Mołdawia – w poszukiwaniu minionego czasu

 

 

 

 

 

 

 

 

Piękne, pagórkowate, zielono-złociste (w listopadzie!) krajobrazy. Malownicze, biało-niebieskie domki, zabawkowe cerkwie a obok liczne pomniki przewodników pracy socjalistycznej i ulice imienia Lenina. Chaos – to pierwsza myśl, która przychodzi po zetknięciu się z Mołdawią. Krajem, o którym nawet Lonely Planet nie wydało oddzielnego przewodnika, a GPS nadal ogranicza się do kilku podstawowych dróg.

„Skąd jesteście? Z Litwy? Co tu robicie? Chyba jesteście z jakiejś misji unijnej? Zwiedzacie? Ale co? Mamy, co prawda, dobre wina i koniak…” – z niedowierzaniem dopytywał się nas mołdawski policjant, kiedy robiliśmy zdjęcia na targu przy Dworcu Centralnym w Kiszyniowie. W pewnym sensie Mołdawia, mimo geograficznej przynależności do Europy, nadal pozostaje dla nas terra incognita. A podróż do tego kraju jest swoistą podróżą w czasie.

Turysta nadal jest kimś rzadkim i egzotycznym w tym niedużym (połowa Litwy) kraju, wciśniętym między Rumunię i Ukrainę. „Po co tu przyjechaliście? Zwiedzać? Tu nie ma nic do zwiedzania” – nie mógł zrozumieć naszej dwutygodniowej eskapady do Mołdawii taksówkarz Stas z Kiszyniowa. Miał trochę racji. W Mołdowie do zwiedzania jest niewiele, chyba, że tę wyprawę potraktujemy jako podróż w czasie – w lata 90. ubiegłego wieku.

Kasety wideo, martwe konie i słowo na literę „p”

Ciemna ukraińska noc. Nasz autobus gwałtownie hamuje. Mołdawski kierowca, przypominający wypisz-wymaluj bohaterów filmów Emira Kusturicy, w samym podkoszulku biegnie na koniec autobusu do swego śpiącego kolegi. Krzyczy coś po mołdawsku (w Konstytucji Republiki Mołdowa jest zapisane, że językiem państwowym jest właśnie język mołdawski, który de facto jest językiem… rumuńskim; jedno z licznych kuriozów w tym kraju), jedyne co rozumiemy z ich szybkiej wymiany zdań to rosyjskie słowo na literę „p”…

Wychodzimy na zewnątrz. Czuć smród końskiego łajna. Przód autokaru rozbity, nie pali się jedno ze świateł, pęknięta szyba. Pytamy się stojącą obok Mołdawiankę, co się stało. „Koń… omal nie zginęliśmy… koń… koń” – mówi łamanym rosyjskim przestraszona dziewczyna. Sprawa okazała się, jak mawiał pewien internauta, prosta jak świński ogon: kierowca przysnął na pustej i ciemnej trasie i potrącił stojącego na drodze konia. O sto metrów od autobusu zobaczyliśmy dwa końskie trupy. Po przyjeździe policji wyjaśniło się, że pierwszego konia zabito wcześniej, natomiast przestraszone źrebię stało obok zwłok matki, aż je dopadł nasz kierowca. Po długich negocjacjach w policyjnym wozie, kierowca oznajmił, że nie patrząc na łamanie przepisów drogowych (jazda w nocy bez świateł) ruszamy dalej…

Stanowczo odradzam wszystkim tym, którzy chcą zaoszczędzić, jazdę do Kiszyniowa autobusem z Warszawy. Samolot jest tylko trochę droższy. Mołdawskim autobusem natomiast mogą jechać tylko ludzie o stalowych nerwach. Oficjalnie droga z Warszawy do Kiszyniowa trwa ok. 24 godzin, jednak trzeba dorzucić 4 – 6 godzin obowiązkowego spóźnienia.

Na domiar wszystkiego kierowcy przez całą drogę serwują pasażerom kolekcję kina akcji z lat 90. na kasetach VHS. Przez wiele godzin oglądaliśmy niezliczone przygody Stevena Seagala, Bruce’a Willisa czy Sylwestra Stallone z okropnym dubbingiem (ten kto bywał w salonach wideo w latach 80., ten mnie zrozumie). A w krótkich przerwach, gdy akurat nie leciał kolejny hit kina akcji z drugiej połowy minionego wieku, kierowcy „umilali” nam podróż, puszczając kawałki ze dorobku rosyjskiej popsy i szansonu. Telewizor i magnetofon ucichały tylko wtedy, kiedy któryś z kierowców szedł spać…

Ruszając z Dworca Zachodniego w Warszawie kierowcom mołdawskiego Eurolinesu (chociaż autobus nie był w żaden sposób oznakowany) nawet nie przyszło do głowy, by powiadomić pasażerów o podróży, o liczbie, miejscach i długości postojów. Toaleta w autobusie nie działała, kierowcy jednak na stacjach paliwowych zatrzymywali się bardzo niechętnie. Sami zresztą nie przejmowali się jakąkolwiek etyką czy estetyką. Kiedy nadchodziła „pora”, bez jakichkolwiek skrupułów zatrzymywali autokar w szczerym polu, aby załatwić swoje fizjologiczne potrzeby. Pasażerowie (poza nami sami Mołdawianie) milcząco aprobowali każdą decyzję i posunięcie kierowców. Mołdawianie to w ogóle bardzo cierpliwy i spokojny naród, aż dziw, iż na początku lat 90. chwycili za broń.

Nie patrząc na kilkugodzinne spóźnienie, kierowcy nie spieszyli się, bydostarczyć nas do Kiszyniowa. Na pytanie: „Kiedy będziemy w Kiszyniowie?”, kierowca flegmatycznie wzruszał ramionami: „Dzisiaj”. Po przekroczeniu granicy ukraińsko–mołdawskiej autobus zatrzymywał się przy każdym stoisku z produktami rolnymi. Efektem było kupno przez kierowców kilku worków z ziemniakami i kapustą.

Widok handlujących ziemniakami, kapustą, jabłkami, grzybami lub winem rolników na mołdawskich drogach jest czymś codziennym. W bardziej chłodne dni obok swych stoisk handlarze rozpalają ogniska… Zresztą w ogóle w Mołdawii handlują wszyscy. 25 proc. PKB tego kraju stanowią przekazy pieniężne od Mołdawian, którzy wyjechali do pracy za granicę (według różnych statystyk poza granicami kraju mieszka i pracuje blisko milion Mołdawian), ci którzy takich przekazów nie dostają, muszą się kręcić w inny sposób, gdyż przeciętna emerytura sięga zaledwie 120-150 litów, a wynagrodzenie – 200-300 litów. Tymczasem ceny w sklepach są porównywalne z naszymi (tańsze są jedynie alkohole, papierosy i chleb).

Kiszyniów – miasto kontrastów

Ten, kto zapomniał, jak wyglądało Wilno przed 20 laty, niech obowiązkowo odwiedzi mołdawską stolicę. Ponurzy ludzie, szare miasto, zaniedbane gmachy i ulice, tam gdzie tylko jest to możliwe – wciśnięta budka z fastfoodami lub innymi drobiazgami. Przy każdym dworcu (a Kiszyniów posiada trzy autobusowe i jeden kolejowy) – targ, na którym handluje się wszystkim – od owoców do używanych ubrań i szczoteczek. Podobnie jak w Wilnie nieobeznany z realiami obcokrajowiec może dojść do wniosku, że narodową potrawą Mołdawii jest pizza lub kebab podawane z Carlsbergem

Wynajęliśmy mieszkanie (jest dużo tańsze niż mieszkanie w postsowieckich, zapleśniałych hotelach) praktycznie w samym centrum miasta, przy skrzyżowaniu dwóch największych ulic Ismail i Stefana cel Mare. Stefan cel Mare, czyli Stefan Wielki, mołdawski hospodar, największy mołdawski bohater narodowy z XV wieku, na którego cześć niemal w każdym mieście stoi pomnik, a każda centralna ulica nosi jego imię. Kult cel Mare w Mołdawii nosi znamiona pewnej obsesji. W każdym mieście (poza Gagauzją i Naddniestrzem – tam patronem jest zazwyczaj Lenin) cel Mare jest patronem parku w centrum miasta i stoi na pomniku przy wejściu do niego, cel Mare jest też na każdym banknocie (niezależnie od nominału). Podobno w rzeczywistości był małego wzrostu, a bezgraniczna agresja mieszała się w nim z żarliwą wiarą. Wybudował mnóstwo twierdz i klasztorów, upuścił morze krwi, próbując wykroić dla siebie małe imperium. Trzeba przyznać, że złoił też nam, Polakom, nieźle skórę. „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta!” – to jego wyczyn. Tak więc mieszkaliśmy przy Stefana cel Mare, niemal w samym centrum mołdawskiej stolicy, a jednak każdego ranka zamiast budzika budził nas kogut, a w nocy między sobą walczyły pod naszymi oknami o resztki jedzenia i terytorium watahy dzikich psów….

Kiszyniów z tureckiego oznacza studnię lub źródło. Studnia czy w ogóle woda jest czymś bardzo ważnym w mołdawskiej symbolice narodowej. Przez wieki Mołdawia była krajem stepowym, woda była więc tu na wagę złota. Dlatego nawet dzisiaj, gdy kopie się studnię, obowiązkowo musi ją poświęcić duchowny. Przy samej studni powinna być również ikona lub wizerunek Chrystusa, ale zazwyczaj nad studnią się buduje bogato zdobiony daszek, przypominający kaplicę. Tym bardziej paradoksalnie jest dowiedzieć się, że woda płynąca z kranu nie nadaje się do picia.

Pierwsze wzmianki o mieście datują się na XV wiek. Obecne miasto powstało jednak w wieku XIX, kiedy Besarabia została włączona do Rosji, a Kiszyniów stał się stolicą rosyjskiej prowincji. Starówka ogranicza się tu faktycznie do ulicy Stefana cel Mare i kilku bocznych. Zabytkowe budynki można również znaleźć dalej od centrum. Niestety, często są otoczone blokowiskami.

Tak stało się na przykład z ormiańską cerkwią, pochodzącą z XVII w. i będącą najstarszym budynkiem w Kiszyniowie. Obecnie ten zabytek architektoniczny znalazł się w okrążeniu radzieckich bloków z jednej strony, a budowanym właśnie nowoczesnym wieżowcem z drugiej. Jeśli się nie wie, gdzie się znajduje, można go przeoczyć.

„Widzicie, co się dzieje? Czyż to nie jest ohydne? Jak można budować wieżowiec przy samej cerkwi, to przecież niszczy cały krajobraz, zamysł architektoniczny? To jest świętokradztwo! Ludzie protestowali, ale sami rozumiecie – pieniądze zrobiły swoje” – oburzał się spotkany przez nas przy cerkwi fotoreporter lokalnego wydania rosyjskojęzycznych „Argumentów i Faktów” – Igor Wzorow. Pyta się, czy w Wilnie to byłoby możliwe. Odpowiadamy, że u nas z zabytkami również różnie bywało…

Podobna sytuacja z leżącą obok cerkwią staroobrzędowców Mazarache (Narodzenia Matki Boskiej), która również znajduje się w podwórku sowieckiego blokowiska.

Idąc ulicą cel Marego idziemy przez chaos: socrealistyczne, wielgachne, pionowe bryły Moldcellu i Pałacu Prezydenckiego, większego od Białego Domu, po drugiej stronie ulicy rozciąga się wzdłuż defiladowego placu siedziba Rządu Republiki Mołdowa, dalej otwiera swe olbrzymie skrzydła Parlamentul.

Naprzeciw gmachu rządu wznosi się neoklasycystyczny, kieszonkowy łuk triumfalny, który wznieśli w połowie XIX w. Rosjanie na cześć jakiegoś zwycięstwa nad Turcją. Za łukiem rozległy trawnik z mnóstwem krzewów, jakieś modrzewie i nieduża prawosławna katedra. Można usiąść i spokojnie napić się piwa lub wina. Piwo sprzedają w Mołdawii wszędzie, nawet w kioskach z prasą. Paradoksalnie zazwyczaj jest to piwo… ukraińskie lub rosyjska Bałtika, a nie lokalny, sikaczowaty Chisenau.

Kiszyniów przy cel Mare jest pełen ludzi: i w dzień, i w nocy. Ostentacyjne bogactwo – salony najlepszych światowych firm, Lexusy i najnowsze Chryslery, łączy się na nim z ostentacyjną biedą – handlujące popcornem i pestkami babki ze wsi, żebrzący w przejściu podziemnym mnich prawosławny, zardzewiałe Żigule, młodzież ubrana w jednakowe dresy i skórzane kurteczki. Nigdzie indziej nie zobaczysz tylu kantorów i kasyn. Wydaje się, że Mołdawianie nie robią niczego, tylko grają w ruletkę, Black Jacka i wymieniają pieniądze. Knajpy są wypełnione młodzieżą.

Wystarczy jednak zrobić kilka kroków w bok, pójść np. w stronę byłego Jeziora Komsomolskiego (ogromny sztuczny staw, wykopany w środku miasta), centralnego cmentarza z monumentami sowieckim żołnierzom – „oswoboditeliam”, przy których w dzień i w nocy płonie „żywy” ogień i trwa warta żołnierzy (podchodzimy do oficera, który nią dowodzi i pytamy: „Na czyją cześć jest postawiony ten strzelający betonowymi płomieniami w niebo monument?”. „A ch… wie” odpowiada flegmatycznie dowódca warty honorowej), żeby się przekonać, że Kiszyniów to taka większa mołdawska wieś, aspirujące do rangi europejskiej stolicy miasto. Europejska nowoczesność, postradziecka nostalgia i mołdawska bieda tańczą na jego ulicach jakiś chaotyczny taniec, w którym hip hop miesza się z kalinką i tradycyjną rumuńską horą. Taka atmosfera była u nas gdzieś na początku lat 90.

 

Rosyjskojęzyczna stolica Mołdawii?

Druga sprawa, która rzuca się w oczy i która również częściowo przypomina litewską stolicę z okresu transformacji ustrojowej, to wszechobecny język rosyjski. Rosyjską mowę słyszy się dosłownie wszędzie. Nawet Mołdawianie, rozmawiając między sobą, używają takiej mołdawsko-rosyjskiej sieczki, trochę przypominającą gwarę Pulaków z Wilni.

Menu w restauracjach zazwyczaj bywa dwujęzyczne. Nazwy ulic również. Czasami są potrójne: czyli po mołdawsku (rumuńsku) z łacińską czcionką, po mołdawsku cyrylicą (od 1940 do 1989 r. język mołdawski był zapisywany cyrylicą) oraz po rosyjsku. Najbardziej jednak nas zdziwił fakt, że urzędy państwowe bardzo często mają podwójne nazewnictwo. Ciekawostką są rosyjskie nazwy sklepów czy knajp, zapisywane po rumuńsku: Zoluşca, Hutoroc, Zacusocinaia.

„Stosunki między rosyjskojęzycznymi i Mołdawianami układają się raczej poprawnie, chociaż i problemów nie brakuje. Bo Kiszyniów tradycyjnie był miastem wielojęzycznym. Nawet nie dwujęzycznym, a właśnie wielojęzycznym. Zresztą podobnie jak cała Mołdawia” – powiedział PL DELFI Dimitri Calac, dziennikarz z rosyjskojęzycznego pisma Ekonomiczeskoje Obozrenije. W ogóle większość prasy, wydawanej w Kiszyniowie, jest rosyjskojęzyczna, a obok mołdawskich mutacji ogólnorosyjskich dzienników i tygodników, ukazuje się tu mnóstwo rosyjskojęzycznej prasy lokalnej. W Mołdawii działają liczne rosyjskie szkoły, licea oraz są grupy rosyjskie na uniwersytetach, ostatnio pojawił się także prywatny rosyjskojęzyczny uniwersytet. Jednak rosyjskojęzyczni coraz częściej oddają swoje dzieci do szkół mołdawskich. „Jestem Ukraińcem, moja żona to również Ukrainka, ale córkę oddaliśmy do szkoły z mołdawskim językiem nauczania. Ona zna ukraiński, ale w paszporcie zapisała się jako Mołdawianka. Mówi: Co mi z tej ukraińskości? Mieszkam w Mołdowie, mam mołdawskie obywatelstwo, więc jestem Mołdawianką” — narzekał w rozmowie z nami Siergiej, taksówkarz z Kiszyniowa.

Faktycznie po rosyjsku można porozumieć się w całym kraju, nie wywołuje on u rozmówców większych kontrowersji czy niechęci, chociaż młodsze pokolenie zna go coraz słabiej. Zresztą władze i ludzie Mołdawii mają w ogóle dość specyficzny stosunek do historii. W Kiszyniowie faktycznie obok siebie znajdują się dwa pomniki: jeden poległym żołnierzom radzieckim, drugi – poległym w walce o niepodległość. A nieco dalej są kwatery poległych w II wojnie światowej żołnierzy niemieckich i rumuńskich. Przy radzieckich żołnierzach stoi warta honorowa mołdawskich żołnierzy. Co raczej byłoby nie do pomyślenia w krajach bałtyckich, bo trzeba pamiętać, że do 1940 Mołdawia była częścią Rumunii, a Rumunia do 1944 r. walczyła po stronie Hitlera.

Mimo, że w 1991 r. została przyjęta ustawa, która nakazywała usunięcie wszelkich znaków i symboliki radzieckiej – w całym kraju można nadal zobaczyć liczne socrealistyczne pomniki, stawiane kołchoźnikom, robotnikom czy nauczycielom. Zdaniem Calaca po prostu powstała niepisana umowa między władzą i społeczeństwem, iż to jest również część wspólnej historii i nie warto tego burzyć.

„W większości mołdawskich miast (poza Gagauzją i Naddniestrzem) nie ma pomników Lenina, mało tego – pojawiają się pomniki ofiarom stalinizmu, deportacji, wojny w Afganistanie… Jednakże istnieją też pomniki, poświęcone Komsomołowi lub też bojownikom o władzę radziecką. Trzeba jednak powiedzieć, że po odzyskaniu niepodległości skoncentrowano się raczej na stawianiu nowych pomników, związanych z historią Mołdawii, aniżeli niszczeniu starych” – wyjaśnia nam sytuację Krzysztof Kolanowski, dyrektor Centrum Informacyjnego dla samorządów mołdawskich z siedzibą w Laloveni, który niedawno przeniósł się na stałe z Wilna do Kiszyniowa.

Mołdawianie chętnie opowiadają turystom legendę, z jakiej są bardzo dumni. Otóż, kiedy Bóg tworzył świat i rozdawał ludziom ziemię, zapomniał o Mołdawianinie, którego postanowił następnie wynagrodzić, proponując mu zamieszkanie w raju. Przesadzają. Mołdawia jest bardzo daleko od raju. Jednak nie zmienia to faktu, że może być ostatnią turystyczną „białą plamą” w naszym sąsiedztwie. (cdn.)

Antoni & Aleksander Radczenko

Fot.: Ewelina Mokrzecka

 

Pierwodruk:

http://pl.delfi.lt/kultura/kultura/moldawia-w-poszukiwaniu-minionego-czasu.d?id=60069277

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*