Kto korzysta z unijnych dopłat do polskiego rolnictwa?

Zanim RP stała się, pełnoprawnym podobno, członkiem Unii Europejskiej, polscy rolnicy wyrażali wiele obaw, co do wysokości i warunków unijnych dopłat do swej produkcji. Co prawda wciąż nasi biurokraci spóźniają się ze składaniem dokumentacji w Brukseli, przez co stracili np. chmielarze, ale przez kilka lat wieś była nawet zadowolona z osiągniętego status quo, pomimo wynegocjowania dla niej dopłat niższych, niż dla producentów rolnych Niemiec, Włoch czy Francji.

Polityka przesłania w Polsce wszystko, nawet to, czego przesłaniać nie powinna, czyli ekonomię. Tymczasem od przełomowego roku 1989, kiedy to rozpoczęliśmy pod dyktando Banku Światowego naszą „transformację”, ceny żywności na sklepowych półkach stopniowo rosną. Według niektórych sondaży utrzymanie pochłania ok. 90% dochodów przeciętnej rodziny między Bugiem a Odrą, zaś ok. 80% rodaków nie ma szans na inwestowanie w cokolwiek, martwiąc się tylko, jak spłacić kolejne raty kredytów, kupić leki i jedzenie… W tym kontekście kwestia produkcji żywności nabiera zasadniczego znaczenia.

Kolejne rządy (zazwyczaj z niemałym udziałem teoretycznie chłopskiej partii – PSL; wszak przed każdymi wyborami jej politycy deklarują, iż są rolnikami) dopuściły do sytuacji, kiedy to mimo ogromnych dopłat do produkcji rolnej ze strony UE i Skarbu Państwa – ceny żywności nieprzetworzonej i przetworzonej pną się w górę. Im wyższy stopień przetworzenia, tym bardziej brane są „z sufitu”. Jeśli do produkcji 1 kg chleba potrzeba mniej więcej także 1 kg żyta lub pszenicy, to skąd bierze się jego cena – ok. 5 zł za kilogram, skoro kilogram wymienionych zbóż, nabyty u producenta, kosztuje od 60-70 gr. za kilogram???

Podobnie z warzywami czy owocami. Rolnik sprzedaje w tym roku np. cebulę po 15 gr./kg. W sklepie trudno ja kupić taniej – niźli po 2 zł/kg. Za ogórki bezpośredni producent mógł latem otrzymać 50 gr./kg, tymczasem w placówkach handlowych cena wahała się pomiędzy 2-3 zł/kg. Gdzie podziewa się, będący pochodną dotacji, 500-600% zysk, powstały w drodze pomiędzy rolnikiem a konsumentem, który ponosi główne koszta  takiej „polityki rolnej”.

Nie tak dawno min. Sawicki twierdził, iż ma za punkt swego rolniczego honoru, by w każdym osiedlu powstał niewielki bazar, gdzie mieszkańcy wsi czy działkowcy sprzedawaliby bez żadnych pośredników swój towar. Tymczasem ci, którzy po kraju jeżdżą, twierdzą, iż osiedlowe ryneczki znikają, a ich miejsce zajmują obiekty handlowe całkiem innego typu.

Pierwsze rządy w Warszawie po roku 1989 lansowały nie tylko absurdalną tezę o „niewidzialnej ręce wolnego rynku” (możliwą wyłącznie, gdy rynek ów jest naprawdę wolny, a nie powiązany siecią mafijno-korupcyjnych zależności), ale też o tym, że tworzenie sklepów wielkopowierzchniowych, zwanych marketami czy hipermarketami, stworzy silną konkurencyjność i wpłynie na obniżanie sztucznie windowanych cen. Przez krótki okres wszystko wskazywało na słuszność podobnego twierdzenia. Już nie wskazuje. Tam także ceny rosną w zastraszającym tempie, co nijak się ma do zarobków rolników.

Dzięki dotacjom polska wieś jeszcze w ogóle funkcjonuje, choć coraz mniej tam realnych gospodarzy a coraz więcej uciekinierów z miast, którzy budują na rolnych ziemiach swoje domostwa i nieużytków, przechodzących w zarząd Agencji Rynku Rolnego.

Skoro rolnik za wyprodukowaną żywność zarabia przysłowiowe grosze a konsument płaci za nią pokaźne sumy, to nietrudno zrozumieć, iż w gruncie rzeczy unijne i stołeczne dotacje nie napędzają koniunktury na polskiej wsi, a powodują wzrost stan kont bankowych wszelkiej maści pośredników czy właścicieli wspomnianych sklepów wielkopowierzchniowych. Ci ostatni z kolei są zazwyczaj obywatelami państw innych, niż Polska, toteż w pośredni sposób dotacje są z RP wyprowadzane z powrotem do Francji, Portugalii, Niemiec czy Włoch. I służą głownie temu, by wzbogacić obywateli krajów i tak od Polski bogatszych, zaś system dotacji staje się rodzajem zgodnego z prawem „prania” pieniędzy, dla których nasza wieś jest tylko etapem przejściowym, choć koniecznym, by trafiły do prawdziwego adresata – udziałowca sieci „Real”, „Leclerc” czy „Tesco”.

Mechanizm prosty i warszawscy rządowi ekonomiści, także ci, którzy mają zajmować się rozwojem polskiego rolnictwa, znają go na pamięć. Dlaczego mu nie przeciwdziałają, to pytanie nie do mnie, tylko do nich.

Wobec pogłębiającego się kryzysu światowego, wzrost cen powodować będzie rosnące niezadowolenie społeczne. PSL po raz kolejny jest partią koalicyjną i otrzymuje obywatelskie przyzwolenie na współdecydowanie o losach kraju. Jeśli, jak dotąd, ograniczy się do mówienia o rolnictwie, w następnych wyborach może nie przekroczyć magicznego progu 5% głosów. Wieś lubelska niemal w 1/5 głosowała miesiąc temu na Ruch Palikota, co powinno być dla PSL poważnym ostrzeżeniem. Wybór należy do ludowych polityków, choć mizerny realny dorobek ostatnich lat 20 na żadne przełamanie dotychczasowej bierności ich postawy nie wskazuje.

  

Edward L. Soroka

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*