ODWIEDZIĆ KRAINĘ SMOKÓW, LUB JAK KTO WOLI – PAŃSTWO ŚRODKA…

Marzenia wprawdzie rzadko, ale się spełniają, my przynajmniej dostąpiliśmy tego szczęścia. Na początku jednak trzeba tam dotrzeć. Łatwo nie było, ale nikt nie powiedział, że łatwo ma być…

Dzień 7. stycznia oznaczał dla nas wszystkich rozpoczęcie wielkiej, wyjątkowej podróży. Towarzyszyły nam przy tym ogromne emocje, byliśmy radośni i niesamowicie podekscytowani. Nie dało się ukryć, że z niecierpliwością na to wydarzenie czekaliśmy.

Wczesna pobudka, szybkie śniadanie, ostatnie drobiazgi pakowane do naszych plecaków i w końcu zbiórka – nasze pierwsze spotkanie z bagażami oraz pierwsze doświadczenie – wcale nie są takie lekkie, jak się mogło wydawać. Były to także nasze ostatnie minuty, spędzone z rodzicami przed wielką rozłąką. Plan wyznaczyliśmy prosty i miało się obyć bez większych zakłóceń, czy kłopotów, jednakże już na dworcu w Katowicach spotkała nas mała przygoda: pociąg, którym mieliśmy udać się do Warszawy, zamiast przyjechać o godzinie 4:31 spóźnił się o dwie godziny.

Doskonale pamiętamy ten chłód, zamarzające dłonie, zimny wiatr, ale wciąż uśmiechnięte twarze i wierzcie mi lub nie, przy temperaturze -25˚C naprawdę trudno jest zachować dobre samopoczucie. Po niemal czterogodzinnej podróży pociągiem udało nam się bezpiecznie dotrzeć do Warszawy, gdzie czekała nasza „mama” Ekspedycji oraz nauczycielka języka niemieckiego z Zespołu Szkół w Pilchowicach – Pani Małgorzata Surdel.

Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na Lotnisko Chopina, oddaliśmy swoje bagaże, przeszliśmy odprawę a później bezproblemowo wylecieliśmy do Amsterdamu.

Po kolejnej odprawie i ponad godzinnym czekaniu, wsiedliśmy do samolotu Boeing 747 linii KLM. Po kilkugodzinnym locie nasze stopy w końcu stanęły w Pekinie! Niestety, chęć wypoczynku lub odświeżenia się po podróży była niemożliwa przez następne 24 h, dodatkowo musieliśmy przyzwyczaić się do innej strefy czasowej – było to aż 7 h do przodu.

Przed wyprawą dużo czytaliśmy na temat stereotypów, dotyczących ludzi i ich kultury. Nie trzeba było długo czekać, by przekonać się, że język angielski w Chinach jest mało komu znany, a przynajmniej niewielki procent ludzi potrafił się nim posługiwać. Odczuliśmy to podczas kupna biletów do Datongu – miasta oddalonego o 370 km od stolicy. Gdy już zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami przepustki do pociągu, chcieliśmy zostawić swoje bagaże w przechowalni i trochę pochodzić po mieście, gdyż odjazd z peronu mieliśmy dopiero o 21:40, a gdzie tam ta godzina! Chcieć – to nie zawsze móc i tak właśnie było w tym przypadku, właściciele bagażowni chcieli nas oskubać! Cena za zostawienie plecaków była podobna do ceny biletu, a przecież wówczas bagaż jedzie przez tyle kilometrów! Czysty absurd, ale nie ulegliśmy przekonywaniu pracowników i z całym naszym dobytkiem na plecach ruszyliśmy w poszukiwaniu restauracji.

Udało się. Tanio, skromnie, ale dobrze, czyli tak, jak lubimy najbardziej. Wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie naszym europejskim wyglądem. Kto to widział? Europejczyk w Chinach! Cud! Miejscowi patrzyli na nas jak na ludzi nie z tego świata, a przecież jesteśmy tylko z innego kontynentu! Po raz pierwszy 8. stycznia zasmakowaliśmy chińskiej kuchni, jedliśmy tamtejsze pierożki zwane dumplings’ami. Początkowo mieliśmy problem, by posługiwać się ich sztućcami, czyli pałeczkami, ale postanowiliśmy skorzystać z pomocy profesjonalistów i dostaliśmy kilka krótkich porad, dzięki którym nieźle sobie radziliśmy. Okazało się, iż nie jest to takie trudne i za każdym razem świetnie się przy tym bawiliśmy.

Kierując się na dworzec, trudno było nie „zgubić głowy” wśród tłumu ludzi, jednak jedna z uczestniczek postanowiła stracić coś zupełnie innego, a mianowicie podeszwę buta! Niestety nie mogliśmy wymienić jej obuwia na inne, ponieważ spoczywało ono na dnie plecaka, ale to nic, przecież taśma to też dobre rozwiązanie, tymczasowo dobre! Następnie bez większych przygód wyruszyliśmy w siedmiogodzinną, nocną podróż.

Z chęcią próbowaliśmy porozumieć się z innymi podróżującymi, ale łatwo nie było, jednak najskuteczniejszym rozwiązaniem okazał się tłumacz w smartfonach, aczkolwiek wymagało to czasu i cierpliwości.

Będąc już w Datongu, znaleźliśmy hotel i od razu udaliśmy się spać, niewygodne siedzenia i intensywne światło, czy też gwar w pociągu nie dawały zasnąć ani na krótką chwilę, więc podróże nocą były naprawdę wyczerpujące.

Po południu udaliśmy się na pieszą przechadzkę, dzięki której mogliśmy przyjrzeć się z bliska codziennemu życiu mieszkańców. Już następnego dnia, gdy tylko wstaliśmy, skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej, chcąc dostać się do grot Yungang. Niesamowitą trudność sprawiało nam wszystko, gdzie nie było obrazków, czy też angielskiego tłumaczenia, właściwie dyskomfort ten czuliśmy przez większość czasu, bo jest to naprawdę olbrzymi problem dla turystów, którzy nie znają chińskiego. Jednak dzięki niesamowitej otwartości ludzi w autobusie udało nam się dotrzeć na miejsce. Moglibyśmy mieć spore kłopoty, gdyby nie człowiek, który wyganiał nas z pojazdu, abyśmy tylko wysiedli na właściwym przystanku.

Po zakupieniu biletów do grot, przeszliśmy wszystko dookoła, nie umiejąc znaleźć naszego celu wycieczki, jednak było to tylko skutkiem naszego chińskiego zamotania, gdyż okazało się, że groty znajdują się zaraz obok kasy biletowej, a nie na wzgórzu – 300 metrów dalej…

Omijając wszystkie nasze językowo „kontynentalne” potyczki, dzięki którym bywało naprawdę zabawnie, zaczęliśmy zwiedzać buddyjskie groty. Byliśmy zdumieni i pełni podziwu dla tego, co tam zobaczyliśmy. Wszystkie 50 tysięcy posągów, wykutych w piaskowcu, zapierało nam dech w piersiach, mało tego – pogoda była naprawdę słoneczna, co tylko umiliło nam zwiedzanie.

Podczas powrotu spotkał nas mały problem, ale chyba można nazwać to przygodą. Nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedniego autobusu, który miał nas zawieźć do muru obronnego miasta, próbowaliśmy się porozumieć, oczywiście z marnym skutkiem. Dopiero po narysowaniu na kartce obiektu, który chcieliśmy odwiedzić, udało nam się uzyskać cenne informacje. Po samym murze przeszliśmy około 4 km i byliśmy zauroczeni widokami Datongu, a żeby umilić sobie jakoś czas, śpiewaliśmy polskie popularne piosenki, co sprawiało nam mnóstwo frajdy.

Kolejny dzień był podróżą do miasta Pingyao. Na szczęście w pociągu poznaliśmy sympatycznego studenta, który znał angielski, rozmawialiśmy z nim o chińskiej kulturze, ich Nowym Roku, a nawet uczyliśmy go kilku zwrotów po polsku. Pingyao to gród, którego Stare Miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO i faktycznie – nie bez powodu.

Ogromne miejskie mury, niska zabudowa, niesamowita atmosfera oraz przede wszystkim po sezonie cisza i spokój, prawie brak turystów. Udało nam się trafić na targ przy murach miejskich, gdzie za grosze mogliśmy spróbować różnych lokalnych przysmaków. Zupełnie przypadkowo natknęliśmy się na pogrzeb, który był wyjątkowym obrzędem. Dzięki temu wydarzeniu mogliśmy też rozwiać wątpliwości, co do koloru żałoby w Chinach i okazało się, że jest to biel, tak jak wcześniej wyczytaliśmy.

Po dwóch dniach spędzonych w Pingyao, wyruszyliśmy w kolejną nocną podróż do Xi’an, gdzie złożyliśmy obowiązkową wizytę Terakotowej Armii. Nie da się zaprzeczyć, iż było to wyjątkowe spotkanie, około 8 tysięcy przeróżnych posągów żołnierzy, bądź też koni, a wszystko to naturalnych rozmiarów. Wydawało nam się niemożliwe, iż każda figura jest inna, jednak szybko musieliśmy zmienić zdanie, ponieważ to faktycznie okazało się być prawdą. Udało nam się również wytargować miniaturki postaci Terakotowej Armii w bardzo rozsądnej cenie, co spowodowało u nas radość z dobrej inwestycji.

Na koniec pobytu w Xi’an odwiedziliśmy muzułmańską dzielnicę, która wręcz tętniła życiem. Niewiarygodne, jak ludzie byli szczęśliwi, uśmiechnięci i rozbawieni! Przechodząc ulicą targową, zapachy niemal podbijały nasz węch, a różnorodność i kolory tylko przykuwały naszą uwagę. Spiesząc się do naszego hostelu, po raz pierwszy spotkaliśmy Polaków i miło było widzieć rodaków w takich okolicznościach. Nocą czekała nas kolejna, ale już ostatnia podróż pociągiem, co prawda trwała ona aż 13 h! Nie obyło się bez gry w karty, śpiewu, czy też grania w „Czółko”, może i siedzenia nie były najwygodniejsze, ale za to nie zabrakło nam siły na uśmiechy!

Gdy już dotarliśmy do Pekinu, zmieniliśmy nieco rodzaj komunikacji miejskiej i przesiedliśmy się do metra, co okazało się dużo lepszym rozwiązaniem. Po odpoczynku, wybraliśmy się na nocny spacer, który opierał się głównie na poszukiwaniu dobrej i taniej jadłodajni, oczywiście ze zdjęciami dań. Dzięki temu, że noclegi mieliśmy niedaleko placu Tiananmen (plac Niebiańskiego Spokoju), wszystko było blisko i nie wymagało większej orientacji w terenie.

Właśnie tam udaliśmy się, by zobaczyć pożądane mauzoleum Mao Zedonga – twórcy Chińskiej Republiki Ludowej i I sekretarza Komunistycznej Partii Chin. Aby wejść i móc obejrzeć zabalsamowane ciało Mao, trzeba było przejść kontrolę, nie wolno było wnosić żadnych rzeczy, nakazane było zachowywać spokój i ściągnąć czapkę. Na końcu placu Tiananmen znajdowało się popularne Zakazane Miasto, czyli dawny pałac cesarski dynastii Ming i Qing. Pod koniec dnia byliśmy strasznie wyczerpani, jednakże potrzebowaliśmy gotówki na pamiątki. Kiedy już udało nam się znaleźć bank, musieliśmy jeszcze czekać godzinę w kolejce na wymianę waluty.

Czas wtedy dłużył nam się niemiłosiernie. Oprócz problemu z dogadaniem się, często miewaliśmy kłopoty z wymianą pieniędzy, było to bardzo czasochłonne i nie we wszystkich placówkach dało się tego dokonać, więc i tu była potrzebna cierpliwość. Następny dzień przeznaczyliśmy w całości na Mur Chiński. Widząc go bezpośrednio – nie mogliśmy uwierzyć, że ludzie byli w stanie wybudować coś takiego i to w ciągu zaledwie 300 lat! Pomimo niepogody i strasznego wiatru, wspinaliśmy się i zdobywaliśmy Mur Chiński niczym najlepsi alpiniści Mount Everest. To nie do końca trafione porównanie, ale w pełni nie da opisać się tego, jak cudowne widoki i klimat ma to miejsce, więc skojarzyło mi się jakoś z tą najwyższą górą świata.

Cała magiczna atmosfera i wszystkie wrażenia, jakie tam odczuwaliśmy, zostaną w naszej pamięci już do końca życia. Byliśmy wtedy niesamowicie przemarznięci, ale za żadne skarby świata nie chcieliśmy zmieniać swojej lokalizacji, bo oznaczało to koniec jednej z naszych wyjątkowych wypraw. Resztę pobytu w Pekinie poświęciliśmy na zwiedzaniu obiektów olimpijskich, czy też Świątyni Nieba. Po ostatnich pamiątkowych zakupach, zdaliśmy sobie sprawę, iż nasz czas w Chinach dobiega końca, że przyszła pora, by wracać do domu i pożegnać się z tym wszystkim, za czym już tęsknimy.

Podróże kształcą i pozwalają zasmakować kawałka świata, który pachnie niczym egzotyczny owoc. Była to dla nas jedna z najlepszych lekcji, jaką kiedykolwiek mieliśmy, ponieważ mogliśmy sami doświadczyć tego wszystkiego, czego nie nauczymy się w szkole.

Z Pekinu wylecieliśmy do Amsterdamu, a gdzieś w chmurach zostawiliśmy ostatnie słowa „Żegnaj Beijing, do zobaczenia”.

W stolicy Holandii czekała nas sześciogodzinna przerwa, stamtąd wylecieliśmy do Warszawy, gdzie również musieliśmy odczekać swoje 5 godzin, następnie Katowice i ostatnie miasto na liście naszej wyprawy, czyli Gliwice.

Wysiadając z pociągu wszyscy byliśmy rozdarci pomiędzy smutkiem a szczęściem. Nie chcieliśmy, by to był koniec, ale jednocześnie tak bardzo tęskniliśmy za domem i rodziną, która powitała nas w ten cudowny sposób, mówiąc „Witaj w domu, dziecko!”.

 

Karolina Markiewicz

Zdjęcia uczestników wyprawy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*