HISTORIA TO DOMY, DRZEWA I LUDZIE (2)

Z cyklu: Ocalić od zapomnienia

Można powiedzieć – wspomina pan Erwin – że tak, jak jego pierwotni gospodarze, dom  oznaczał się niepokornym charakterem i nie lubił nadmiernego spokoju. Nastały lata 60., a wraz z nimi moda na nabór siły roboczej spoza regionu do nowo powstających kopalń Górnego Śląska. Nasz dom ożył po raz kolejny i tym razem stał się czymś w rodzaju robotniczego hotelu, dając w tym czasie schronienie wielu werbusom*. Młodzi ludzie zbałamuceni wysokimi zarobkami, ale nie przywykli do niebezpiecznej, ciężkiej pracy, równie szybko do nas się zjeżdżali, lecz  tak samo szybko wielu opuszczało Górny Śląsk. Wyjeżdżali rozczarowani głównie warunkami pracy. Rotacja była więc ogromna i coraz to nowi goście stawali się naszymi lokatorami. Na krótko przebywał w tym domu także ksiądz, który z czasem pożegnał się z naszym krajem i wyjechał, pewnie na misje, do Stanów Zjednoczonych.

Nadszedł czas, kiedy nabór do kopalń zmalał, lokatorów ubywało z każdym rokiem. Do roku 2010 służył nam jako dom dwurodzinny, lecz jak widać dusza budynku jak i jego gospodarzy bliska jest ludziom i tak od wspomnianego roku 2010 stał się „Małym Muzeum”, znanym także jako „Klamory u Erwina”. Masz klamor w chałpie i nie wiesz, co z nim zrobić, zanieś do Erwina, dla niego wszystko jest ważne, nie ma dla niego nieważnych tematów.

To dzięki mieszkańcom, a także wielu sympatykom lokalnej historii i samemu gospodarzowi, powstała jedna z wizytówek pilchowickiej gminy. Z dobroci ludzkich serc powstało muzeum, z którego korzystają szkoły a także wiele placówek kulturalnych. Muzeum stało się także miejscem spotkań  „we stodole”, gdzie można potańczyć, spotkać się z ciekawymi ludźmi, poklachać, pozolycić. Bo dom – godo Erwin – musi dychać, coby mu dusza niy umarła… 

 

Historia na Górnym Śląsku to także ludzie i mundury 

To prawda – mówi Erwin Sapik – wielu na widok człowieka w mundurze Wehrmachtu, odwraca się z odrazą, a przecież niemalże normą w naszych rodzinach było to – dodaje kustosz – że w tym samym czasie  jeden z braci walczył w armii niemieckiej a drugiemu już udało się prysnąć do Andersa. O’pa dzielnie wspierał wojska pruskie, a nieco później jeden z jego synów był agentem wywiadu AK, zaś dalsze żołnierskie losy śląskich rodzin, to już mundur żołnierzy, służących w armii peerelowskiej Polski, a kilkadziesiąt lat później także tej wolnej, III RP. Bardzo nas obraża, gdy ktoś nazywa nas zdrajcami, kolaborantami itd. Świadczyć to może o braku wiedzy o nas, Ślonzokach.

Albumy rodzinne to cenne dokumenty, pokazujące w nieprzekłamany sposób dzieje bliskich nam więzami krwi osób, ale także sąsiadów a często zupełnie przypadkowo napotkanych gdzieś na życiowym szlaku, ludzi. Księgi w twardej często oprawie, choć bardzo podobne, to jednak zupełnie inaczej wyglądają na Mazowszu, Podlasiu czy Górnym Śląsku – tu czarno-białe obrazki, to często historie bliskich, malowane kolorami mundurów wielu armii.

Nie inaczej jest i w mojej rodzinie – wspomina Erwin Sapik – i na moim niejako przykładzie chciałbym pokazać  jak  wygląda to w wielu rodzinach na Górnym Śląsku. Kto wie, może to pomoże we właściwym zrozumieniu nas, jako rdzennych mieszkańców tej ziemi, a także naszej kultury.

Na zdjęciu, które można nazwać swego rodzaju prolegomeną do opowiadania sagi mojej rodziny, widzimy ujka mojego o’py (opy). Podczas toczącej się Wielkiej Wojny, jak często określano  w moich stronach I wojnę światową, służył ujek – jak widać  – w armii pruskiej, na terenie Francji i tam zginął  w roku 1915. (Postać w drugim szeregu w środku). Jego dane widnieją na pomniku wśród zaginionych. Miejsce pamięci, o którym wspominam, znajduje się w mojej rodzinnej miejscowości. Anton Sapik, mój o’pa, także w mundurze niemieckim, po odbytym szkoleniu został podobnie jak ujek, odkomenderowany na teren Francji (II wojna światowa), gdzie przebywał około 1,5 roku. Po tym czasie, rozkazem przeniesiony na Front Wschodni w okolice Leningradu (w większości przypadków tam właśnie lądowali wszyscy Ślązacy). […] Warto zatrzymać się nieco dłużej przy zdjęciu, ukazującym pododdział żołnierzy, gdzie jest widoczny mój staroszek w otoczeniu swoich kompanów. Zdjęcie zrobione zostało gdzieś na wschodzie. Z tą fotografią wiąże się mroczna historia, otóż – wspomina kustosz – oficer w randze podporucznika, którego widzimy siedzącego w otoczeniu swoich żołnierzy, stracił życie na drugi dzień po zrobieniu tego zdjęcia. Zanim został powołany do armii był śpiewakiem operowym, jak widać wojna zakończyła jego karierę artystyczną, a także życie. Na drugim planie widzimy  okazały drewniany budynek, gdzie mieściła się stajnia dla koni, niestety ściana po przeciwnej stronie budynku nie istniała, bowiem wygłodzone konie po prostu ją zjadły […].

Dziś trudno nam uwierzyć w te i podobne wspomnienia, a jednak wszystko to prawda. Podobnie wyglądają wspomnienia osób, które wróciły po latach z internowania podczas toczącej się tuż po wojnie, wszystkim nam znanej, Tragedii Górnośląskiej. Trzeba też dodać, że wielu naszych wróciło tak z wojny na wschodzie jak z zesłania tylko dzięki wstawiennictwu samych Rosjan, ludności cywilnej a często, bywało, iż także wysokich rangą oficerów czy lekarzy sowieckiej armii…

Przeglądając zbiór zdjęć z tego okresu natrafiłem na zdjęcie naszego sąsiada, pana Staniury (na rowerze). Nie wrócił z wojny. Postać obok to mój o’pa. [127 baubatalion (baubataillon) 4. kompanii, nr poczty – 2792. Przeniesiony do 3. kompanii, nr poczty 28 236. Przeżył, do domu wrócił w 1949 roku, ze wspomnień rodziny wynika, że zbiegł z niewoli. Gdzie przebywał i dlaczego tak długo – nie wiadomo. Dziś można powiedzieć, niechlubnie odznaczony Krzyżem Żelaznym II klasy, Orderem za męstwo oraz wysokim odznaczeniem za walkę na bagnety]. Czy był nieustraszonym podówczas, wiernym żołnierzem, czy tylko służącym w formacji, której żyć lub umrzeć było kwestią siły woli? Trudno powiedzieć. Wiadomo, iż z pewnością  bohaterowie są tylko w filmach, na wojnie bardzo chce się przeżyć i często tylko temu to się udaje, kto potrafi przebić się – często własnymi rękami – przez linię wroga. Nieco później ktoś za to wiesza owej osobie medal, lub kładzie na go trumnie. W wielu przypadkach miast odznaczenia, wiesza się pętlę na szyi.

Wojna rządzi się swoimi prawami i w myśl tych prawideł ten zostaje bohaterem, kto wygra jeden z tych groteskowych spektakli w teatrze, reżyserowanym przez śmierć. Pozostali idą pod sąd.

Kolejna postać w mundurze w rodzinie Sapików, to Georg. Jak większość Ślonzokow i on na samym początku swojej wojaczki został powołany na Front Wschodni. Z tego, co mi wiadomo – wspomina pan Erwin – był kierowcą ciężkiego motocykla na gąsienicach. Zginął, a raczej jak wynika z notatki, którą otrzymała rodzina, należy uważać go jako zaginionego podczas działań wojennych. (Inf. z lutego 1942).

Paweł Sapik (ojciec). To zupełnie inny mundur. Służył w Poznaniu (jednostka nr 1337), nieco później 2585. Do rezerwy został przeniesiony w roku 1962. Z tego co wiemy, brał udział w likwidacji bunkrów na Pomorzu. Erwin Sapik – czyli moja skromna osoba, w mundurze żołnierza Technicznych Wojsk Lotniczych. Służyłem na początku w Mierzęcicach-Pyrzowicach, potem rozkazem przeniesiony zostałem na poligon wojskowy w Kamieniu Śląskim (pobór jesień 82/84). Warto także wspomnieć o jeszcze jednym żołnierzu. Richard Sapik – to żołnierz armii USA. Miejsce stacjonowania: baza – lotnisko Tempelhof, Berlin Zach., Niemcy.

Piotr to najmłodszy z rodziny Sapików w mundurze. Służył w Śremie (wojska inżynieryjne, jednostka nr 4430). Jednostka ta także podlegała dowództwu wojsk lotniczych. Zarówno ojciec, nieco później ja a dalej syn Piotr, służyliśmy w polskiej armii i w tej samej formacji, tylko czas powołania do służby oczywiście się różnił, inne były też wzory umundurowania. Kto wie, może i Georg, skoro służył w Tempelhof, także ma wiele wspólnego z lotnictwem, tyle, że nie biało-czerwona szachownica jest jego znakiem rozpoznawczym a uskrzydlona biała gwiazda…

Ot, taki krótki epizod z mundurem w tle, których to na Górnym Śląsku wiele. Jedno jest pewne – obowiązek swój spełniliśmy jak należy i dekownikami nikt nas nazwać nie może.

 

Werbus* – osoba, która przybyła na Śląsk z werbunku, stąd pochodzenie nazwy. Nie należy traktować tego słowa jako obraźliwe.

Spisał:

Tadeusz Puchałka

Fot.: T. Puchałka i archiwum rodziny Sapików

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*