Kontrkultura w czasach zarazy (2)

Nastały czasy, gdzie przełamywanie obyczajowego tabu straciło swój termin ważności; rozwiązłość seksualna jest niemal towarem a zarazem obowiązującą oficjalnie doktryną światopoglądową. Perwersja i wyuzdanie krzyczą na każdym kroku z wielkoformatowej reklamy lub stręczą w mediach. Ciężko jest też uwierzyć w „buntowników”, głoszących postulaty praw „mniejszości” w sytuacji, gdzie homoseksualista i aktywista LGBT Robert Biedroń był prezydentem Słupska, homoseksualista – pan Rabiej – jest obecnie wiceprezydentem Warszawy, a transseksualista posłował na Sejm Rzeczpospolitej. Dzisiaj, w obronie „mniejszości”, parakomunistyczny twór biurokratycznej hegemonii – Unia Europejska – narzuca nam prawne standardy „mowy nienawiści”, będące de facto kagańcem cenzury. Równie śmiesznym paliwem dla „wywrotowców” jest dzisiaj feminizm, gdzie kobiety mają pełnię praw i dostęp do wszystkich możliwych stanowisk; a jeżeli nie korzystają z tych przywilejów, to nie ma to żadnego związku z dyskryminacją – po prostu, kobiety w pewnych aspektach są naprawdę inne od mężczyzn (między innymi mężczyźni nie rodzą dzieci). Dzisiaj przekleństwo nie jest już zastrzeżone dla outsiderów czy niepokornych intelektualistów. Mięsem rzuca każdy – od ministrów przez dobrze „sprzedających się” pisarzy aż po panią w warzywniaku. Marihuana jest znana trzynastolatkom, a według statystyk, spory odsetek licealistów miał kontakt z „twardszymi” narkotykami. Wojna natomiast stała się skomplikowanym i wielopoziomowym zjawiskiem; tak skomplikowanym, że często ci, którzy świadomie „walczą” o pokój – nieświadomie dolewają oliwy do ognia.

Czy w takiej  rzeczywistości jest jeszcze miejsce na autentyczną kontrkulturę? Myślę, że tak. Natomiast czas, kiedy niemal każdy zabiega o potwierdzenie swojego indywidualizmu i oryginalności, nie jest czasem, gdzie kontestacja oficjalnej kultury powinna bazować na mizdrzeniu się w mediach społecznościowych. I może dobrze, bo każde czasy mają swoich prawdziwych outsiderów i buntowników – i w każdych czasach możliwa jest kontestacja kultury oficjalnej. Fakt faktem, kiedyś można było dostać pałą za antywojenne protesty albo zostać wykluczonym z oficjalnego obiegu przez cenzurę. Strach oraz odwaga miały bardziej wyraziste kontury, a granica pomiędzy „nimi” a „nami” wydawała się oczywista. Przekładało się to na pewną integrację środowisk kontestujących. Dzisiaj jest to dużo trudniejsze. Atomizacja społeczeństwa postępuje lawinowo.

Nadszedł czas, w którym atrybuty zewnętrzne kontrkultury, sama estetyka buntu, będą mało znaczące – lub nie znaczące niczego – wobec bardziej „personalistycznego”, bardziej świadomego podejścia poszczególnych jednostek. Być może prawdziwy opór wobec Systemu musi wyrazić się na płaszczyźnie kontemplacji, głębszej zadumy nad własną kondycją egzystencjalną i duchową, nad najbliższym otoczeniem. W przeszłości wielką pułapką (a może nieuniknioną konsekwencją) dla zjawisk kontrkulturowych okazało się przejęcie przez show biznes powierzchownych atrybutów tzw. undergoundu i uczynienie z nich produktu. Z drugiej strony, różnej maści koncesjonowani kontestatorzy nadal pozostają pod wpływem – parafrazując Miłosza – „marksistowskiego ukąszenia”, bagatelizując lub świadomie odrzucając zagrożenia, związane z tą niebezpieczną, kolektywistyczną ideologią oraz jej pochodnymi.

Jeżeli kontrkulturę definiuje się poprzez „kulturę oficjalną” – w opozycji do mechanizmów, kreujących tę drugą – to można śmiało zaryzykować twierdzenie, że najlepszym sposobem definiowania kontrkultury jest właśnie obraz kultury aprobowanej, promowanej, kształtującej zachowania masowe. Czy chrześcijanie w okresie Cesarstwa Rzymskiego stanowili coś na kształt „kontrkultury”? Nie da się oczywiście sformułować prostej i jednoznacznej odpowiedzi na takie pytanie. Dlatego chociażby, iż chrześcijaństwo z swego założenia nie było ruchem o charakterze społecznym czy kulturowym. Pewne jest natomiast, że pojęcie etyki i moralności, jakie niosło ze sobą, musiało stać w opozycji do norm, panujących w Imperium.

Współcześnie, miłościwie nam panująca kultura oficjalna, kultura masowa, to ciążenie w stronę mroku, przemocy i perwersji. To bezkrytyczna fascynacja propagandą technokratów, to naiwna ekologia pod polityczne dyktando oraz „seks edukacja” (seksualizacja dzieci i młodzieży) w wykonaniu „kawiorowej lewicy”. To tyrania materializmu, konsumpcji i niemal religijny kult technologii; wcielanie w życie mrocznych dystopii, rodem z 1984, Radia Wolne Albemuth czy Nowego, wspaniałego świata. Wyuzdanie, brud czy upodlenie stały się tematami pożądanymi, ciekawymi – nadzieja jest dla frajerów i naiwniaków, podobnie jak tradycyjne wartości. Ofiarami Systemu nie są dzisiaj kobiety, „kolorowi”, „mniejszości” czy proletariusze – ale umysły dzieci. „Poprawność polityczna” przyjęła  formę podstępnej cenzury, obowiązującej w mediach, na ulicy i uniwersytetach. Etatowy artysta „oficjalnej kultury” to często kabotyn i prostak, schlebiający oczekiwaniom niewyrobionego intelektualnie czy też niedojrzałego umysłowo odbiorcy. Komercyjne media z obcym kapitałem, podobnie jak promowane przez nie autorytety, starają się nas  przekonać, że przywiązanie do narodu czy Ojczyzny to przeżytek, że ten rodzaj identyfikacji jest passé. Fundacje, wspierane przez ponadnarodowych finansowych oligarchów, którzy dorobili się fortun na biedzie i krzywdzie milionów istnień ludzkich, przekonują nas – pod lufą intelektualnego szantażu – że multikulturalizm jest jedyną alternatywą dla Europy, a z  drugiej strony zanik różnic kulturowych i tradycyjnych form współżycia społecznego – nieuniknioną koniecznością. Równie łatwo można być dzisiaj posądzonym o „antysemityzm”, jak zostawało się „wrogiem socjalizmu” w stalinowskiej Rosji. W coraz większej ilości polskiej produkcji filmowej (i to też tej, gdzie współscenarzystami są podobno literaci – cokolwiek to znaczy) dialogi składają się nade wszystko z rzucania mięsem. I nie ma to żadnego związku z rzekomym realizmem. Literatura to głównie kryminały, ideologiczna propaganda, opakowana w prozę lub reportaż, czy wynurzenia celebrytów (Wybaw nas Panie!). Tak jest prościej, takie są wytyczne „kultury oficjalnej”. Z jednej promuje się naiwną „butikową filozofię” dla pseudointelektualistów, a z drugiej strony, establishment kultury ma twarz cynika, śledzącego wszędzie pokraczne relacje międzyludzkie i wszechobecną hipokryzję; to zadufany w sobie infantylny chłystek – fircyk w modnych fatałaszkach czy egzaltowana pensjonarka – pozująca na intelektualistkę (obydwoje mianowani przez media z niemieckim kapitałem – autorytetami dla Polaków), mantrujący do porzygania o „polskiej, ciemnej masie”, która jest tak bardzo NIE-europejska…

Kiedyś Tomek Lipiński śpiewał: „Nie wierzę politykom”, a punkowy zespół B.G.K  nawoływał: „Ugryź rękę, która karmi cię gównem” (Bite the hand that feeds you shit). Ja zapytam wprost, gdzie dzisiaj jesteście, buntownicy – gdzie wasze pazury, kły – gdzie wasz krytycyzm, wasze wątpliwości, gdzie bezkompromisowość? No cóż, z pewnych rzeczy człowiek wyrasta, ale nie powinien porzucać umiejętności zadawania trudnych pytań – sobie i otoczeniu. Zwłaszcza sobie…

P.S.

https://www.youtube.com/watch?v=LVYM85hDaMc

Jakub Pańków

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*