Kinowe podsumowanie 2011 roku. Część druga: ZACHWYTY

           

 

 

Kinowemu 2011 jednego na pewno odmówić nie można. Słabym filmowo rokiem zdecydowanie nie był. Pierwszą wartą uwagi pozycją był Sunset Limited w reżyserii Tommy Lee Jonesa, który przy pomocy Samuela L. Jacksona przeniósł na duży ekran znaną sztukę Cormaca McCarthy’ego, autora między innymi nagrodzonej Pulitzerem Drogi (swoją drogą też rewelacyjnie przeniesionej na język filmowy). Film może i nie porywał nadzwyczajną akcją czy zapierającymi dech w piersiach zwrotami fabularnymi (całość dzieje się w zamkniętym pokoju, a w filmie gra tylko dwóch aktorów), ale zostawiał coś w głowie, kazał o sobie myśleć i nawet kiedy treść powoli się rozmywa, cały czas pamięta się, że był to kawał dobrego kina.

 

 

 

Następnie przyszedł czas na dawno nie widzianych mistrzów. W chwale powrócili Lars von Trier i Terrence Mallick. Ten pierwszy zaserwował nam cudowny koniec świata w Melancholii, zaspokoił potrzeby tak samo intelektualne jak i wizualne (naga Dunst na brzegu rzeki oświetlona jedynie blaskiem książyca jest najpiękniejszym filmowym zdjęciem ubiegłego roku), po czym zniszczyła go krytyka. Mallick jak zwykle zaserwował światu film niezrozumiały. Jeden z tych, co jeśli się komuś podobały, to podobno na bank ten ktoś udaje, bo głupio mu wyjść na idiotę. Mallick przy użyciu wszechobecnego kontrastu w cudowny sposób opowiedział o rzeczach wielkich i małych oraz o tym, jak czasem ciężko rozróżnić, co jest czym. To zdecydowanie jedna z trzech najlepszych pozycji tego roku.

Jeżeli już jesteśmy przy wielkich – nie można zapomnieć, iż swoimi nowymi produktami uraczyli nas też Wes Craven i Kevin Smith. Na filmy obu panów czekałem z niecierpliwością, gdyż nie tylko obu uwielbiam, to jeszcze obaj pozwolili sobie ostatnio wyreżyserować skończone badziewia. Bałem się, ale niesłusznie. Krzyk 4 Cravena to po prostu kolejna część starej serii, jeśli ktoś ją lubi – nie zawiedzie się i teraz. A gdy ktoś nie lubi – i tak nie obejrzy. Smith jednak zaskoczył mnie dużo bardziej. Człowiek odpowiedzialny za wykreowanie View Askewniverse tym razem opuszcza klimaty Jaya i Cichego Boba i zapuszcza się na wody bardziej religijne. Krytyka fanatycznego kościoła plus paru zielonych, za bardzo lubiących zielone, dała mistrzowski film, a Smith na deser dorzucił jeszcze Johna Goodmana. Cudo.

Niewiele brakowało, a zawiodłoby i kino animowane, ale na szczęście uratował je Gore Verbinski swoim Rango. Przepiękna animacja, podparta dubbingiem ikon współczesnego kina nazwiązała nie tylko do klasyki westernu, ale też do wszystkich filmów z Deppem i większości istniejących w ogóle. Aż strach patrzeć na planowaną premierę Lone Rangera. W fabularnym kinie rozywkowym o dziwo też trafiło się kilka świetnych pozycji. Najpierw zaatakowały mutanty w X-Men: Pierwsza Klasa, a ci, którzy nie lubią s-f, pocieszenie znaleźli w Warriorze, jednym z najlepszych sportowych dramatów ostatnich dziesięciu lat. W kategorii filmów klasy B panikę znowuż zasiał Hobo with a Shotgun, czyli epicki powrót do maniery kina grindhouse’owego, zapoczątkowany kilka lat temu przez duet Radriguez-Tarantino. Dużo działo się też na wyspach, bo po pierwsze nowy Statham, a po drugie nowy Stevenson. Pierwszy film to Blitz, cudnie klimatyczny i niesamowicie brutalny thriller z całkiem zaskakującą fabułą, a drugi to prawdziwa historia Danny Greena, którego chciała sprzątnąć mafia, ale jakoś im się to przez kilkanaście lat ciągle nie udawało. Kill the Irishman – to nie tylko wybuchy, strzelaniny i swoity wąs pod nosem głównego bohatera, ale też staroszkolny film akcji, klimatem nawiązujący do produkcji z lat 80. Na szczególną uwagę zasłużył też Dominic Purcell, który wykazuje się tu talentem, jakiego chyba nikt się po nim sie spodziewał. Brawa i pokłony – zasłużył.

Z komediami było już słabiej, ale i tak jest o czym wspomnieć. Druhny pokazały, że można zrobić żeńską wersję męskiego filmu, udanie go nie kopiując, a Crazy. Stupid. Love udowodniło, iż zabawa konwencją komromu wcale nie musi być żenująco udawana, a potrafi wciągnąc i zostawić po sobie naprawdę miłe wspomnienia. W 2011 amerykanie porwali się również na remake największego wśród kultowych filmów, czyli The Thing Carpentera. Remake koniec końców okazał się prequelem, ale najbardziej dziwi efekt końcowy bo nowy Coś to bardzo dobry film. Nie pozbawiony oczywiście kilku niedociągnięć i przesadzonej zabawy efektami specjalnymi, ale sąd zadecydował, że kaszana nie została popełniona. Jeśli już mowa o remake’ach, nie można zapomnieć też o Davidzie Fincherze i jego wersji pierwszego tomu sagi Millenium. Dla człowieka nie znającego ani szwedzkich filmów, ani książek – film był zaskakująco dobry. Fincher wprawdzie stara się oszukiwac widzów, że oglądają nowego Bonda, ale sam chyba w to nie wierzy i przez większość czasu jest to kawałek naprawdę dobrego kina.

Swoją coroczną obecność odnotować musiał też sir Anthony Hopkins i mimo, że Rite został całkowicie zgnieciony przez krytykę, to ja jego wariację na temat Egzorcysty bardzo sobie cenię i na pewno szybko o niej nie zapomnę. W 2011 przyszedł też czas na premierę Restless Gusa van Santa, film bardzo skromny i oszczędny w swojej sztuce opowiadania o rzeczach wielkich. Naprawdę warto, ale to było wiadomo jeszcze przed premierą. Nie zaskoczył też Steve McQueen. Wprawdzie po Wstydzie oczekiwałem jeszcze więcej, ale i tak dostałem film genialny. Trudny i męczący, ale przepiękny i brutalnie prawdziwy. Najwyższa półka.

Z tych ciekawszych i znanych, ale nie-oskarowych można było obejrzeć jeszcze Rum Diary i One Day. Pierwszy to hołd Johnny Deppa dla Huntera S. Thompsona. Depp po raz drugi już wciela się w postać Paula Kempa, alterego Thompsona, z tą różnicą, że teraz używką jest rum o mocy 400% (nie wierzycie?), a nie walizka psychodelików. Ten film to kolejny przykład na omylność światowej krytyki filmowej. Ogląda się świetnie, a kto się nie zna, ten się nie pozna. One Day z drugiej strony to cichutki i spokojny film o pewnej znajomości, pokazanej w bardzo ciekawy sposób. Otóż parę głównych bohaterów widzimy tylko w jeden dzień w roku przez naście lat. Jest to na tyle ciekawy pomysł, że jeden dzień może zakończyć się ich wielkim szczęściem, a chwilę poźniej (w dniu następnym) mogą się nienawidzić jak najgorsi wrogowie. Mimo, iż trochę sztampowo i schematycznie – wyszło naprawdę dobrze. Kino romantyczne, ale nie pozbawione kilku kropel inteligencji.

Kategoria Oskarowa w tym roku mimo wielu strasznych porażek była tak miła i uwzgędniła grupę kilku filmów ponadprzeciętnych. Największym zaskoczeniem był chyba Help – o przygodach białej pisarki wśród czarnych, źle traktowanych przez najlepsze przyjaciółki tej pierwszej. Do tego jeszcze cudowny fekalny żarcik i mimo lejącej się każdą dziurką poprawności politycznej Help ogląda się świetnie. Dwa razy pokazał się też Clooney. Najpierw w swoich Idach marcowych, a potem w Payne’owskich Spadkobiercach. W obu przypadkach rewelacja aktorska i scenariuszowa.

Z głośniejszych premier nie można zapomnieć też o nowych filmach Allena i Almodovara. O północy w Paryżu to kino czystko rozrywkowe, które ma na celu poprawianie humoru. Ponoć nie ma tam żadnej historii, ale jak dla mnie Hemingway, Dali i Buñuel w jednym filmie to już sukces. Z drugiej strony stoi Skóra, w której żyję – o patologi w sposób patologiczny. Film udany, ale w całej swojej nieprzewidywaloności ogromnie przewidywalny. Mimo to Almodovar się obronił.

Czaruje też irańskie Rozstanie, ale świat i tak będzie gadał, że Oskar został przyzynany tylko ze względu na polityczną poprawność. Polacy na szczęście też nie pozostali z tyłu. Najpierw w kinach wylądowała zaskakująco dobra Sala samobójców, a później Smarzowski zniszczył polską widownię Różą.

Wspomnę jeszcze dwa filmy-hołdy. Artysta i Hugo wychwalają dawną magię kina na dwa całkowicie różne sposoby, ale oba zasługują na brawa. Pozycje obowiązkowe dla ludzi, mających jakiekolwiek pojęcie o początkach kina.

Na sam koniec zostawiłem film ze wszech stron genialny. Drive Nicolasa Winding Refna oczarował miliony widzów. Historia banalnie prosta, ale obdarzona magiczną muzyką i klimatem, jakiego nie było chyba od czasu Mulholland Drive. Świetny Gosling, zdjęcia i reżyseria. Film idealny.

Żeby nie było, że tu o samych filmach, napomknę jeszcze o dwóch paniach, które w tym roku cudownie zawładnęły kinowym światem. Po pierwsze Jessica Chastain, która zagrała w 2011 w aż sześciu pozycjach i przynajmniej w czterech z nich swoimi rolami ukradła film. Ogromny talent, który jeszcze ma czas, żeby solidnie się rozwinąć, jednak największe brawa należą się Meryl Streep. Jeden film i jedna rola, a już chyba nikt nigdy nie stworzy tak genialnej kreacji aktorskiej. (cdn.)

 

Mateusz Nieszporek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*