Emanuel Baron (4). Spotkania

„Wojna skończyła się… Moi przełożeni zdecydowali, że powinienem pójść do szkoły podoficerskiej. Szkoła mieściła się w San Benedetto. Z budynku szkoły parę kroków dzieliło nas od Adriatyku. W wolnych chwilach chodziliśmy na plażę i tam wpatrując się w fale morza snuliśmy marzenia o powrocie do kraju. Pewnego dnia poszliśmy z kolegą do parku i tam spotkałem… swojego brata.

Dziwne i niezbadane są ludzkie losy, park był rozległy a my, nie wiedząc o sobie, wybraliśmy właśnie tę część parku – i on i ja. Spotkanie nasze stało się małą lokalną sensacją i długo jeszcze było głośno o tym zdarzeniu. Ileż to było wspomnień, zabrałem brata do swojej szkoły i ugościłem, jak tylko było to możliwe. Ten dzień stał się wielkim świętem, nie tylko dla nas, wieść o spotkaniu rozniosła się szybko i kto żyw spieszył, by cieszyć się razem z nami. Brat wraz ze swoim batalionem został rozlokowany w małej miejscowości niedaleko San Benedetto; zanim wyjechałem widzieliśmy się jeszcze kilka razy.

Los żołnierza uzależniony jest od rozkazów. Tak też było i w moim przypadku. Niebawem zostałem przeniesiony do gimnazjum 3. Dywizji Strzelców Karpackich w Sarnano. To spowodowało, że nie mogłem skończyć szkoły, do której chodziłem do tej pory – otrzymałem dyplom i wyróżnienie uczestnictwa w kursie. W Sarnano zdawałem egzamin do drugiej klasy gimnazjalnej. Zdałem, trzeba przyznać, za sprawą pewnego profesora, który przygotował mnie solidnie. Zamiast do drugiej zostałem od razu przydzielony do klasy trzeciej. Najtrudniej szło mi z łaciną, koledzy mieli niewielkie już przygotowanie do tego przedmiotu i języka, ja dopiero zaczynałem. Nie było żadnych podręczników i uczyliśmy się z własnoręcznie sporządzonych notatek z wykładów. Skończyłem w Sarnano trzecią i czwartą klasę, zdałem tak zwaną małą maturę i uzyskałem promocję do liceum. Po ukończeniu liceum, które również mieściło się w tym mieście, chciałem studiować w Barcelonie. Gdyby nie wyjazd do Anglii, to wraz z dwoma moimi kolegami studiowalibyśmy w Hiszpanii. Wypłynęliśmy więc do Anglii. W Liverpoolu zostaliśmy ulokowani w Burry St. Edmonds na lotnisku Bodney Airfield, naszymi kwaterami stały się dziesięcioosobowe namioty.

Nie mam miłych wspomnień z tamtego okresu, pogoda była paskudna, mgła, wilgoć a ludność miejscowa nie była dobrze do nas nastawiona. Na święta 1946 roku oddelegowano mnie do Londynu, tam pracowałem na poczcie – wspomina pan Emanuel. Początki były dla mnie trudne. Tam, w Anglii, obowiązują dziwne dla nas zwyczaje, o dwunastej przerwa na lunch, gdybym w tym czasie niósł paczkę, zmuszony byłem ją odłożyć a czynność tę dokończyć po powrocie, niezwykle skrupulatnie przestrzegano tego zwyczaju.

Pracowałem 8 godzin, więc popołudnia miałem wolne. Często odwiedzałem muzea, których wiele jest w Londynie. Mój brat zdecydował, że wraca do domu i do podjęcia tej decyzji namówił też i mnie. Już na wigilię 1946 roku był w Polsce, ja zrobiłem to nieco później. W momencie zgłoszenia chęci powrotu zostałem skierowany do Edynburga i tam oczekiwałem na powrót. Z Glasgow wypłynąłem 8. maja, 12. maja dotarłem do Gdańska.

Tam, na Zachodzie, nie mieliśmy pojęcia, na czym ma polegać ta nowa wolność, co to jest socjalizm i co nas w związku z tym czeka.

Pierwsze wrażenie którego doznaliśmy, można by nazwać szokiem – już z chwilą zejścia na ląd czterech moich kolegów zostało aresztowanych (bito ich i kopano) a na krótko przed zejściem, będąc jeszcze na trapie, miałem wrażenie, jakby wojna wcale się tu nie skończyła. Nie rozumiałem tylko, jak mogą nas bić ludzie z orzełkami na czapkach. (Wskazywałem na moje emblematy, przecież to za tego orła narażałem życie – a może to nie Polacy – cóż, jednak byli to moi rodacy).

Wielu rzeczy trzeba nam było uczyć się od nowa i to ogromne, straszne rozczarowanie… My przecież, walcząc tam, na frontach zachodniej Europy czy Afryki, cały ten czas myśleliśmy o Polsce. To dla niej tam walczyliśmy i wielu naszych, wojując o wolną Polskę pozostało tam na zawsze. Pamiętam – w transporcie, w którym ja się dostałem do Polski, najwięcej było kolegów z Pomorza i Śląska. A tu wszystkich nas traktowali jednakowo, jak zdrajców i złoczyńców, jakoś miałem szczęście i nie zostałem zatrzymany, doczekałem się w końcu pociągu na Śląsk.

Ścisk był przeokropny a ja miałem sporo bagażu, jakoś jednak dotarłem szczęśliwie. W Katowicach czekał na mnie mój ojciec. Dotarliśmy w końcu do Knurowa, tam na trzeciej kolonii było mieszkanie mojego ojca. Dom mieścił się przy ulicy Antoniego Słoniny, przed wojną była to ulica Józefa Piłsudskiego.” (Cdn.)

Źródło: Na podstawie pamiętnika Emanuela Barona. Własność prywatna rodziny  Baronów.

Tadeusz Puchałka

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*