy tym wszystkim rodzaj życiowego credo Ivana: „Wszyscy twierdzą, iż moje rysunki są profesjonalne i kunsztowne artystycznie. I nie mogą zrozumieć, że rozdaję je za darmo (…). Jestem, jakim jestem i nie będę innym.” (s. 41). Niewtajemniczeni Czytelnicy mogą te słowa uznać za swoiste epatowanie skromnością. Ale dokładnie takim go pamiętam. Do rzeczy nie przywiązywał żadnej wagi. Żył dla ducha i ten duch, jakby w podzięce, latami pomagał mu walczyć z przeciwnościami i ciężką chorobą.

Potrafił też docenić innych.

O Edgarze Degas: „Nie widziałem jego prac w oryginale. Tylko niewielkie szkice (…) i odlew z brązu. Leżę w galerii na podłodze. To nie może być prawda – ma technikę Rembrandta w podejściu do powierzchni obrazu. (…) Tancerki (…) od dołu oświetlone reflektorami (…). Są jak skrzydła motyli. Znamienne, iż sporo pracował, używając olejnych pasteli – barwy pozostały świeże i zachowały moc. Bóg pomagał.” (s. 50).

O niewielkiej pracy van Gogha: „Jest wielki. I zostanie. A niewielka kompozycja okazuje się być zwierciadłem wszechświata jego serca.” (s. 51).

O Paulu Klee: „Bez słów… Niesłyszalny i przezroczysty mistrz roziskrzonej ciszy.” (s. 81).

Albo o „Expressie” Roberta Rauchenberga, pracy z roku 1963. Amerykański grafik zmarł dopiero w roku 2008, toteż Preissler tym razem przyglądał się dziełu kogoś sobie współczesnego, kiedy łatwiej o lekceważenie czy zazdrość. A jednak: „To inicjator wszystkiego, co się we współczesnej grafice działo i dzieje. Jego prace mają rangę dokumentu. Naocznego świadectwa.” (s. 55).

Książka ważna, zwłaszcza dla tych, którzy usiłują dowiedzieć się o sztuce tego, czego nie zapewni im żaden podręcznik, którym nie wystarcza suchy opis historyków i krytyków, gdzie zazwyczaj mamy do czynienia albo z wąsko rozumianą analizą immanentną, albo refleksjami odległymi od tego, czego początkowo miały dotyczyć.

W polskiej historii literatury mamy listy podobne – Słowackiego do jego matki. Podobne jednak tylko pod względem emocjonalnej więzi, łączącej nadawców z odbiorczyniami korespondencji. Rozgadany wieszcz i lapidarny malarz, który zresztą po roku pobytu w Madrycie wyruszył do Chicago, potem do Nowego Jorku…

Niechże tę króciutką opowieść o artyście, którego dziesiąta rocznica śmieci przypada właśnie w tym roku, zakończy – jakże znamienna dla twórców jego pokolenia – wypowiedź ze s. 56 książki: „Doczekałem chwili, gdy mogłem zobaczyć to wszystko, co działo się w sztuce od czasu pojawienia się pierwszych żołnierzy malarskiej rewolucji, którzy uciekali z salonów ku samotnym wyspom lub, jak Vincent van Gogh, jeszcze gdzie indziej. Dziś to akurat pozostało bez zmian. Tylko miejsca wokół wszędzie mniej i mniej…”.

Książka (jak to u braci-Czechów, edytorsko wręcz powabna, mimo całej skromności edycji) wzbogacona została licznymi rysunkami Ivana Preisslera, pochodzącymi z publikowanych listów do matki.

Ciekawe, czy znajdzie się w Polsce wydawca, który tę „historię sztuki w subiektywnej pigułce” zdecyduje się zaprezentować Czytelnikom. Zdecydowanie – warto.

 

Ivan Preissler, Dopisy ze Španělska 1985-1986, Pavel Káňa – vydavatelství Knihař, v Praze 2011

Pierwodruk: http://www.infopol.lt/pl/naujienos/detail.php?ID=4732

Lech L. Przychodzki

 

 

,

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*