Lepsze słodkie kłamstwa od… gorzkiej prawdy

Do czego państwo – naród, społeczeństwo – potrzebuje elit? Odpowiedź jest dość prosta: do kształtowania ustroju społecznego i ekonomicznego w ramach pewnej wspólnoty interesów. Kształcenie elit to ogromny wysiłek ekonomiczny dla całego narodu. Ujmując to zdroworozsądkowo, ponosimy ten trud, aby na tym skorzystać. W społeczeństwie każdy zawód, każdy fach jest ważny, ale to właśnie jakość elit decyduje o jak najefektywniejszym wykorzystaniu „kapitału społecznego” dla wspólnych korzyści. Obecne elity, poprzez zasady i wartości, którym hołdują, nadają kształt przyszłym kadrom intelektualnym. Tak by się mogło wydawać. Pytanie tylko brzmi: czy my, jako Polacy, mamy faktycznie jakieś zaplecze intelektualne, mające realny wpływ na kształt państwa narodowego? Co dzisiaj znaczy w Polsce słowo „inteligent” czy „intelektualista”?

Absolwent wyższej uczelni, jeżeli nie podejmuje aktywności zawodowej, zgodnej ze swoim wykształceniem, z każdym rokiem uwstecznia swój potencjał, by koniec końców osunąć się we wtórny analfabetyzm zawodowy. Ktoś, kto w wieku 35 lat  chlubi się tytułem magistra i wykształceniem inżynierskim, ale od skończenia studiów pracuje w hurtowni części samochodowych, jest takim samym inżynierem jak ja piłkarzem – bo jako dziecko grałem w piłkę. Ani on ani ja nie mamy obecnie umiejętności, by żyć z tego, czym się kiedyś zajmowaliśmy. Bardzo wielu ludzi pracuje też poniżej swoich kwalifikacji. W rozwiniętych gospodarczo krajach ludzie kończący kierunek typu „wzornictwa przemysłowego” (bardzo drogie i wymagające studia) znajdują zatrudnienie, zgodne ze swoimi kwalifikacjami. U nas, w Polsce, przy bardzo niskim poziomie kreatywnej gospodarki, uczelnie produkują właśnie  „magistrów wzornictwa przemysłowego” po to, by wykonywali pracę, dla jakiej wystarczy kurs obsługi programu graficznego i zwykła praktyka zawodowa w firmie poligraficznej czy reklamowej.

I tu pojawia się kolejny problem, a mianowicie skorelowanie podaży rynku oświaty z popytem na rynku pracy – czyli realnymi potrzebami gospodarki. Innym ciekawym aspektem jest utrzymywanie przez państwo tak wysokiej liczby osób studiujących. Być może w celu ukrywania realnych rozmiarów bezrobocia (?). Inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć. Z drugiej strony, pracodawcy lamentują nad brakiem kadr technicznych –  tzw. techników, a ogólnie nad deficytem wykwalifikowanych  zawodowo pracowników… Jak wiadomo – płacić nie chcą. Po części, otwarcie się europejskiego rynku pracy dla Polaków zweryfikowało sytuację – zgodnie z zasadami tzw. wolnego rynku.

To, co podług akolitów Balcerowicza nakręcało polską gospodarkę po ‘89 – tzn. tania sił robocza, czyniąc ją atrakcyjną dla zewnętrznych inwestorów, z czasem okazało się autodestrukcyjne. „Biznesmani”, bazujący na śmieciówkach i głodowych pensjach, zarządzający swoimi firmami jak folwarkami, nie przyswoili widocznie prostej zasady, iż kij ma dwa końce. A tak po ludzku, że trzeba szanować drugiego człowieka – również jako pracownika. Kryje się w tym też pewna refleksja społeczna o podłożu historiozoficznym, a mianowicie taka, że etos przedwojennej inteligencji zastąpiono nam po ‘89 roku mentalną krzyżówką cinkciarza z byłym SBekiem, z pewną domieszką bezideowego koniunkturalisty. Niemieckie czystki na polskiej inteligencji w czasie „nazistowskiej” okupacji,  stalinizm, a potem kolejne fale emigracji doprowadziły do tego, że na bezrybiu i rak ryba. Trzeba sobie też uczciwie powiedzieć, iż obecnie głównym celem wyższych uczelni nie jest kształcenie kadr na jak najwyższym poziomie, ale przede wszystkim własne przetrwanie. Uniwersytety żyją gównie z pozyskiwania grantów, to jest głównym motorem ich działania – nie kształcenie studentów.

Młodzi ludzie są nadal dziwnie warunkowani, że studia nobilitują. Owszem, kiedyś tak było, zwłaszcza w okresie międzywojennym, gdzie dyplom Uniwersytetu Jagiellońskiego był jednoznaczną przepustką do awansu społecznego i ekonomicznego. Dzisiaj ludzie z dyplomami Politechniki Krakowskiej, jeżeli  nie mają ustosunkowanych środowiskowo rodzicieli, zaczynają od stawek, stanowiących połowę pensji robotnika budowlanego. I nie ma się co łudzić, że ich sytuacja diametralnie się zmieni w następnej dekadzie. Młody nauczyciel na początku swojej przygody z zwodem, może liczyć na wynagrodzenie oscylujące pomiędzy 1,6 tys. a 1,8 tys. netto. Młodemu człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak pochwalić się rodzinie, zawiesić dyplom na kołku i wyjechać na przysłowiowy „zmywak”. Ludzie na prowincji, żyjący mitem „studiów”, dziwią się zatem, iż ich dzieci z wyższym wykształceniem (kupionym na prywatnych uczelniach) kończą jako pakowacze w angielskich magazynach. Od przeciętnego studenta socjologii czy kulturoznawstwa już na starcie dużo lepiej poradzą sobie finansowo kasjerka w Biedronce czy operator koparki. Rozbieżność pomiędzy zarobkami osób z wyższym wykształceniem  w Polsce a na tzw. Zachodzie najlepiej ilustruje fatalną sytuację naszej gospodarki, a co za tym idzie – słabość naszego państwa. I na nic się tu zda zaklinanie rzeczywistości przez rządową (obecnie PIS-owską) propagandę. Tak na marginesie, wystarczyłoby podnieść pensje dla urzędników do poziomu 4 tys. zł netto, przy jednoczesnej ostrej redukcji patologicznie rozbudowanej biurokracji. Być może wówczas, jeden z drugim pan urzędnik zamiast nosić papiery z pokoju do pokoju, zmuszony byłby do przekwalifikowania. I za o wiele lepsze stawki znalazłby pracę w sektorze budowlanym. Przecież żadna praca nie hańbi. Rząd (PiS) zamiast utrzymywać kilkaset tysięcy urzędników oraz sprowadzać pracowników z Ukrainy czy Afganistanu, miałby rozwiązany problem deficytu rąk do pracy. To oczywiście wiązałoby się niestety z redukcją stanowisk kierowniczych, co dla partyjnych etatystów jest nie do przejścia. Po to szli po władzę… przecież… (Cdn.)

                                                                                                          Jakub Pańków

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*