Jak i dlaczego Polskę prywatyzowano

Tylko współczesna młodzież wierzy dziś w „samorzutne” obalenie komunizmu. Tymczasem scenariusze tworzono już co najmniej w połowie lat 70. XX w., a proces nabrał tempa po wydarzeniach Ursusa i Radomia z czerwca 1976 r. Plany „reform” powstawały w kilku ośrodkach, niezależnie (???) od siebie. Przygotowywały je Biały Dom i Watykan, ale też Kreml i Warszawa. W dwu ostatnich miejscach dotyczyło to głównie części aparatu partyjnego i tzw. służb. Twierdzenie, iż wszyscy PRL-owscy generałowie byli idiotami, mija się z prawdą. Nie tylko nie byli, ale dysponowali znacznie większą od aparatu partyjnego wiedzą na temat rzeczywistych możliwości gospodarki i… nastrojów społecznych. Przy czym nie bardzo mieli ochotę dzielić się nią z aparatczykami.

Po doświadczeniach lat 1980/81 i stanu wojennego, do rozmów „okrągłego stołu” (6. lutego – 5. kwietnia ’89) przystąpiono z mocnym postanowieniem dogadania się. Establishment partyjny nie był w stanie kontrolować sytuacji w kraju, zwłaszcza po nieudanych reformach gospodarczych premiera Z. Messnera, zdecydowanie odrzuconych przez obywateli w ogólnokrajowym referendum. Tzw. opozycja również traciła społeczne poparcie. Coraz głośniej mówiło się o defraudowaniu napływających z Zachodu dla „podziemia” pieniędzy i agenturalnej działalności wielu czołowych działaczy. Tym niemniej chęć pozbycia się partyjnej „czapy” zadecydowała o poparciu mas dla warszawskich uzgodnień. Zadowoleni byli wszyscy: PZPR, zyskująca dostęp do własności (pierwsze ustawy prywatyzacyjne z myślą o sobie przygotowali przecież komuniści z kręgu ministra Wilczka) i pewna późniejszej „grubej kreski” Mazowieckiego, „Solidarność”, która choć nie mogła dłużej uniknąć przejęcia części władzy (czyli i odpowiedzialności), to jednak wiedziała, iż „zasłużeni” działacze dostaną ciepłe posady i część majątku narodowego w prezencie „od narodu” oraz Kościół katolicki, którego hierarchowie nie umieli lub nie chcieli chronić księży-patriotów, w rodzaju Jerzego Popiełuszki, za to świetnie grali rolę mediatorów, widząc w tym dla siebie duchowy i fiskalny interes.

Ówczesne mass-media (głównie wciąż partyjne, bo „GW i biuletyny „podziemia” nie miały decydującego wpływu na postawy Polaków) przygotowały grunt pod rozmowy „okrągłego stołu”, a ich wynik okrzyknęły jako niespotykany sukces obu stron społecznego konfliktu. Stan rzeczy utwierdziły i wręcz pogłębiły wybory z 3. czerwca 1989 r.

Ówczesna Wspólnota Europejska obserwowała proces przekazywania władzy w PRL i przygotowywała się do wejścia na nasz rynek. Jeszcze premier Messner, na tydzień przed zastąpieniem go przez Mieczysława Rakowskiego, doprowadził do nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy PRL a Wspólnotą Europejską (16.09.1988). Świadczy to jasno o nieformalnych kontaktach między Warszawą a Zachodem. Karty zostały rozdane znacznie wcześniej, niż oficjalnie zgodzono się na dialog „okrągłego stołu”. Najprawdopodobniej głos decydujący miały tu Washington, Moskwa i Watykan, zaś gen. Jaruzelskiemu i Lechowi Wałęsie przekazano tylko, czego się od nich oczekuje.

Rozliczenia stalinowskich (i późniejszych) zbrodniarzy nie chciała żadna ze stron. Krajowi potrzebny był spokój, a nie kolejne napięcia wewnątrz społeczeństwa. Zwolennicy ideowego komunizmu stanowili jeszcze wystarczająco silną liczebnie i bogatą we wpływy grupę, by opóźniać „reformy” ze względu na ewentualną falę sprzeciwów. Mało tego, nie licząc się zupełnie z uczuciami obywateli, przewidziano także ich udział w grabieży majątku narodowego. W zamian za pieniądze i bezpieczeństwo mieli milczeć na temat zdrady wielu działaczy „podziemia” czy przedstawicieli kleru. Trzeba było po latach dotrzeć do dokumentów STASI, by dowiedzieć się np., jaką rolę grał w procesie transformacji Bronisław Geremek. To, że wiosną 1989 r. rozmawiały ze sobą tylko teoretycznie walczące obozy, bo wśród „opozycjonistów” wielu było współpracowników wszelkich służb – staje się coraz bardziej oczywiste, a odważają się już o tym pisać nawet niektórzy z młodszych pracowników nauki.

Wybory z czerwca 1989 r. jasno pokazały, iż obywatele PRL mają dość komunizmu i chcą iść inną drogą. Na dobrą sprawę – nikt wówczas nie wiedział – jaką. Do rządzenia przygotowany był przecież tylko aparat PZPR (wielu ekspertów nowej „Solidarności” wywodziło się, jak Leszek Balcerowicz, z wysokich kadr partyjnych i studia kończyło na polecenie i za fundusze PZPR na Zachodzie). Ludzie opozycji byli w tej dziedzinie amatorami, toteż chętnie sięgnęli po tzw. doradców. Niekiedy byli to fachowcy, częściej bezrobotni absolwenci niezłych nawet angielskich czy francuskich uczelni, z wiedzą jedynie teoretyczną, wyniesioną ze studiów.

Czasem strona polska mogła doradców wybierać, zdecydowanym schematem było jednak narzucanie tych, nie innych, postaci, jak choćby Jeffrey’a Sachsa, wykładowcy Harvardu i doradcy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niektórzy uważają go za właściwego twórcę „planu Balcerowicza”, choć prawdopodobnie „czarną robotę” pod jego okiem wykonali tu ekonomiści polscy: Stanisław Gomułka, Wojciech Misiąg i Stefan Kawalec.

Są i tacy, którzy autorstwo planu przypisują głównie prof. Gomułce.

Oficjalne rokowania miedzy Polską a Wspólnotą Europejską rozpoczęto 22.XII.1990 r., zaś układ stowarzyszeniowy podpisano 16.XII.1991 r. Jednocześnie wraz z Układem europejskim Polska podpisała cześć handlową układu, ujętą w tzw. Umowie przejściowej, obowiązującej do 1.III.1992 r.

Obywatele RP zupełnie nie zdawali sobie sprawy z nowej sytuacji gospodarczej. Przedsiębiorstwa d. PRL może były i siermiężne, ale działały. Ich produkcja (ciągniki rolnicze, lekkie samoloty wielozadaniowe, turbiny okrętowe, statki, lokomotywy, hutnictwo metali czy przemysł wydobywczy) pozwalała krajowi na to, by liczyć się w światowej gospodarce. Wymagała natomiast unowocześnienia, tak pod względem technologii, jak organizacji pracy. Na wszelki wypadek pozbyto się więc szans na własną komputeryzację – wrocławskie ELWRO sprzedano Niemcom jako jeden z pierwszych zakładów.

Tymczasem już rząd Tadeusza Mazowieckiego, oprócz osławionej „grubej kreski”, wyimpasowanej przy Okrągłym Stole, pozostawił po sobie pamięć o likwidacji największych polskich firm. Zaczęto – zgodnie z zapotrzebowaniem Zachodu – od tych najefektywniejszych, będących konkurencją dla przemysłu Francji, Niemiec czy UK. Najwyższe zdziwienie takim trybem postępowania wyrażali wówczas m.in. Andrzej Gwiazda w swoim „Poza Układem” czy Józef Kuśmierek, słynny reportażysta i publicysta gospodarczy, którego niekiedy drukowali komuniści, zaś przestała publikować – po okresie hołubienia przez „podziemie” – prasa, podobno pozbawiona już cenzury.

Gwieździe już wcześniej przylepiono łatkę „opozycji niekonstruktywnej”, Kuśmierka niejako wymazano spośród piszących. Niebawem zresztą zmarł.

Niszczenie polskiej gospodarki otrzymało nazwę „prywatyzacji”. W większości przypadków zrezygnowano z pracowniczej ścieżki prywatyzacji, stawiając zakłady w stan upadłości. Emitowane bony prywatyzacyjne przedsiębiorstw nie miały realnej wartości, miały tylko za zadanie uspokojenie minorowych nastrojów społecznych. Dotyczyło to w równym stopniu fabryk, jak PRG-ów. Bezwartościowych bonów pracownicy lub byli pracownicy pozbywali się niemal natychmiast. Realną wartość przedstawiały głownie bony browarów, kopalń czy „Orlenu”.

Podporządkowując gospodarkę RP ekonomii Wspólnoty Europejskiej – wyrzucano ludzi na bruk, odzierając ich z wypracowanego po II wojnie wspólnego dorobku dziadków, ojców czy ich samych. Zamknięto lub sprzedano ośrodki wypoczynkowe Funduszu Wczasów Pracowniczych, „zapominając”, iż każdy zatrudniony wnosił na nie przymusowo comiesięczną opłatę. Nie próbowano nawet tych należności uregulować.

Wobec niedoborów na rynku RP powinna przeżyć hossę. Nie mogła – zakłady zostały zlikwidowane lub podzielone na dziesiątki spółek. Tym samym Mazowiecki i Wałęsa pozbyli się też zorganizowanej siły (wedle nomenklatury marksistowskiej, wciąż pokutującej w socjologii i filozofii społecznej – określano ją jako klasę robotniczą) w polskich fabrykach. Zniszczyli tych, którzy wynieśli ich samych na szczyty władzy, bojąc się kolejnego ruchu, podobnego do pierwszej „Solidarności” z lat 80-81, nad którym ani związkowe elity ani PZPR zapanować nie umiały.

Braki na rynku wypełniły natychmiast towary Wspólnoty (od podpisania 7. lutego 1992 w holenderskim Maastricht – Unii) Europejskiej. Nie tylko „luksusowe”: auta (przemysł samochodowy zniszczyła Hanna Suchocka), artykuły AGD, komputery – ale też żywność, w chwili, gdy po upadku PGR-ów w rodzimym rolnictwie panował chaos. 3. października 1996 r. mocą Uchwały Rady Ministrów z 26. stycznia 1991 r. rozpoczął działalność Urząd Komitetu Integracji Europejskiej (UKIE), zajmujący się koordynacją wobec wszystkich resortów i instytucji bezpośrednio zaangażowanych w proces integracji Polski z Unią Europejską. UKIE do dziś decyduje o przepływie wielu środków finansowych, promując rzecz jasna postawy „proeuropejskie”.

Korzyści dla RP, mimo hurraoptymizmu nadredaktora Michnika, były wątpliwe. Do dziś nie opisano uczciwie tego, co działo się w byłych PRG-ach, gdzie ludzi pozostawiono samym sobie, bez żadnej możliwości wyjścia z dołka. A do chwili pełnej akcesji wyjechać na Zachód legalnie w poszukiwaniu pracy przecież nie mogli.

Do chwili uzyskania pełnego członkostwa UE istniało stanowisko Przewodniczącego Polskiego Zespołu Negocjacyjnego. Polegało ono głównie na przytakiwaniu propozycjom unijnym, przy czym pierwszego (1997-2001) negocjatora – Jacka Saryusz-Wolskiego pobiła pod tym względem na głowę Danuta Hübner (2001-2004). Oboje zostali nagrodzeni przez Brukselę unijnymi posadami, co dotyczy też innych twórców tzw. transformacji: J. K. Bieleckiego, Z. Lewandowskiego czy J. Buzka. Osiągnięte dzięki nim przez Zachód miliardowe zyski warte były europejskich synekurek. M.in. dzięki otwarciu polskiego rynku Francja i Niemcy osiągnęły poziom eksportu wyższy niż USA.

Stale przecież kontrolowany i „negocjowany” okres przejściowy był dla Polaków czasem rosnącej świadomości upodlenia, ale też bezradności. Naszą własną inicjatywą było już nie podpisanie odpowiedniej konwencji UE, traktującej o prawie do pracy. Zapis, obecny w Konstytucji PRL znikł w nowej Ustawie Zasadniczej, dzięki czemu rząd nie ma obowiązku wypłacania obywatelom stałych zasiłków socjalnych.

Niektórzy neoekonomiści są zdania, iż do chwili wejścia do Unii 1. maja 2004 r. (referendum z jednym pytaniem: Czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej? przeprowadzono w Polsce w dn. 7-8. czerwca 2003, 77,45% głosujących było za) RP zdążyła utracić ok. 70% swego potencjału produkcyjnego.

Wbrew zdecydowanie bardziej nachalnej, niż w czasach Edwarda Gierka, mass-medialnej propagandzie sukcesu, maskującej gospodarczą klapę, nawet oficjalne dane przyznają, iż polski PKB na głowę statystycznego Kowalskiego to ledwie 63% średniej wszystkich państw UE.

Strategia zaciągania kredytów zamiast tworzenia dóbr, przy jednoczesnym wypływie kapitału poprzez obce, ale „polskie” firmy – wyraźnie skutkuje ekonomicznym zawałem.

Kto wie, czy nie jedyną korzyścią wejścia RP do struktur europejskich jest możliwość wyjazdu do pracy poza granice ojczyzny. Gdyby nie ona, mielibyśmy bezrobocie rzędu 30%. 4 mln ludzi, stale lub czasowo podejmujących pracę w krajach od Polski bogatszych, to liczący się zastrzyk gotówki dla pozostających w kraju, gdyż spora część euro trafia do pozostających nad Wisłą rodzin gastarbeiterów.

Biorąc pod uwagę obecny kryzys na kontynencie – i tych pieniędzy, napędzających rynek wewnętrzny RP, będzie ubywać.

Nie zawsze przypadkowe „elity” wiedzą lepiej. Czasami nawiedzeni (lub dobrze opłacani) ekonomiści bywają groźniejsi od klęsk żywiołowych.

 

Edward L. Soroka

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*